Przestępczość gospodarcza: w pracy detektywa ważne są detale

Zajmowanie się sprawami związanymi z przestępczością gospodarczą wymaga od detektywa szczególnej wiedzy i umiejętności. Oczywiście nie twierdzę tutaj, że taka np. obserwacja żony, która potencjalnie zdradza swojego męża, jest czymś prostym (bo na ogół nie jest), jednak chociażby wykrywanie nadużyć w organizacjach to już zupełnie inna bajka.

Detektyw – sprawdzanie powiązań osobowych

Kilka miesięcy temu przerabialiśmy następującą sytuację: firma średniej wielkości, nazwijmy ją Alfa, pobrała zaliczki na zakup towaru od kontrahentów. Kwoty były wysokie, gdyż oscylowały w przedziale od kilkuset tysięcy złotych do ponad 1 miliona złotych. Jak nietrudno się domyślić, kontrahenci dokonujący wpłat nie otrzymali w terminie ani zamówionego towaru, ani też zwrotu pieniędzy. Prezes spółki Alfa oczywiście obiecywał, że wszystko ureguluje i przekonywał, że to tylko kwestia czasu, aż towar do niego dotrze. Obiecał mu to rzekomo prezes spółki Beta, któremu Alfa przelała przedpłatę na towar. Beta pieniądze przyjęła, miała sprowadzić towar z zagranicy, ale nie wywiązała się z umowy (takie było tłumaczenie prezesa Alfy).

Czy prezes mówi prawdę?

Niektórzy wierzyciele, czyli kontrahenci, uspokojeni tymi zapewnieniami, wierzyli w dobre intencje dłużnika. Jednak jeden z nich, szczególnie zdeterminowany, nie dał wiary w te historie i zlecił nam ustalenie powiązań prezesa Alfy. Standardowe sprawdzanie nie pokazało nic niepokojącego – żadnych udziałów w innych spółkach, żadnych funkcji pełnionych w innych spółkach (zwłaszcza upadłych). Robiąc jednak rozeznanie w terenie uzyskaliśmy informację, że prezes Alfy ma „bardzo ciekawe znajomości w środowiskach przestępczych”. Postanowiliśmy sprawdzić ten trop – nie wdając się zbytnio w szczegóły techniczne, drogą operacyjną ustaliliśmy, że pod budynek biura firmy Alfa zajeżdża często charakterystyczny Mercedes, użytkowany przez dobrze zbudowanego mężczyznę. Tak, wiem, stereotypowe spojrzenie na sprawę, ale w praktyce taka nieufność wobec niektórych osobników bywa uzasadniona.

W toku dalszych działań ustaliliśmy, że mężczyzna ów prawdopodobnie należy do grupy przestępczej, a przynajmniej jest często widywany z jej członkami. Taka informacja sama w sobie niewiele jeszcze wnosiła do sprawy, jednak poszliśmy o krok dalej. To była dobra decyzja, bowiem okazało się, że człowiek ten często odwiedza również siedzibę firmy Beta, będąc swego rodzaju ogniwem łączącym elementy układanki. Zauważmy bowiem stan faktyczny: prezes Alfy twierdzący, że prezes Bety mu nie zapłacił, a pomiędzy nimi ten sam człowiek, który często bywa zarówno u jednego, jak i drugiego prezesa.

Zorganizowana grupa przestępcza?

W takiej sytuacji przyjęliśmy, że jedna z możliwych hipotez brzmi następująco: prezesi Alfy i Bety są tak naprawdę dogadani ze sobą, a mężczyzna z Mercedesa jest ich cichym wspólnikiem, który może koordynować działania całej grupy. Tylko jak to sprawdzić?

Operacja blef

Wymyśliliśmy prostą operację: jeden z naszych detektywów zadzwonił do siedziby spółki Beta i przedstawił się jako przedsiębiorca poszukujący towaru, jakim handlowała Beta. Zadeklarował, że potrzebuje dużą ilość i jest gotów zapłacić przedpłatę. Zasugerował również, że przyjedzie do biura Bety, gdyż po pierwsze chciałby poznać kontrahenta i ocenić jego potencjał, a po drugie tego typu kontrakty czasem lepiej umówić osobiście.

Panowie umówili się na wizytę, nasz detektyw pojechał na spotkanie udając potencjalnego kontrahenta. Na miejscu czekał na niego prezes spółki Beta oraz… człowiek z Mercedesa. Rozmowa przebiegała w miłej atmosferze, a w jej trakcie można było odnieść wrażenie, że pierwsze skrzypce gra w tej układance nie prezes Bety, ale właśnie jego towarzysz. To właśnie on bowiem zachowywał się jak osoba decyzyjna i ciągnął ciężar rozmowy.

Czy takie fakty zawsze da się ustalić?

Niestety, nie zawsze – każda operacja detektywistyczna to osobne przedstawienie. Równie dobrze człowiek z Mercedesa mógł nie pojawić się na tym spotkaniu, ale wyszliśmy z założenia, że przy potencjalnie dużej transakcji, jeśli jest rzeczywiście mózgiem operacji, to może chcieć uczestniczyć w rozmowie. Szczerze mówiąc było to dość nierozsądne z jego strony, no ale to już nie nasz problem. Na sam koniec chciałbym dodać, że tego typu akcje przeprowadza się zwykle w przypadku grubszych spraw – tutaj chodziło akurat o ustalenia majątkowe i windykację ponad 1 miliona złotych, więc i budżet operacyjny mógł być odpowiednio większy.

 

 

 

Spółka komandytowa – wehikuł do niepłacenia

W ostatnich miesiącach 2022 roku kilkukrotnie wzrosła liczba kierowanych do naszej firmy zapytań dotyczących odzyskania należności oraz przeprowadzenia ustaleń majątkowych (chodzi o ustalenie majątku dłużników). Wielu – o ile nie większość – z pytających Klientów działało w branży budowlanej, gdzie jako wykonawcy / podwykonawcy nie otrzymywali należnych im wynagrodzeń. Kwoty tych długów były różne – od kilkudziesięciu tysięcy PLN, do ponad miliona, przy czym najczęściej trafiały się sumy w granicach kilkuset tysięcy PLN. W większości z tych przypadków przewinęła się specyficzna konstrukcja, znana w obrocie gospodarczym jako spółka z ograniczoną odpowiedzialnością spółka komandytowa.

Konkretnie chodzi tutaj o spółkę komandytową, w której komplementariuszem jest spółka z ograniczoną odpowiedzialnością. Dla porządku przypomnę tylko, że komplementariusz odpowiada za zobowiązania takiej spółki całym swoim majątkiem, a komandytariusz tylko do wysokości sumy komandytowej – czyli w praktyce wcale nie odpowiada, bowiem cóż to jest np. 50 tys. PLN sumy komandytowej w zestawieniu z długami na poziomie setek tysięcy lub nawet milionów PLN?

 

Spółka komandytowa nie płaci – case study

 

No i teraz weźmy sytuację z jednej z ostatnich prowadzonych przez nas spraw. Wykonawca – nazwijmy go Alfa – podpisuje kontrakt z firmą Delta, która jest generalnym wykonawcą i zwyczajną spółką z o.o. Na początku wszystko gra, płatności za faktury spływają bez większych problemów. Jednak w trakcie realizacji kontraktu spółka Delta, czyli generalny wykonawca, przekształca się w spółkę komandytową Beta, w której komplementariuszem jest spółka z o.o. o nazwie Gama. No i na pozór nic się nie zmienia – Alfa dalej wykonuje zlecone prace, wystawia też fakturę, która zostaje opłacona.

W pewnym momencie, gdy kontrakt zbliża się już ku końcowi, spółka Delta (generalny wykonawca) przestaje płacić. Oczywiście są stosowane różne zagrywki opóźniające, w stylu „Maksymalnie do końca miesiąca puścimy przelew, jak tylko nam spłyną środki na konto”. Tym sposobem Afla wykonuje praktycznie całość prac, lecz płatności za ostatnie faktury niestety już nie otrzymuje.

 

Pierwszy poziom egzekucji

No i teraz Alfa ma problem, gdyż okazuje się, że odzyskanie pieniędzy od spółki komandytowej Beta, która powstała po przekształceniu Delta Sp. z o.o. praktycznie graniczy z cudem. Dlaczego? Spójrzmy na strukturę odpowiedzialności w takim tworze, jak spółka z o.o. spółka komandytowa. W pierwszej kolejności odpowiada sama spółka komandytowa jako taka – problem w tym, że zwykle w momencie zaprzestania płatności za wykonane prace nie posiada już ona żadnego majątku przedstawiającego jakąś większą wartość, więc nawet po wygranym procesie komornik nie bardzo ma co zajmować.

Drugi poziom egzekucji

Możemy, a wręcz powinniśmy, spróbować wyegzekwować dług od komplementariusza, czyli od spółki z o.o. Tyle, że taka spółka również może nie dysponować żadnym majątkiem, a co gorsza w trakcie dochodzenia należności od spółki komandytowej może się okazać, że spółka z o.o. – komplementariusz została postawiona w stan upadłości, co jeszcze bardziej gmatwa sytuację

Trzeci poziom egzekucji

Jest to próba odzyskania pieniędzy od prezesa spółki – komplementariusza, który albo jest słupem, albo złożył w odpowiednim czasie wniosek o upadłość zarządzanej przez niego spółki z o.o. (w naszym przykładzie będzie to spółka Gama). Przy tak ułożonej strukturze szanse na odzyskanie należności będą niewielkie, nie ma się co oszukiwać.

 

Wniosek o zabezpieczenie roszczenia

 

W poprzednim akapicie napisałem, że szanse na odzyskanie należności od spółki komandytowej często są niewielkie. Zgadza się, ale nie zawsze tak musi być! W pewnych przypadkach można „docisnąć” zleceniodawcę – dłużnika na tyle, aby stał się on skłonny uregulować należność, a przynajmniej jej znaczącą część.

Jak to przeprowadzić od strony operacyjnej?

Jedną z metod będzie tutaj złożenie wniosku o zabezpieczenie na majątku dłużnika. Cel takiego posunięcia jest dość oczywisty: uniemożliwienie mu ucieczki z majątkiem, np. poprzez nałożenie hipoteki przymusowej. Należy mieć jednak świadomość tego, że takie zabezpieczenie nie jest cudownym środkiem, bowiem w wielu konfiguracjach może się okazać tylko iluzją (szerzej opiszę ten temat w książce). Jednak jako rodzaj straszaka na niektórych dłużników może się ono wykazać wystarczające. Jeśli zaś chodzi o koszt opłaty od wniosku o zabezpieczenie, to wynosi on 1/4 opłaty należnej od pozwu o dane roszczenie. Mam tutaj na myśli chyba najbardziej popularną sytuację, gdy główny pozew przeciwko dłużnikowi nie został jeszcze wniesiony i opłacony.

Oczywiście to nie jest tak, że zawsze zabezpieczenie się otrzyma – aby sąd zadecydował o jego przyznaniu, należy wykazać interes prawny. Mowa tutaj o sytuacji, w której dana umowa opiewa na kwotę wyższą niż 75 tys. PLN. Przy okazji pro – tip: większe kontrakty, np. na 200 tys. PLN, warto rozbić na kilka umów o wartości nie przekraczającej 75 tys. PLN – łatwiej będzie otrzymać zabezpieczenie.

Wracając jednak do interesu prawnego – przed sądem należy udowodnić, że w przyszłości mogą być problemy z egzekucją wyroku.

Niektóre przesłanki:

– dłużnik ma wielu wierzycieli,

– dłużnik wyprowadza majątek ze spółki,

– na hipotekach nieruchomości należących do dłużnika zaczynają się pojawiać obciążenia,

– bilans dłużnika jest bardzo słaby, ewentualnie widać, że jest „szyty”, czyli wykazuj fejkowe zyski.

 

Kto może to wszystko ustalić? Chociażby agencja detektywistyczna wyspecjalizowana w przestępczości gospodarczej.

 

Po co w ogóle bawić się w pozwy i wnioski o zabezpieczenie, skoro wiadomo, że dłużnik i tak nic nie ma?

Po pierwsze nie zawsze jest to oczywiste – przerabialiśmy przypadki, w których spółki komandytowe jednak posiadały jakiś majątek, który można było zająć. Ale co w sytuacji, gdy jesteśmy na 99,9% pewni, że spółka komandytowa nic nie ma? Wtedy wnosimy o nadanie klauzuli na komplementariusza, czyli spółkę z o.o. – pozwala na to art. 778 Kpc. A co nam po tym, jeśli przewidujemy, że spółka z o.o. będąca komplementariuszem też jest niewypłacalna? Odpowiedź jest prosta: aby dopaść prezesa tej spółki z o.o. i spróbować wyciągnąć środki od niego.

No dobrze, a jeśli prezes jest klasycznym słupem i nic się nie da z niego ściągnąć? Wtedy leżymy po całości, mówiąc potocznie. Ale w praktyce często bywa i tak, że prezes spółki – komplementariusza miał wcześniej jakiś majątek, lecz przeniósł jego własność na żonę, matkę, brata czy babcię. Da się tutaj coś zrobić? W pewnych stanach faktycznych da – dzięki skardze pauliańskiej.

 

Informacja kluczem do sukcesu

Zanim przystąpimy do starcia na ostro z dłużnikiem, warto jest zgromadzić możliwie największą ilość informacji na jego temat. Jakim majątkiem dysponuje, czy go nie wyprowadza, ilu ma wierzycieli, jakim majątkiem dysponuje prezes, czy prezes był już wcześniej zamieszany w podobne schematy itp. No i tutaj nieskromnie polecam prowadzoną przeze mnie agencję – robimy kompleksowe rozpoznanie, wywiad majątkowy (nieruchomości i ruchomości do 5 lat wstecz) oraz analizy bilansów w razie potrzeby.

Zainteresowanych zapraszam na maila: kontakt@bialekolnierzyki.com

 

To jak to w końcu jest z tymi spółkami komandytowymi – czy chronią skutecznie, czy jednak nie?

 

Tak, chronią – ale schemat musi być odpowiednio ułożony. Przykład przedstawię w książce „Jak kraść w białym kołnierzyku”, które wysyłka i sprzedaż nastąpi już niedługo. Jednak, patrząc z praktyki, spora część dłużników niepłacących wykonawcom to nie są profesjonalni fraudzi, lecz przedsiębiorcy, którym w pewnym momencie się nie powiodło i wykonują ruchy antywindykacyjne, które nie zapewniają jednak 100% ochrony. Tak więc nie napiszę nic odkrywczego, ale każdy przypadek trzeba przeanalizować i ocenić indywidualnie.

 

FTX – krótki komentarz

Bardzo ciekawe rzeczy dzieją się ostatnio w światku krypto, a gruba akcja z FTX, trzecią co do wielkości giełdą kryptowalut na świecie, jawi się tutaj jako iście filmowy scenariusz. Przy okazji upada także legenda kryptomiliardera Sama Bankmana Frieda, ale po kolei.

 

Panika wśród inwestorów wybuchła w reakcji na wieść, że FTX, kontrolowana przez Bankmana, pożyczyła pieniądze swoich klientów firmie Alameda Research, również kontrolowanej przez Bankmana. Alameda popadła zaś w problemy finansowe, a co gorsza okazało się, że jest to kolos na glinianych nogach. Dlaczego?

Kapitał własny netto Alamedy w większości miał opierać się na „drukowanym z powietrza” tokenie FTT, który był centralnie kontrolowany przez FTX. Token ten nie ma żadnego pokrycia ani w tradycyjnej walucie, ani w żadnym jako – tako trzymającym wartość krypto, typu BTC. Alameda ujmowała w księgach po stronie aktywów tokeny FTT, wyceniane na kwotę 5,82 miliarda USD. Tuż przed aferą w obiegu było ponad 197 milionów tych tokenów, co miało dawać kapitalizację rynkową na poziomie 4,87 miliarda USD. Inaczej mówiąc, Alameda posiadała więcej zablokowanych tokenów, niż było ich w obiegu. Oznacza to ni mniej, ni więcej, że rynek tych tokenów był całkowicie niepłynny, przynajmniej jeśli chodzi o Alamedę. Gdyby bowiem zdecydowała się ona na sprzedaż dużej partii tych tokenów, to ich ceny mocno by spadły. Podobny mechanizm spadku cen możemy zresztą dość często obserwować również na tradycyjnych giełdach, przy okazji tzw. rozwodnienia akcji, będącego skutkiem emisji nowej serii akcji. Do takiej emisji dochodzi wtedy, gdy firma bardzo potrzebuje nowych środków, a nie chce korzystać z finansowania bankowego. Emituje więc nową serię akcji, sprzedawanych często poniżej aktualnej ceny rynkowej, aby zachęcić tym inwestorów. W praktyce jednak po takiej emisji cena rynkowa akcji może polecieć gwałtownie w dół. Firma zyskuje kapitał, akcjonariusze tracą.

Jakby tego było mało, ukazał się raport firmy CoinDesk, w którym mamy niezwykle interesujący news, jakoby giełda FTX była zabezpieczona swoim własnym tokenem FTT. No i znowu bezpieczeństwo inwestujących jest uzależnione od tokena, który może w każdej chwili spaść praktycznie do zera i właściwie nikt z tym nic nie zrobi. W rzeczy samej tak się praktycznie stało z FTT.

Ok, powie ktoś, ale przecież i na tradycyjnym rynku papierów wartościowych nie zawsze są one zabezpieczane. Inaczej mówiąc, w prospektach emisyjnych wielu spółek stoi jak wół informacja, że np. nowe akcje nie są niczym zabezpieczone, tak po prostu. Odpowiem: zgoda, jednak mamy instytucje nadzoru, które jako tako analizują rzeczywistą kondycję finansową danego przedsiębiorstwa będącego emitentem, są różne mechanizmy zabezpieczające, więc nie jest aż tak łatwo położyć firmę praktycznie do zera w ciągu miesiąca i zafałszować jej obraz o 90% na plus. A z tokenami jest to możliwe, nie tylko zresztą na giełdzie krypto. Znam bowiem podobne przypadki również na naszym polskim podwórku, gdzie chociażby spółka pożyczająca środki od inwestorów, jako zabezpieczenie, oprócz weksli podpisanych przez prezesa, emitowała również własne tokeny. Tokeny, które po wyprowadzeniu ze spółki środków, okazały się nic nie warte. Spółka ta nie wchodziła na giełdę, ani nie podlegała nadzorowi KNF-u (choć powinna, z uwagi na wykonywaną działalność).

Jaka była rola Binance w tej układance?

Warto zauważyć dwie rzeczy. Po pierwsze panika wśród inwestorów wybuchła po raportach firmy CoinDesk, która jest kontrolowana przez rywala FTX, czyli największą na świecie kryptogiełdę Binance. W przypadku nieuregulowanego rynku jest właśnie tak, że już sam news uważany za wiarygodny, może spowodować zapaść jakiejś firmy. Ba, co tam news – wystarczy, że Elon Musk wypuści twitta na TAK i już cena aktywa szybuje w górę, albo spada, gdy wypuści na NIE.

Druga sprawa to nagła decyzja o sprzedaży przez Binance posiadanych tokenów FTT, wycenianych przed wybuchem afery na 500 milionów USD. Decyzja o sprzedaży spowodowała panikę wśród inwestorów FTX i dobiła tę giełdę.

Co zyskał Binance? Prawie że pozycję monopolisty, gdyż po upadku FTX udział Binance w światowym rynku handlu krypto może osiągnąć 80%. Cóż, taki to już urok rynków nieuregulowanych, na których „wszystko się może zdarzyć, gdy głowa pełna marzeń”, jak śpiewała znana swego czasu wokalistka.

Wisienka na torcie

Na stronie FTX mamy aktualnie informację, że firma nie realizuje wypłat. Strona Alameda Research przestała działać. No i najlepsze: w piątek późnym wieczorem ogłoszono, że FTX wchodzi w procedurę upadłościową. Zaraz potem okazało się, że z portfeli FTX wyprowadzono ponad 600 milionów USD. Firma wydała oświadczenie, że giełda została zhakowana – i co Pan zrobisz, jak nic nie zrobisz… Taki ruch mnie akurat nie dziwi, gdyż skoro już FTX jest oskarżane o miliardowe przewałki, to co zmieni dla opinii publicznej wyprowadzone 600 milionów? Otóż nic nie zmieni – a kasa ta może się przydać założycielom FTX. To taka sytuacja, jak z filmu „Gorączka”, gdzie bandyci najpierw zabijają dwóch konwojentów, a potem, choć nie muszą, także trzeciego. Jego śmierć bowiem nie pogorszy już ich sytuacji (i tak zostaliby skazani na krzesło elektryczne), po co więc zostawiać żyjącego świadka…

Nie jest również do końca jasne, co dzieje się z kryptomiliaderem Bankmanem – Friedem. Podobno przebywa on na Bahamach, gdzie znajduje się rzekomo pod nadzorem władz. Chodzą plotki, że chce uciec do Dubaju, ze względu na trudną ekstradycję z tamtych rejonów, ale czy to prawda…

Reasumując

Na sam koniec dodam, że mimo tego skandalu, ja osobiście nie jestem przeciwny inwestowaniu w krypto, choć uważam je za czystą spekulację. Można więc włączyć krypto do portfela inwestycyjnego jako jedno z wielu aktywów, np. na poziomie 10% ogółu inwestowanych środków i traktować jako coś, co może spaść w każdej chwili o 90%, ale taki spadek nas nie zrujnuje ani spowoduje nieprzespanych nocy.

Kategorycznie zaś odradzam inwestowanie wszystkiego w krypto, czy nawet kredytowanie się pod korek, aby je kupować – a znam przypadek, w którym facet zastawił dom i wziął kredyt z ratą na poziomie połowy pensji, aby kupić za niego ETH. To już jest wystawianie się na totalny hazard na poziomie grania w kasynie, więc takich ludzi mi nie żal – w końcu volenti non fit iniuria, czyli chcącemu nie dzieje się krzywda. A, no i dobrze jest jednak trzymać krypto na ledgerze, a nie na serwerach giełdy zarejestrowanej na Bahamach, której prezesem jest 20-kilkulatek.