Spółka komandytowa – wehikuł do niepłacenia

W ostatnich miesiącach 2022 roku kilkukrotnie wzrosła liczba kierowanych do naszej firmy zapytań dotyczących odzyskania należności oraz przeprowadzenia ustaleń majątkowych (chodzi o ustalenie majątku dłużników). Wielu – o ile nie większość – z pytających Klientów działało w branży budowlanej, gdzie jako wykonawcy / podwykonawcy nie otrzymywali należnych im wynagrodzeń. Kwoty tych długów były różne – od kilkudziesięciu tysięcy PLN, do ponad miliona, przy czym najczęściej trafiały się sumy w granicach kilkuset tysięcy PLN. W większości z tych przypadków przewinęła się specyficzna konstrukcja, znana w obrocie gospodarczym jako spółka z ograniczoną odpowiedzialnością spółka komandytowa.

Konkretnie chodzi tutaj o spółkę komandytową, w której komplementariuszem jest spółka z ograniczoną odpowiedzialnością. Dla porządku przypomnę tylko, że komplementariusz odpowiada za zobowiązania takiej spółki całym swoim majątkiem, a komandytariusz tylko do wysokości sumy komandytowej – czyli w praktyce wcale nie odpowiada, bowiem cóż to jest np. 50 tys. PLN sumy komandytowej w zestawieniu z długami na poziomie setek tysięcy lub nawet milionów PLN?

 

Spółka komandytowa nie płaci – case study

 

No i teraz weźmy sytuację z jednej z ostatnich prowadzonych przez nas spraw. Wykonawca – nazwijmy go Alfa – podpisuje kontrakt z firmą Delta, która jest generalnym wykonawcą i zwyczajną spółką z o.o. Na początku wszystko gra, płatności za faktury spływają bez większych problemów. Jednak w trakcie realizacji kontraktu spółka Delta, czyli generalny wykonawca, przekształca się w spółkę komandytową Beta, w której komplementariuszem jest spółka z o.o. o nazwie Gama. No i na pozór nic się nie zmienia – Alfa dalej wykonuje zlecone prace, wystawia też fakturę, która zostaje opłacona.

W pewnym momencie, gdy kontrakt zbliża się już ku końcowi, spółka Delta (generalny wykonawca) przestaje płacić. Oczywiście są stosowane różne zagrywki opóźniające, w stylu „Maksymalnie do końca miesiąca puścimy przelew, jak tylko nam spłyną środki na konto”. Tym sposobem Afla wykonuje praktycznie całość prac, lecz płatności za ostatnie faktury niestety już nie otrzymuje.

 

Pierwszy poziom egzekucji

No i teraz Alfa ma problem, gdyż okazuje się, że odzyskanie pieniędzy od spółki komandytowej Beta, która powstała po przekształceniu Delta Sp. z o.o. praktycznie graniczy z cudem. Dlaczego? Spójrzmy na strukturę odpowiedzialności w takim tworze, jak spółka z o.o. spółka komandytowa. W pierwszej kolejności odpowiada sama spółka komandytowa jako taka – problem w tym, że zwykle w momencie zaprzestania płatności za wykonane prace nie posiada już ona żadnego majątku przedstawiającego jakąś większą wartość, więc nawet po wygranym procesie komornik nie bardzo ma co zajmować.

Drugi poziom egzekucji

Możemy, a wręcz powinniśmy, spróbować wyegzekwować dług od komplementariusza, czyli od spółki z o.o. Tyle, że taka spółka również może nie dysponować żadnym majątkiem, a co gorsza w trakcie dochodzenia należności od spółki komandytowej może się okazać, że spółka z o.o. – komplementariusz została postawiona w stan upadłości, co jeszcze bardziej gmatwa sytuację

Trzeci poziom egzekucji

Jest to próba odzyskania pieniędzy od prezesa spółki – komplementariusza, który albo jest słupem, albo złożył w odpowiednim czasie wniosek o upadłość zarządzanej przez niego spółki z o.o. (w naszym przykładzie będzie to spółka Gama). Przy tak ułożonej strukturze szanse na odzyskanie należności będą niewielkie, nie ma się co oszukiwać.

 

Wniosek o zabezpieczenie roszczenia

 

W poprzednim akapicie napisałem, że szanse na odzyskanie należności od spółki komandytowej często są niewielkie. Zgadza się, ale nie zawsze tak musi być! W pewnych przypadkach można „docisnąć” zleceniodawcę – dłużnika na tyle, aby stał się on skłonny uregulować należność, a przynajmniej jej znaczącą część.

Jak to przeprowadzić od strony operacyjnej?

Jedną z metod będzie tutaj złożenie wniosku o zabezpieczenie na majątku dłużnika. Cel takiego posunięcia jest dość oczywisty: uniemożliwienie mu ucieczki z majątkiem, np. poprzez nałożenie hipoteki przymusowej. Należy mieć jednak świadomość tego, że takie zabezpieczenie nie jest cudownym środkiem, bowiem w wielu konfiguracjach może się okazać tylko iluzją (szerzej opiszę ten temat w książce). Jednak jako rodzaj straszaka na niektórych dłużników może się ono wykazać wystarczające. Jeśli zaś chodzi o koszt opłaty od wniosku o zabezpieczenie, to wynosi on 1/4 opłaty należnej od pozwu o dane roszczenie. Mam tutaj na myśli chyba najbardziej popularną sytuację, gdy główny pozew przeciwko dłużnikowi nie został jeszcze wniesiony i opłacony.

Oczywiście to nie jest tak, że zawsze zabezpieczenie się otrzyma – aby sąd zadecydował o jego przyznaniu, należy wykazać interes prawny. Mowa tutaj o sytuacji, w której dana umowa opiewa na kwotę wyższą niż 75 tys. PLN. Przy okazji pro – tip: większe kontrakty, np. na 200 tys. PLN, warto rozbić na kilka umów o wartości nie przekraczającej 75 tys. PLN – łatwiej będzie otrzymać zabezpieczenie.

Wracając jednak do interesu prawnego – przed sądem należy udowodnić, że w przyszłości mogą być problemy z egzekucją wyroku.

Niektóre przesłanki:

– dłużnik ma wielu wierzycieli,

– dłużnik wyprowadza majątek ze spółki,

– na hipotekach nieruchomości należących do dłużnika zaczynają się pojawiać obciążenia,

– bilans dłużnika jest bardzo słaby, ewentualnie widać, że jest „szyty”, czyli wykazuj fejkowe zyski.

 

Kto może to wszystko ustalić? Chociażby agencja detektywistyczna wyspecjalizowana w przestępczości gospodarczej.

 

Po co w ogóle bawić się w pozwy i wnioski o zabezpieczenie, skoro wiadomo, że dłużnik i tak nic nie ma?

Po pierwsze nie zawsze jest to oczywiste – przerabialiśmy przypadki, w których spółki komandytowe jednak posiadały jakiś majątek, który można było zająć. Ale co w sytuacji, gdy jesteśmy na 99,9% pewni, że spółka komandytowa nic nie ma? Wtedy wnosimy o nadanie klauzuli na komplementariusza, czyli spółkę z o.o. – pozwala na to art. 778 Kpc. A co nam po tym, jeśli przewidujemy, że spółka z o.o. będąca komplementariuszem też jest niewypłacalna? Odpowiedź jest prosta: aby dopaść prezesa tej spółki z o.o. i spróbować wyciągnąć środki od niego.

No dobrze, a jeśli prezes jest klasycznym słupem i nic się nie da z niego ściągnąć? Wtedy leżymy po całości, mówiąc potocznie. Ale w praktyce często bywa i tak, że prezes spółki – komplementariusza miał wcześniej jakiś majątek, lecz przeniósł jego własność na żonę, matkę, brata czy babcię. Da się tutaj coś zrobić? W pewnych stanach faktycznych da – dzięki skardze pauliańskiej.

 

Informacja kluczem do sukcesu

Zanim przystąpimy do starcia na ostro z dłużnikiem, warto jest zgromadzić możliwie największą ilość informacji na jego temat. Jakim majątkiem dysponuje, czy go nie wyprowadza, ilu ma wierzycieli, jakim majątkiem dysponuje prezes, czy prezes był już wcześniej zamieszany w podobne schematy itp. No i tutaj nieskromnie polecam prowadzoną przeze mnie agencję – robimy kompleksowe rozpoznanie, wywiad majątkowy (nieruchomości i ruchomości do 5 lat wstecz) oraz analizy bilansów w razie potrzeby.

Zainteresowanych zapraszam na maila: kontakt@bialekolnierzyki.com

 

To jak to w końcu jest z tymi spółkami komandytowymi – czy chronią skutecznie, czy jednak nie?

 

Tak, chronią – ale schemat musi być odpowiednio ułożony. Przykład przedstawię w książce „Jak kraść w białym kołnierzyku”, które wysyłka i sprzedaż nastąpi już niedługo. Jednak, patrząc z praktyki, spora część dłużników niepłacących wykonawcom to nie są profesjonalni fraudzi, lecz przedsiębiorcy, którym w pewnym momencie się nie powiodło i wykonują ruchy antywindykacyjne, które nie zapewniają jednak 100% ochrony. Tak więc nie napiszę nic odkrywczego, ale każdy przypadek trzeba przeanalizować i ocenić indywidualnie.

 

FTX – krótki komentarz

Bardzo ciekawe rzeczy dzieją się ostatnio w światku krypto, a gruba akcja z FTX, trzecią co do wielkości giełdą kryptowalut na świecie, jawi się tutaj jako iście filmowy scenariusz. Przy okazji upada także legenda kryptomiliardera Sama Bankmana Frieda, ale po kolei.

 

Panika wśród inwestorów wybuchła w reakcji na wieść, że FTX, kontrolowana przez Bankmana, pożyczyła pieniądze swoich klientów firmie Alameda Research, również kontrolowanej przez Bankmana. Alameda popadła zaś w problemy finansowe, a co gorsza okazało się, że jest to kolos na glinianych nogach. Dlaczego?

Kapitał własny netto Alamedy w większości miał opierać się na „drukowanym z powietrza” tokenie FTT, który był centralnie kontrolowany przez FTX. Token ten nie ma żadnego pokrycia ani w tradycyjnej walucie, ani w żadnym jako – tako trzymającym wartość krypto, typu BTC. Alameda ujmowała w księgach po stronie aktywów tokeny FTT, wyceniane na kwotę 5,82 miliarda USD. Tuż przed aferą w obiegu było ponad 197 milionów tych tokenów, co miało dawać kapitalizację rynkową na poziomie 4,87 miliarda USD. Inaczej mówiąc, Alameda posiadała więcej zablokowanych tokenów, niż było ich w obiegu. Oznacza to ni mniej, ni więcej, że rynek tych tokenów był całkowicie niepłynny, przynajmniej jeśli chodzi o Alamedę. Gdyby bowiem zdecydowała się ona na sprzedaż dużej partii tych tokenów, to ich ceny mocno by spadły. Podobny mechanizm spadku cen możemy zresztą dość często obserwować również na tradycyjnych giełdach, przy okazji tzw. rozwodnienia akcji, będącego skutkiem emisji nowej serii akcji. Do takiej emisji dochodzi wtedy, gdy firma bardzo potrzebuje nowych środków, a nie chce korzystać z finansowania bankowego. Emituje więc nową serię akcji, sprzedawanych często poniżej aktualnej ceny rynkowej, aby zachęcić tym inwestorów. W praktyce jednak po takiej emisji cena rynkowa akcji może polecieć gwałtownie w dół. Firma zyskuje kapitał, akcjonariusze tracą.

Jakby tego było mało, ukazał się raport firmy CoinDesk, w którym mamy niezwykle interesujący news, jakoby giełda FTX była zabezpieczona swoim własnym tokenem FTT. No i znowu bezpieczeństwo inwestujących jest uzależnione od tokena, który może w każdej chwili spaść praktycznie do zera i właściwie nikt z tym nic nie zrobi. W rzeczy samej tak się praktycznie stało z FTT.

Ok, powie ktoś, ale przecież i na tradycyjnym rynku papierów wartościowych nie zawsze są one zabezpieczane. Inaczej mówiąc, w prospektach emisyjnych wielu spółek stoi jak wół informacja, że np. nowe akcje nie są niczym zabezpieczone, tak po prostu. Odpowiem: zgoda, jednak mamy instytucje nadzoru, które jako tako analizują rzeczywistą kondycję finansową danego przedsiębiorstwa będącego emitentem, są różne mechanizmy zabezpieczające, więc nie jest aż tak łatwo położyć firmę praktycznie do zera w ciągu miesiąca i zafałszować jej obraz o 90% na plus. A z tokenami jest to możliwe, nie tylko zresztą na giełdzie krypto. Znam bowiem podobne przypadki również na naszym polskim podwórku, gdzie chociażby spółka pożyczająca środki od inwestorów, jako zabezpieczenie, oprócz weksli podpisanych przez prezesa, emitowała również własne tokeny. Tokeny, które po wyprowadzeniu ze spółki środków, okazały się nic nie warte. Spółka ta nie wchodziła na giełdę, ani nie podlegała nadzorowi KNF-u (choć powinna, z uwagi na wykonywaną działalność).

Jaka była rola Binance w tej układance?

Warto zauważyć dwie rzeczy. Po pierwsze panika wśród inwestorów wybuchła po raportach firmy CoinDesk, która jest kontrolowana przez rywala FTX, czyli największą na świecie kryptogiełdę Binance. W przypadku nieuregulowanego rynku jest właśnie tak, że już sam news uważany za wiarygodny, może spowodować zapaść jakiejś firmy. Ba, co tam news – wystarczy, że Elon Musk wypuści twitta na TAK i już cena aktywa szybuje w górę, albo spada, gdy wypuści na NIE.

Druga sprawa to nagła decyzja o sprzedaży przez Binance posiadanych tokenów FTT, wycenianych przed wybuchem afery na 500 milionów USD. Decyzja o sprzedaży spowodowała panikę wśród inwestorów FTX i dobiła tę giełdę.

Co zyskał Binance? Prawie że pozycję monopolisty, gdyż po upadku FTX udział Binance w światowym rynku handlu krypto może osiągnąć 80%. Cóż, taki to już urok rynków nieuregulowanych, na których „wszystko się może zdarzyć, gdy głowa pełna marzeń”, jak śpiewała znana swego czasu wokalistka.

Wisienka na torcie

Na stronie FTX mamy aktualnie informację, że firma nie realizuje wypłat. Strona Alameda Research przestała działać. No i najlepsze: w piątek późnym wieczorem ogłoszono, że FTX wchodzi w procedurę upadłościową. Zaraz potem okazało się, że z portfeli FTX wyprowadzono ponad 600 milionów USD. Firma wydała oświadczenie, że giełda została zhakowana – i co Pan zrobisz, jak nic nie zrobisz… Taki ruch mnie akurat nie dziwi, gdyż skoro już FTX jest oskarżane o miliardowe przewałki, to co zmieni dla opinii publicznej wyprowadzone 600 milionów? Otóż nic nie zmieni – a kasa ta może się przydać założycielom FTX. To taka sytuacja, jak z filmu „Gorączka”, gdzie bandyci najpierw zabijają dwóch konwojentów, a potem, choć nie muszą, także trzeciego. Jego śmierć bowiem nie pogorszy już ich sytuacji (i tak zostaliby skazani na krzesło elektryczne), po co więc zostawiać żyjącego świadka…

Nie jest również do końca jasne, co dzieje się z kryptomiliaderem Bankmanem – Friedem. Podobno przebywa on na Bahamach, gdzie znajduje się rzekomo pod nadzorem władz. Chodzą plotki, że chce uciec do Dubaju, ze względu na trudną ekstradycję z tamtych rejonów, ale czy to prawda…

Reasumując

Na sam koniec dodam, że mimo tego skandalu, ja osobiście nie jestem przeciwny inwestowaniu w krypto, choć uważam je za czystą spekulację. Można więc włączyć krypto do portfela inwestycyjnego jako jedno z wielu aktywów, np. na poziomie 10% ogółu inwestowanych środków i traktować jako coś, co może spaść w każdej chwili o 90%, ale taki spadek nas nie zrujnuje ani spowoduje nieprzespanych nocy.

Kategorycznie zaś odradzam inwestowanie wszystkiego w krypto, czy nawet kredytowanie się pod korek, aby je kupować – a znam przypadek, w którym facet zastawił dom i wziął kredyt z ratą na poziomie połowy pensji, aby kupić za niego ETH. To już jest wystawianie się na totalny hazard na poziomie grania w kasynie, więc takich ludzi mi nie żal – w końcu volenti non fit iniuria, czyli chcącemu nie dzieje się krzywda. A, no i dobrze jest jednak trzymać krypto na ledgerze, a nie na serwerach giełdy zarejestrowanej na Bahamach, której prezesem jest 20-kilkulatek.

Afera Berg + Schmidt: szybka analiza

Wirtualna Polska i Onet pisały wczoraj o „Wielkiej aferze z branży spożywczej”, „Wielkiej aferze drobiowej” itp., gdzie bohaterami są Maciej i Monika J. z polskiego oddziału niemieckiej firmy Berg + Schmidt. Przedsiębiorcza para, według doniesień medialnych, miała dopuszczać się oszustw przy sprzedaży tłuszczów służących do produkcji pasz – na papierze sprzedawali bowiem tłuszcze spożywcze, podczas gdy w rzeczywistości były to tłuszcze techniczne sprowadzane z Rosji, Ukrainy czy Malezji. Konsekwencją niecnych czynów są zarzuty prokuratorskie związane praniem pieniędzy i uzyskania korzyści ze sprzedaży tłuszczów ze sfałszowaną dokumentacją na co najmniej 176 milionów złotych.

Niestety, jak to zwykle bywa, mainstreamowe media skoncentrowały się głównie na „klikbajtowości” artykułów – zatrute, śmiercionośne kurczaki to jest bowiem to, co zainteresuje tzw. przeciętnego odbiorcę. Pominięte zostały natomiast pewne interesujące wątki tej afery, tak więc postanowiłem zrobić jej szybką analizę w formie pytań.

 

1. Czy rzeczywiście mięso zwierząt karmionych olejami technicznymi może być niebezpieczne?

Nie znam się zbytnio na paszach, olejach i hodowli drobiu, więc wykonałem wczoraj kilka telefonów do ekspertów branżowych – oto, co mi powiedzieli:

Na ten moment nie wiadomo, jak bardzo szkodliwe są te tłuszcze i jaka może być potencjalna skala szkód. W mediach podano, że „część substancji ściąganych przez firmę B. mogła zawierać m.in. duże ilości pestycydów”. Ok, tylko jaka część tych substancji, to jest tłuszczów, była zanieczyszczona? Bo np. 1% a 95% to jednak jest pewna różnica… Idąc dalej, nie bardzo wiadomo na ten moment, o ile konkretnie zostały przekroczone dopuszczalne normy. Zaprezentujmy to na przykładzie ciekawostki: normy pestycydów dla kaszy są 4 razy bardziej restrykcyjne niż dla pszenicy. Łatwo jest więc zakwalifikować jako szkodliwe coś, co w rzeczywistości aż tak bardzo szkodliwe być nie musi. Póki nie udostępniono wyników badań lub też nie zostały one podane przez wiarygodne służby, to ciężko wypowiedzieć się w tej sprawie ze 100% pewnością.

 

2. Jak to możliwe, że zanieczyszczone oleje przeszły kilkuetapowy proces kontroli?

Według mediów sprowadzenie tłuszczy jako technicznych miało służyć ominięciu kontroli weterynaryjnej na granicy, co oszczędzało czas niezbędny na odprawę. Ok, załóżmy, że tak rzeczywiście było. Tyle, że inspektorzy powiatowi weterynarii i tak powinni przeprowadzać kontrole na miejscu, czyli w podpoznańskiej lokalizacji firmy Berg + Schmidt! Mamy więc trzy możliwości:

– albo tych kontroli nie było (duża afera)

– albo inspektorzy zostali przekupieni (bardzo duża afera)

– albo kontrole były i nie wykazały obecności szkodliwych substancji (sporo mniejsza afera).

 

A to był tylko pierwszy poziom, ponieważ kolejne kontrole jakości powinni przeprowadzić jeszcze:

– producent pasz (zakupiony olej),

– producent drobiu (zakupiona pasza),

– sieć sklepów (zakupione mięso).

No i teraz jak to jest: czy kontrole były, czy też może nie było ich wcale, co oznaczałoby, że system kontroli żywności w Polsce jest totalną fikcją? A może w kontrolowanych partiach nie wykryto nic niepokojącego? Wciąż nie wiem, a chętnie bym się o tym dowiedział, tak jako konsument. Jednak według eksperta z branży spożywczej, którego również zapytałem o tę kwestię, jest raczej mało prawdopodobne, aby zanieczyszczeń nie wyłapano na żadnym z kilku poziomów kontroli.

 

3. Czy sprawcy mogli zarobić na procederze ponad 170 milionów złotych?

Informacje medialne dotyczące afery były podane w taki sposób, aby przeciętny odbiorca odniósł wrażenie, że sprawcy zarobili na oszustwie ponad 170 milionów złotych, dla „podkręcenia” narracji dodawano do tego działające na wyobraźnię historyjki o olbrzymim majątku, luksusowych samochodach itp. W mojej ocenie natomiast niewiele ma to wspólnego z rzeczywistością. Dlaczego?

Na początek rzut oka na bilans spółki Berg + Schmidt:

– za lata objęte zarzutami, czyli 2020 – 2021, łączne przychody na poziomie około 233 milionów złotych,

– zysk łącznie za te same lata: niecałe 9 milionów złotych.

Ciężko jest „wykręcić” przy takich parametrach 170 milionów zysku na oszustwie – zwłaszcza, że małżonkowie J. posiadają zaledwie 10% udziałów w polskim oddziale Berg + Schmidt. Prawdopodobnie zarzuty dotyczą więc łącznego wolumenu sprzedaży kwestionowanych towarów, co by mniej – więcej spinało się na liczbach – no ale przychód to nie zysk.

 

4. Czy niemiecka centrala firmy Berg + Schmidt wiedziała o sprawie?

Wspomniałem o tym, że podpoznańska Berg + Schmidt Sp. z o.o. było oficjalnym oddziałem niemieckiej firmy, która ma w niej 90% udziałów. Powszechną praktyką jest, że międzynarodowe koncerny kontrolują swoich partnerów regionalnych, dbając o standardy jakości i zapobiegając różnym fraudom. W sytuacji tak dużej afery można nabrać poważnych wątpliwości w tej kwestii. Mamy tutaj bowiem trzy potencjalne scenariusze:

– niemiecka centrala wysłała audytorów, ale ci nic nie wyłapali,

– niemiecka centrala puściła polski oddział całkowicie samopas i nie wysyłała żadnych inspektorów, nie sprawdzała faktur itd.,

– niemiecka centrala wysłała audytorów, ci wykryli nieprawidłowości, ale mimo to udawali, że jest ok, bo zysk jest zysk, a etyka jest etyka.

Moim zdaniem to jest bardzo ciekawy wątek, który należałoby koniecznie zbadać – ja bym tak przynajmniej zrobił będąc prokuratorem.

 

5. Czy w sprawie mogło dojść do przestępstw podatkowych?

Tutaj można by rzec, że prawie na pewno tak. Z doniesień medialnych można wywnioskować, że Berg + Schmidt Sp. z o.o. sprowadzała towar bezpośrednio od kontrahentów z Rosji, Ukrainy czy Malezji. Importowane oleje miały być oznaczone jako techniczne, co oznacza, że powinny zostać opodatkowane stawką VAT 23%. Procedura wygląda jednak tutaj tak, że importer faktycznie nie płaci VAT-u na granicy, lecz nalicza go i odlicza w tej samej deklaracji, więc nie robi się przelewu do skarbówki.

Tyle tylko, że jeśli olej został zaimportowany jako techniczny na 23% stawce VAT, to powinien być potem sprzedawany z taką stawką również w Polsce. Tymczasem szedł do kontrahentów jako olej paszowy, opodatkowany stawką 8% VAT – no i to już jest przestępstwo skarbowe, które mogło być motorem do zatrzymania podejrzanych. Skarbówka bowiem teoretycznie powinna wyłapać nieścisłości w stawkach oleju dzięki JKP_VAT (nie zgadzały się stawki import – sprzedaż krajowa). Mielibyśmy w sumie niezłe jaja, gdyby się okazało, że przez 2 lata (albo i dłużej) tego jednak nie wychwycili, a do zatrzymań doszło dlatego, że np. ktoś z konkurencji doniósł. To by oznaczało, że JPK nie działa tak, jak powinien. Alternatywnie mogły tam wchodzić w grę jeszcze inne łańcuchy dostaw, ale brak danych do analizy.

 

Reasumując

Afera ciekawa, ale w oparciu o tak nieprecyzyjne i szczątkowe informacje, jakie zaserwowali nam dziennikarze, ciężko stwierdzić, czy jest ona naprawdę poważna, czy jednak bardziej rozdmuchana przez media. Gdyby (gdyby!) się jednak okazało, że na nasze stoły trafiło w dużych ilościach mięso mocno zanieczyszczone, mimo kilkupoziomowego sita kontrolnego, to komentarz można by zawrzeć w dwóch słowach: DYKTA i KARTON.