Ciekawy przypadek agroholdingu Mriya

Nie milknie zamieszanie medialne wokół ukraińskiego zboża sprowadzanego do Polski. Przy okazji więc chciałbym opowiedzieć pewną historię pośrednio związaną z tym tematem, a pokazującą styl prowadzenia biznesów za naszą wschodnią granicą.

Wszystko zaczęło się w 1992 roku, kiedy to Iwan Huta i jego żona założyli gospodarstwo rolne o nazwie Mriya. Gospodarstwo to stopniowo przeobrażało się w potężny agroholding, który w 2008 roku wszedł na giełdę we Frankfurcie, uzyskując od inwestorów w trakcie IPO finansowanie w wysokości 90 milionów USD. Mriya w dalszym ciągu rosła, osiągając kapitalizację na poziomie około 1 miliarda USD i oraz deklarowany areał uprawowy o powierzchni 320 tysięcy hektarów, przy czym była to ziemia zlokalizowana w dużej mierze na zachodniej Ukrainie. Niestety, szybki wzrost firmy wiązał się z zadłużeniem, jak również kolejnymi emisjami akcji. W 2013 roku, a więc tuż przed ujawnieniem manipulacji finansowych, Mriya sprzedała inwestorom obligacje o wartości 400 milionów USD, obiecując bardzo wysoki zwrot na poziomie 9,5% rocznie.

Schemat „posypał się” w 2014 roku, kiedy to spółka ogłosiła, że nie ma środków na spłatę zobowiązań w wysokości 120 milionów USD + 9 milionów USD odsetek. Okazało się też, że łączna kwota zadłużenia, obejmująca również gwarancje udzielone spółkom powiązanym z rodziną Hutów (przypominam tylko, że byli to założyciele agroholdingu Mriya) wynosi aż 1,3 miliarda USD, przekraczając tym samym kapitalizację spółki. Sytuacja była na tyle poważna, że Mriya została usunięta z frankfurckiej giełdy.

 

Jak doszło do upadku agroholdingu Mriya?

Oficjalnie kierownictwo tłumaczyło popadnięcie w kłopoty rosnącymi kosztami produkcji oraz działaniami wojennymi prowadzonymi przez Rosjan w Donbasie – tyle, że grunty i zakłady produkcyjne należące do spółki leżały jakieś 900 kilometrów od strefy walk. Powoli zaczęło być jasne, że prawdziwe przyczyny problemów są zupełnie inne…

Zacznijmy od tego, że w tamtym okresie inwestorzy przywiązywali bardzo dużą wagę do ilości gruntów dzierżawionych przez daną firmę – na zasadzie im więcej, tym lepiej. Mriya przed emisjami akcji przeprowadzała więc szeroko zakrojone kampanie PR, które miały na celu pokazanie inwestorom, że spółka zwiększyła swój areał dzierżawiąc coraz to nowe grunty. W pewnym sensie była to prawda, ale po czasie okazało się, że w dużej mierze były to grunty słabej kategorii, w większości nieuprawiane już od lat. W trakcie przeprowadzonego później audytu wyszło na jaw, że tuż przed upadkiem spółka chwaliła się areałem o powierzchni 320 tysięcy hektarów – tymczasem audytorzy wzięli średnie plony w regionie i zestawili je z plonami agroholdingu, w wyniku czego oszacowano, że Mriya dysponuje w rzeczywistości efektywnym areałem liczącym jedynie około 100 tysięcy hektarów. Inne szacunki mówiły z kolei o tym, że spółka ma do dyspozycji 180 tysięcy hektarów zdatnych pod uprawę – i tak była to jednak ilość znacznie mniejsza od tej, którą deklarowano w prospektach.

Co gorsza, Mriya miała przejąć dużą część gruntów po mocno zawyżonych cenach – przykładowo w 2011 roku średnia cena dzierżawy gruntu miała wynosić 400 USD / hektar, gdy tymczasem spółka płaciła aż 1500 USD / hektar. Wzrost potencjału agroholdingu Mriya przedstawiany inwestorom w komunikatach i prospektach emisyjnych był więc w dużej mierze jedynie „papierowy”, bez przełożenia na realne możliwości produkcyjne spółki. Umożliwiał jednak pozyskiwanie coraz to nowych środków od nieświadomych inwestorów.

 

W jaki sposób ukrywano rzeczywistą kondycję spółki

W teorii Mriya przed upadkiem osiągała EBITDA w wysokości około 600 USD / hektar, jednak w rzeczywistości działalność operacyjna spółki nigdy nie przynosiła zysków. Skąd zatem dobry wynik na papierze? Według ukraińskich dziennikarzy śledczych spółka miała zawyżać ceny sprzedawanych plonów – przykładowo buraki cukrowe były sprzedawane bardzo drogo do cukrowni również będących pod kontrolą holdingu Mriya. Podobnie robiono ze zbożem oraz innymi produktami – szły one do spółek zależnych. Mógł tam więc wystąpić mechanizm podobny do tego, jaki zastosowano w aferze Enronu, gdzie spółki zależne kumulowały straty i tym samym wypaczały wynik finansowy spółki – matki.

W grę mogło wchodzić również manipulowanie kosztami – przykładowo w jednym roku spółka obniżyła koszty produkcji na hektar aż o 45%, notując równocześnie rekordowe plony. Było to właściwie niewykonalne, jednak żaden z inwestorów nie zwrócił na to uwagi. Obrazu destrukcji dopełniała wszechobecna kradzież – a kradziono w zasadzie wszystko i na każdym szczeblu: nawozy, środki ochrony roślin, nasiona, zbiory, paliwo i części do maszyn…

 

Ucieczka z majątkiem

Gdy stało się jasne, że Mriya to zadłużony kolos na glinianych nogach, rozpoczęły się typowe dla takich sytuacji przesunięcia majątkowe. I tak według doniesień medialnych członkowie rodziny Huta, będący właścicielami dużego pakietu akcji, przenieśli majątek na różne spółki, które m.in. miały budować terminal w Odessie lub świadczyć usługi logistyczne. Podobnie stało się z cukrowniami, które miały formalnie zmienić właścicieli. Inny przykład transferu: spółka Mriya Leasing, będąca częścią holdingu Mriya, w dniu ogłoszenia upadłości zawarła 8 umów sprzedaży maszyn rolniczych ze spółką Delivery Trade – umowy te opiewały na równowartość około 6,5 miliona USD. Na jakich zasadach nastąpiło rozliczenie tej transakcji, tego niestety nie wiem, ale pewną wskazówką może być to, że w ciągu następnych kilku miesięcy Mriya Leasing przekazała spółce Delivery Trade około 3 milionów USD pod pozorem zapłaty za usługi.

Mechanizm wyprowadzenia majątku mógł więc wyglądać chociażby tak:

– maszyny zostały sprzedane Delivery Trade z odroczoną płatnością,

– Delivery Trade na papierze świadczyło usługi na rzecz Mriya Leasing,

– Mriya Leasing wypłacała spółce Delivery Trade pieniądze za te usługi,

– Delivery Trade za pieniądze otrzymane przez Mriya Leasing spłacała większą część zadłużenia związanego z zakupem maszyn.

Oczywiście usługi, które świadczyła Delivery Trade na rzecz Mriya, musiałyby być albo fikcyjne, albo ich zakres był bardzo mały, nieadekwatny do otrzymywanych za nie płatności. Delivery Trade mogło też sprzedać dalej te maszyny lub wypożyczyć je do innych spółek, otrzymując za to pieniądze.

Kierunek: Cypr i Brytyjskie Wyspy Dziewicze

Najostrzej zagrali jednak sam prezes spółki Mykoła Huta oraz Andrii Huta, dyrektor wykonawczy, stosując mało kreatywny, aczkolwiek skuteczny schemat transferu pieniędzy. Mianowicie Mriya Agro Holding zapłaciła ponad 100 milionów USD za udziały w ośmiu cypryjskich spółkach, które posiadały aktywa o łącznej wartości zaledwie 12 tysięcy USD  (aktywami tymi były m.in. akcje agroholdingu Mriya). Odbiorcami płatności były zaś spółki zarejestrowane na Brytyjskich Wyspach Dziewiczych, których udziałowcami byli członkowie rodziny Huta. Za ten „manewr”, będący de facto wyprowadzeniem środków z agroholdingu, Mykoła Huta był zresztą swego czasu poszukiwany przez Interpol. Łączna kwota majątku wyprowadzonego przez Hutów z agroholdingu Mriya miała zaś wynieść, według niektórych szacunków, około 220 milionów USD.

 

Mriya zmienia właściciela

W styczniu 2015 roku kontrolę operacyjną nad agroholdingiem Mriya przejęli wierzyciele, którzy wybrali nowy zarząd. Spółka rozpoczęła restrukturyzację, która zakończyła się w 2018 roku, kiedy to pakiet kontrolny akcji został przejęty przez Saudi Agricultural and Livestock Investment Company, czyli holding inwestycyjny zasilany kapitałem państwowym Arabii Saudyjskiej.

 

Co stało się z Mykoła Hutą, prezesem agroholdingu?

Po upadku agroholdingu uciekł on do Szwajcarii, jednak na skutek ekstradycji wrócił na Ukrainę w 2018 roku. Sąd jednak nie zdecydował się na aresztowanie biznesmena, który odpowiadał z wolnej stopy. Finalnie specjalna komórka antykorupcyjna ukraińskiej prokuratury (SAP) umarza postępowanie przeciwko Hucie uznając, że jego działania nie nosiły znamion przestępstwa i nie miały na celu pokrzywdzenia wierzycieli. Uznano również, że dokumenty finansowe spółki nie zostały przygotowane w sposób jednoznacznie wskazujący na zamiar oszustwa.

Inni członkowie rodziny Huta również uniknęli odpowiedzialności – przykładowo Andrii Huta, zamieszany już po upadku agroholdingu w potencjalne oszustwa deweloperskie związane z wyprowadzeniem środków ze spółki budującej osiedla mieszkaniowe, zainwestował zdefraudowane pieniądze w Szwajcarii, gdzie podobno zajął się rozwijaniem startupów. Przy okazji zakupił też luksusową willę w Bawarii o szacunkowej wartości 13 milionów Euro. Ukraińscy dziennikarze sugerują również, że firmy oraz fundacje humanitarne związane Andrijem Hutą starają się o międzynarodowe granty przeznaczone na wsparcie Ukrainy w związku z działaniami wojennymi prowadzonymi w tym kraju od 2022 roku.

 

Krótka refleksja

Dziennikarze badający sprawę wskazują, że ukraińskie prawo było w tamtym czasie bardzo niedoskonałe i umożliwiało fraudacyjne przesunięcia majątku w zasadzie bez konsekwencji, gdyż ewentualne procesy sądowe trwały długimi latami, a ich wynik był niepewny. Nie jestem co prawda ekspertem od ukraińskiego prawa, jednak wierzę, że tak mogło być. Historia agroholdingu Mriya jest zresztą tylko jednym z licznych przykładów na to, że oligarchowie na Ukrainie mogli swego czasu kraść praktycznie bezkarnie. Czy aktualna wojna zmieni ten stan rzeczy? Nie wiem, ale szczerze tego życzę zwyczajnym Ukraińcom.

 

FTX – krótki komentarz

Bardzo ciekawe rzeczy dzieją się ostatnio w światku krypto, a gruba akcja z FTX, trzecią co do wielkości giełdą kryptowalut na świecie, jawi się tutaj jako iście filmowy scenariusz. Przy okazji upada także legenda kryptomiliardera Sama Bankmana Frieda, ale po kolei.

 

Panika wśród inwestorów wybuchła w reakcji na wieść, że FTX, kontrolowana przez Bankmana, pożyczyła pieniądze swoich klientów firmie Alameda Research, również kontrolowanej przez Bankmana. Alameda popadła zaś w problemy finansowe, a co gorsza okazało się, że jest to kolos na glinianych nogach. Dlaczego?

Kapitał własny netto Alamedy w większości miał opierać się na „drukowanym z powietrza” tokenie FTT, który był centralnie kontrolowany przez FTX. Token ten nie ma żadnego pokrycia ani w tradycyjnej walucie, ani w żadnym jako – tako trzymającym wartość krypto, typu BTC. Alameda ujmowała w księgach po stronie aktywów tokeny FTT, wyceniane na kwotę 5,82 miliarda USD. Tuż przed aferą w obiegu było ponad 197 milionów tych tokenów, co miało dawać kapitalizację rynkową na poziomie 4,87 miliarda USD. Inaczej mówiąc, Alameda posiadała więcej zablokowanych tokenów, niż było ich w obiegu. Oznacza to ni mniej, ni więcej, że rynek tych tokenów był całkowicie niepłynny, przynajmniej jeśli chodzi o Alamedę. Gdyby bowiem zdecydowała się ona na sprzedaż dużej partii tych tokenów, to ich ceny mocno by spadły. Podobny mechanizm spadku cen możemy zresztą dość często obserwować również na tradycyjnych giełdach, przy okazji tzw. rozwodnienia akcji, będącego skutkiem emisji nowej serii akcji. Do takiej emisji dochodzi wtedy, gdy firma bardzo potrzebuje nowych środków, a nie chce korzystać z finansowania bankowego. Emituje więc nową serię akcji, sprzedawanych często poniżej aktualnej ceny rynkowej, aby zachęcić tym inwestorów. W praktyce jednak po takiej emisji cena rynkowa akcji może polecieć gwałtownie w dół. Firma zyskuje kapitał, akcjonariusze tracą.

Jakby tego było mało, ukazał się raport firmy CoinDesk, w którym mamy niezwykle interesujący news, jakoby giełda FTX była zabezpieczona swoim własnym tokenem FTT. No i znowu bezpieczeństwo inwestujących jest uzależnione od tokena, który może w każdej chwili spaść praktycznie do zera i właściwie nikt z tym nic nie zrobi. W rzeczy samej tak się praktycznie stało z FTT.

Ok, powie ktoś, ale przecież i na tradycyjnym rynku papierów wartościowych nie zawsze są one zabezpieczane. Inaczej mówiąc, w prospektach emisyjnych wielu spółek stoi jak wół informacja, że np. nowe akcje nie są niczym zabezpieczone, tak po prostu. Odpowiem: zgoda, jednak mamy instytucje nadzoru, które jako tako analizują rzeczywistą kondycję finansową danego przedsiębiorstwa będącego emitentem, są różne mechanizmy zabezpieczające, więc nie jest aż tak łatwo położyć firmę praktycznie do zera w ciągu miesiąca i zafałszować jej obraz o 90% na plus. A z tokenami jest to możliwe, nie tylko zresztą na giełdzie krypto. Znam bowiem podobne przypadki również na naszym polskim podwórku, gdzie chociażby spółka pożyczająca środki od inwestorów, jako zabezpieczenie, oprócz weksli podpisanych przez prezesa, emitowała również własne tokeny. Tokeny, które po wyprowadzeniu ze spółki środków, okazały się nic nie warte. Spółka ta nie wchodziła na giełdę, ani nie podlegała nadzorowi KNF-u (choć powinna, z uwagi na wykonywaną działalność).

Jaka była rola Binance w tej układance?

Warto zauważyć dwie rzeczy. Po pierwsze panika wśród inwestorów wybuchła po raportach firmy CoinDesk, która jest kontrolowana przez rywala FTX, czyli największą na świecie kryptogiełdę Binance. W przypadku nieuregulowanego rynku jest właśnie tak, że już sam news uważany za wiarygodny, może spowodować zapaść jakiejś firmy. Ba, co tam news – wystarczy, że Elon Musk wypuści twitta na TAK i już cena aktywa szybuje w górę, albo spada, gdy wypuści na NIE.

Druga sprawa to nagła decyzja o sprzedaży przez Binance posiadanych tokenów FTT, wycenianych przed wybuchem afery na 500 milionów USD. Decyzja o sprzedaży spowodowała panikę wśród inwestorów FTX i dobiła tę giełdę.

Co zyskał Binance? Prawie że pozycję monopolisty, gdyż po upadku FTX udział Binance w światowym rynku handlu krypto może osiągnąć 80%. Cóż, taki to już urok rynków nieuregulowanych, na których „wszystko się może zdarzyć, gdy głowa pełna marzeń”, jak śpiewała znana swego czasu wokalistka.

Wisienka na torcie

Na stronie FTX mamy aktualnie informację, że firma nie realizuje wypłat. Strona Alameda Research przestała działać. No i najlepsze: w piątek późnym wieczorem ogłoszono, że FTX wchodzi w procedurę upadłościową. Zaraz potem okazało się, że z portfeli FTX wyprowadzono ponad 600 milionów USD. Firma wydała oświadczenie, że giełda została zhakowana – i co Pan zrobisz, jak nic nie zrobisz… Taki ruch mnie akurat nie dziwi, gdyż skoro już FTX jest oskarżane o miliardowe przewałki, to co zmieni dla opinii publicznej wyprowadzone 600 milionów? Otóż nic nie zmieni – a kasa ta może się przydać założycielom FTX. To taka sytuacja, jak z filmu „Gorączka”, gdzie bandyci najpierw zabijają dwóch konwojentów, a potem, choć nie muszą, także trzeciego. Jego śmierć bowiem nie pogorszy już ich sytuacji (i tak zostaliby skazani na krzesło elektryczne), po co więc zostawiać żyjącego świadka…

Nie jest również do końca jasne, co dzieje się z kryptomiliaderem Bankmanem – Friedem. Podobno przebywa on na Bahamach, gdzie znajduje się rzekomo pod nadzorem władz. Chodzą plotki, że chce uciec do Dubaju, ze względu na trudną ekstradycję z tamtych rejonów, ale czy to prawda…

Reasumując

Na sam koniec dodam, że mimo tego skandalu, ja osobiście nie jestem przeciwny inwestowaniu w krypto, choć uważam je za czystą spekulację. Można więc włączyć krypto do portfela inwestycyjnego jako jedno z wielu aktywów, np. na poziomie 10% ogółu inwestowanych środków i traktować jako coś, co może spaść w każdej chwili o 90%, ale taki spadek nas nie zrujnuje ani spowoduje nieprzespanych nocy.

Kategorycznie zaś odradzam inwestowanie wszystkiego w krypto, czy nawet kredytowanie się pod korek, aby je kupować – a znam przypadek, w którym facet zastawił dom i wziął kredyt z ratą na poziomie połowy pensji, aby kupić za niego ETH. To już jest wystawianie się na totalny hazard na poziomie grania w kasynie, więc takich ludzi mi nie żal – w końcu volenti non fit iniuria, czyli chcącemu nie dzieje się krzywda. A, no i dobrze jest jednak trzymać krypto na ledgerze, a nie na serwerach giełdy zarejestrowanej na Bahamach, której prezesem jest 20-kilkulatek.

Sankcje wobec Rosji w praktyce

W ostatnich dniach można się było sporo naczytać i nasłuchać w mediach, jak to masowo przejmowane są jachty, wille oraz różne zabawki rosyjskich miliarderów. Na pierwszy rzut oka wygląda to wszystko super, ale w powiększeniu już niekoniecznie. Dlaczego? Ano dlatego, że dzisiejszy świat jest miejscem bardzo skomplikowanym i wielowymiarowym. Nie lubię teoretyzowania, więc najlepiej będzie, jeśli oprę się o konkretne przykłady.

 

Zajmowanie jachtów i nieruchomości

Niedawno Niemcy próbowali zarekwirować luksusowy jacht, należący według nich do objętego sankcjami oligarchy Aliszera Usmanowa. Już byli w ogródku, już witali się z gąską, aż tu nagle okazało się, że jacht jednak nie jest własnością Usmanowa, lecz Navis Marine Ltd. z siedzibą na Malcie i pływa pod banderą Kajmanów. No i na ten moment nici z konfiskaty – na razie łajba została jedynie zatrzymana do czasu wyjaśnienia sprawy, czyli ustalenia, kto jest UBO, czyli beneficjentem rzeczywistym, spółki Navis Marine Ltd. Zatrzymanie a zarekwirowanie, to jednak różnica.

Podobnie było w przypadku nieruchomości Usmanowa położonych np. w Wielkiej Brytanii, które formalnie są własnością spółek zarejestrowanych na Isle of Man oraz na Cyprze. Czyli znowu tak trochę zajęte, ale jednak nie do końca i może się okazać, że za jakiś czas Usmanow będzie mógł znowu bez przeszkód korzystać ze swoich zabawek.

 

Konfiskata aktywów i Reguła 50%

Nie koniec jednak na tym. Warto bowiem wiedzieć i to, że amerykańskie Biuro Kontroli Aktywów Zagranicznych (OFAC) przy Departamencie Skarbu w praktyce stosuje „Regułę 50%”, która mówi, że blokowane są tylko te aktywa, w których osoba objęta sankcjami ma bezpośrednio lub pośrednio 50% lub więcej udziałów. Chodzi o to, aby nie krzywdzić np. amerykańskiej firmy, która realizuje wspólny biznes z takim oligarchą. Czym to jednak skutkuje w praktyce? Ano tym, że chociażby taki Oleg Deripaska, jeden z najbogatszych oligarchów, zmniejszył swoje udziały w metalowym gigancie En+ Group z 70% do 44,95%, a już sankcje wobec tej firmy zostały zniesione. Podobnie to wygląda z udziałami Deripaski w holdingu USM: posiada ich 49%, a więc sankcje niespecjalnie go dotykają.

No dobra, ale jak miał 70% udziałów w tym całym En+ Group, a teraz ma tylko 44,95%, to chyba stracił, bo pewnie musiał na szybko sprzedawać, nieprawdaż?

No więc właśnie niekoniecznie. Nie będę nawet wspominał o tak banalnych „patentach”, jak przejęcie udziałów przez żonę czy szwagra, lecz przytoczę pewną historię, która dobrze pokazuje mechanizmy, jakie zachodzą w tego typu przypadkach.

 

Boris Rotenbeg i handel dziełami sztuki, czyli krótki przewodnik jak obchodzić sankcje

Oligarcha Boris Rotenberg był miłośnikiem dzieł sztuki – kupował obrazy uznanych mistrzów za miliony $. Niestety, po rosyjskiej inwazji na Krym przyszły sankcje i już swojej kolekcji powiększać nie mógł. Co robić, jak żyć…? Wtedy to do akcji wkroczył pewien londyński prawnik wyspecjalizowany w międzynarodowych strukturach.

Prawnik ten zorganizował następujący schemat:

– Na górze struktury postawiono spółkę Senton Holdings Ltd., zarejestrowaną na Brytyjskich Wyspach Dziewiczych, za którą stał Arkady Rotberg, krewny wspomnianego Borisa Rotberga.

– Z Senton Holdings Ltd. pieniądze trafiły do Advance Alliance Ltd., zarejestrowanej w Wielkiej Brytanii.

– Kolejnym szczeblem była amerykańska spółka Highland Ventures, która przelewała pieniądze do spółki Steamort Ltd., zarejestrowanej w Belize.

– Steamort Ltd. było zarządzane przez tzw. dyrektora nominowanego o nazwisku Hughes. Tenże Hughes był kimś w rodzaju multisłupa, na którego dane zarejestrowano ponad 200 różnych spółek. A kto był UBO, czyli beneficjentem rzeczywistym Steamort Ltd.? Tego nie wiadomo.

– Pieniądze ze Steamort Ltd. trafiały do firmy Baltzer Auction Agency and Club, która miała siedzibę w Moskwie.

– Za spółką Baltzer Auction Agency and Club stał niejaki Gregory Baltser, posiadający obywatelstwo USA, który kupował drogie obrazy w renomowanych domach aukcyjnych. Domy aukcyjne uznawały Baltsera za finalnego nabywcę i nikt za bardzo nie wnikał, skąd bierze on finansowanie na zakup obrazów ani co się z tymi obrazami potem dzieje. No i tym sposobem Baltser mógł sobie kupować sztukę do woli.

– Własność zakupionych obrazów była momentalnie przenoszona na wspomnianą już spółkę Steamort Ltd. Gregory Baltser pełnił w tej spółce rolę konsultanta, z pensją ok. 10 tys. $ / miesiąc.

– Ze Steamort Ltd. obrazy trafiały do Highland Ventures Ltd. Potem zarządzanie obrazami przeszło w ręce Taide Connoisseur Selection Ltd. zarejestrowanej na Gibraltarze…

Ok, starczy tego.

Finalnie obrazami dysponował oczywiście oligarcha Boris Rotenberg, który niby nie mógł handlować sztuką, bo był objęty sankcjami, ale w rzeczywistości jednak mógł.

Warto tutaj zauważyć jedną rzecz: W TEJ SPRAWIE CHODZIŁO O DROBNIAKI, bo cóż to są obrazy za kilka czy kilkanaście milionów $ przy skali działania oligarchów? Mimo tego postawiono całkiem niezłą strukturę spółek, która utrudniała dojście do UBO / beneficjenta rzeczywistego. Nietrudno sobie wyobrazić, jaki poziom mogą mieć kombinacje z ukrywaniem naprawdę wartościowego majątku rosyjskich oligarchów i jakie tam mogą być struktury… Coś pięknego – zwłaszcza, że miliarderów stać na najlepszych doradców.

 

Konkluzja

Te sankcje wobec rosyjskich oligarchów, zajmowanie (albo „zamrażanie”) ich jachtów i apartamentów to nie jest coś, co powaliłoby ich na kolana. W mainstreamowych mediach fajnie to wygląda, a w rzeczywistości bywa nieco inaczej. Owszem, oligarchowie tracą miliardy na skutek sankcji, gdyż spada wartość giełdowa rosyjskich przedsiębiorstw, których są akcjonariuszami. Coś tam też im skonfiskują. Jednak na całkowite „ogolenie” ich z majątków zagranicznych ja bym raczej nie liczył.

 

Handel ropą kontra sankcje

Jak wiemy, na rosyjską ropę do tej pory nie nałożono embarga (i raczej się nie zanosi, żeby zrobiono to w bliskiej przyszłości). Jednak już dziś w wyniku wojny ze współpracy z Rosjanami wycofały się takie firmy, jak Maersk i jego spółka zależna Svitzer. Teoretycznie mogłoby to stanowić pewien problem dla rosyjskiego handlu ropą – już tłumaczę co i jak.

Rosjanie i przeładunki ropy

Zacznijmy od tego, że port w Petersburgu / Ust-Ługa pozwala na przyjmowanie statków o maksymalnym DWT do 120 tys. ton. Oznacza to, że nie mogą do niego wpływać (ani z niego wypływać) naprawdę wielkie tankowce, które mają DWT w zakresie od 200 tys. do 600 tys. ton. Stanowi to problem logistyczny, który Rosjanie rozwiązali w następujący sposób:

Z portu Ust-Ługa wypływają mniejsze tankowce, które kierują się do Północnej Jutlandii (region Danii), gdzie na wodach nieopodal portu Frederikshavn następuje tzw. operacja STS, czyli Ship-To-Ship. Najkrócej mówiąc jest przeładunek ropy z mniejszych jednostek na duży tankowiec, którym ta ropa płynie sobie dalej w świat. Dlaczego tak? Jeden większy statek z ładunkiem o masie X = mniejsze koszty logistyczne niż wysłanie kilku mniejszych statków z sumą ładunków wynoszącą X.

Według szacunków, w okolicach duńskiego wybrzeża przeładowywano rocznie ropę o wartości ok. 20 miliardów $ – dużo / niedużo, w zależności od punktu widzenia.

Teraz jednak Maersk i Svitzer powiedzieli „Pas!” i przestali pomagać w przeładunku rosyjskiej ropy (i chwała im za to). Czy to jednak oznacza, że proceder został przerwany? Nie. Lukę pozwalającą na dobre zarobki momentalnie zauważyły mniejsze firmy z Danii, Norwegii oraz Niemiec, które umożliwiają rosyjskim statkom przeprowadzanie operacji przeładunkowych.

Na ten moment operacja przeładunku rosyjskiej ropy nie jest oczywiście nielegalna, ale mocno wątpliwa od strony etycznej. Jednak warto mieć świadomość tego, że nawet w przypadku nałożenia sankcji, handel rosyjską ropą wcale nie musi zostać całkowicie zablokowany! Pokazuje to przykład takich państw, jak chociażby Iran czy Korea Północna, które opracowały system przemytu ropy, węgla oraz innych towarów objętych embargiem.

 

Przykładowy schemat przemytu ropy

– Tankowiec A z irańską ropą wypływa z irańskiego portu. Międzynarodowe organy nadzoru morskiego mogą go obserwować w oparciu o system AIS, który pokazuje pozycję statku (analogicznie jak nadajniki GPS pokazują pozycje TIR-ów).

– Tankowiec A płynie sobie Zatoką Perską i w pewnym momencie wyłącza system AIS, więc „znika” z monitorów śledzących ruch statków.

– W międzyczasie po Zatoce Perskiej pływa sobie pusty tankowiec B, który również wyłącza swój system AIS.

– Tankowce A i B spotykają się na wodach obok Zjednoczonych Emiratów Arabskich. Ropa z A jest przetransportowana do B. Dokumentacja dotycząca pochodzenia ropy jest fałszowana – od tej chwili ma ona „papiery” na to, że pochodzi z Iraku.

– A i B odpływają na pewną odległość i włączają swoje systemy AIS. A wraca do Iranu, a B płynie sobie do ustalonego kraju (np. do Chin) i rozładowuje w porcie formalnie iracką ropę. Oczywiście gdyby do Chin dotarł bezpośrednio tankowiec A, to byłaby międzynarodowa awantura, a tak to nie wiadomo do końca skąd ta ropa znalazła się na B, więc co pan zrobisz, jak nic nie zrobisz…

Sankcje ominięte? Ominięte.

 

Embargo nie zawsze jest skuteczne!

Podobne „patenty” do powyżej opisanych stosowała / stosuje także Korea Północna, która ma narzucony roczny limit importu ropy w wysokości 0,5 miliona baryłek, a w rzeczywistości potrzebuje znacznie więcej. Tam też dzieją się „cuda” z przeładunkami towaru na morzu, fałszowaniem dokumentów przewozowych, fizyczną zmianą nazw statków i ich numerów identyfikacyjnych IMO, czy wykorzystaniem łańcuchów spółek offshore. Wszystko to oczywiście po to, aby maksymalnie „zaciemnić” sytuację, aby trudniej było dojść kto od kogo i kto komu.

Tak więc warto pamiętać, że nałożenie sankcji nie oznacza automatycznego opadnięcia szczelnej kurtyny, gdzie nawet mysz się nie prześlizgnie. Zawsze się znajdzie ktoś, kto będzie te sankcje łamał, zarabiając na tym grube miliony. A podmiot objęty sankcjami owszem, będzie miał o wiele trudniej, ale pewną część obrotu i tak zapewne uratuje.