Ciekawy przypadek agroholdingu Mriya

Nie milknie zamieszanie medialne wokół ukraińskiego zboża sprowadzanego do Polski. Przy okazji więc chciałbym opowiedzieć pewną historię pośrednio związaną z tym tematem, a pokazującą styl prowadzenia biznesów za naszą wschodnią granicą.

Wszystko zaczęło się w 1992 roku, kiedy to Iwan Huta i jego żona założyli gospodarstwo rolne o nazwie Mriya. Gospodarstwo to stopniowo przeobrażało się w potężny agroholding, który w 2008 roku wszedł na giełdę we Frankfurcie, uzyskując od inwestorów w trakcie IPO finansowanie w wysokości 90 milionów USD. Mriya w dalszym ciągu rosła, osiągając kapitalizację na poziomie około 1 miliarda USD i oraz deklarowany areał uprawowy o powierzchni 320 tysięcy hektarów, przy czym była to ziemia zlokalizowana w dużej mierze na zachodniej Ukrainie. Niestety, szybki wzrost firmy wiązał się z zadłużeniem, jak również kolejnymi emisjami akcji. W 2013 roku, a więc tuż przed ujawnieniem manipulacji finansowych, Mriya sprzedała inwestorom obligacje o wartości 400 milionów USD, obiecując bardzo wysoki zwrot na poziomie 9,5% rocznie.

Schemat „posypał się” w 2014 roku, kiedy to spółka ogłosiła, że nie ma środków na spłatę zobowiązań w wysokości 120 milionów USD + 9 milionów USD odsetek. Okazało się też, że łączna kwota zadłużenia, obejmująca również gwarancje udzielone spółkom powiązanym z rodziną Hutów (przypominam tylko, że byli to założyciele agroholdingu Mriya) wynosi aż 1,3 miliarda USD, przekraczając tym samym kapitalizację spółki. Sytuacja była na tyle poważna, że Mriya została usunięta z frankfurckiej giełdy.

 

Jak doszło do upadku agroholdingu Mriya?

Oficjalnie kierownictwo tłumaczyło popadnięcie w kłopoty rosnącymi kosztami produkcji oraz działaniami wojennymi prowadzonymi przez Rosjan w Donbasie – tyle, że grunty i zakłady produkcyjne należące do spółki leżały jakieś 900 kilometrów od strefy walk. Powoli zaczęło być jasne, że prawdziwe przyczyny problemów są zupełnie inne…

Zacznijmy od tego, że w tamtym okresie inwestorzy przywiązywali bardzo dużą wagę do ilości gruntów dzierżawionych przez daną firmę – na zasadzie im więcej, tym lepiej. Mriya przed emisjami akcji przeprowadzała więc szeroko zakrojone kampanie PR, które miały na celu pokazanie inwestorom, że spółka zwiększyła swój areał dzierżawiąc coraz to nowe grunty. W pewnym sensie była to prawda, ale po czasie okazało się, że w dużej mierze były to grunty słabej kategorii, w większości nieuprawiane już od lat. W trakcie przeprowadzonego później audytu wyszło na jaw, że tuż przed upadkiem spółka chwaliła się areałem o powierzchni 320 tysięcy hektarów – tymczasem audytorzy wzięli średnie plony w regionie i zestawili je z plonami agroholdingu, w wyniku czego oszacowano, że Mriya dysponuje w rzeczywistości efektywnym areałem liczącym jedynie około 100 tysięcy hektarów. Inne szacunki mówiły z kolei o tym, że spółka ma do dyspozycji 180 tysięcy hektarów zdatnych pod uprawę – i tak była to jednak ilość znacznie mniejsza od tej, którą deklarowano w prospektach.

Co gorsza, Mriya miała przejąć dużą część gruntów po mocno zawyżonych cenach – przykładowo w 2011 roku średnia cena dzierżawy gruntu miała wynosić 400 USD / hektar, gdy tymczasem spółka płaciła aż 1500 USD / hektar. Wzrost potencjału agroholdingu Mriya przedstawiany inwestorom w komunikatach i prospektach emisyjnych był więc w dużej mierze jedynie „papierowy”, bez przełożenia na realne możliwości produkcyjne spółki. Umożliwiał jednak pozyskiwanie coraz to nowych środków od nieświadomych inwestorów.

 

W jaki sposób ukrywano rzeczywistą kondycję spółki

W teorii Mriya przed upadkiem osiągała EBITDA w wysokości około 600 USD / hektar, jednak w rzeczywistości działalność operacyjna spółki nigdy nie przynosiła zysków. Skąd zatem dobry wynik na papierze? Według ukraińskich dziennikarzy śledczych spółka miała zawyżać ceny sprzedawanych plonów – przykładowo buraki cukrowe były sprzedawane bardzo drogo do cukrowni również będących pod kontrolą holdingu Mriya. Podobnie robiono ze zbożem oraz innymi produktami – szły one do spółek zależnych. Mógł tam więc wystąpić mechanizm podobny do tego, jaki zastosowano w aferze Enronu, gdzie spółki zależne kumulowały straty i tym samym wypaczały wynik finansowy spółki – matki.

W grę mogło wchodzić również manipulowanie kosztami – przykładowo w jednym roku spółka obniżyła koszty produkcji na hektar aż o 45%, notując równocześnie rekordowe plony. Było to właściwie niewykonalne, jednak żaden z inwestorów nie zwrócił na to uwagi. Obrazu destrukcji dopełniała wszechobecna kradzież – a kradziono w zasadzie wszystko i na każdym szczeblu: nawozy, środki ochrony roślin, nasiona, zbiory, paliwo i części do maszyn…

 

Ucieczka z majątkiem

Gdy stało się jasne, że Mriya to zadłużony kolos na glinianych nogach, rozpoczęły się typowe dla takich sytuacji przesunięcia majątkowe. I tak według doniesień medialnych członkowie rodziny Huta, będący właścicielami dużego pakietu akcji, przenieśli majątek na różne spółki, które m.in. miały budować terminal w Odessie lub świadczyć usługi logistyczne. Podobnie stało się z cukrowniami, które miały formalnie zmienić właścicieli. Inny przykład transferu: spółka Mriya Leasing, będąca częścią holdingu Mriya, w dniu ogłoszenia upadłości zawarła 8 umów sprzedaży maszyn rolniczych ze spółką Delivery Trade – umowy te opiewały na równowartość około 6,5 miliona USD. Na jakich zasadach nastąpiło rozliczenie tej transakcji, tego niestety nie wiem, ale pewną wskazówką może być to, że w ciągu następnych kilku miesięcy Mriya Leasing przekazała spółce Delivery Trade około 3 milionów USD pod pozorem zapłaty za usługi.

Mechanizm wyprowadzenia majątku mógł więc wyglądać chociażby tak:

– maszyny zostały sprzedane Delivery Trade z odroczoną płatnością,

– Delivery Trade na papierze świadczyło usługi na rzecz Mriya Leasing,

– Mriya Leasing wypłacała spółce Delivery Trade pieniądze za te usługi,

– Delivery Trade za pieniądze otrzymane przez Mriya Leasing spłacała większą część zadłużenia związanego z zakupem maszyn.

Oczywiście usługi, które świadczyła Delivery Trade na rzecz Mriya, musiałyby być albo fikcyjne, albo ich zakres był bardzo mały, nieadekwatny do otrzymywanych za nie płatności. Delivery Trade mogło też sprzedać dalej te maszyny lub wypożyczyć je do innych spółek, otrzymując za to pieniądze.

Kierunek: Cypr i Brytyjskie Wyspy Dziewicze

Najostrzej zagrali jednak sam prezes spółki Mykoła Huta oraz Andrii Huta, dyrektor wykonawczy, stosując mało kreatywny, aczkolwiek skuteczny schemat transferu pieniędzy. Mianowicie Mriya Agro Holding zapłaciła ponad 100 milionów USD za udziały w ośmiu cypryjskich spółkach, które posiadały aktywa o łącznej wartości zaledwie 12 tysięcy USD  (aktywami tymi były m.in. akcje agroholdingu Mriya). Odbiorcami płatności były zaś spółki zarejestrowane na Brytyjskich Wyspach Dziewiczych, których udziałowcami byli członkowie rodziny Huta. Za ten „manewr”, będący de facto wyprowadzeniem środków z agroholdingu, Mykoła Huta był zresztą swego czasu poszukiwany przez Interpol. Łączna kwota majątku wyprowadzonego przez Hutów z agroholdingu Mriya miała zaś wynieść, według niektórych szacunków, około 220 milionów USD.

 

Mriya zmienia właściciela

W styczniu 2015 roku kontrolę operacyjną nad agroholdingiem Mriya przejęli wierzyciele, którzy wybrali nowy zarząd. Spółka rozpoczęła restrukturyzację, która zakończyła się w 2018 roku, kiedy to pakiet kontrolny akcji został przejęty przez Saudi Agricultural and Livestock Investment Company, czyli holding inwestycyjny zasilany kapitałem państwowym Arabii Saudyjskiej.

 

Co stało się z Mykoła Hutą, prezesem agroholdingu?

Po upadku agroholdingu uciekł on do Szwajcarii, jednak na skutek ekstradycji wrócił na Ukrainę w 2018 roku. Sąd jednak nie zdecydował się na aresztowanie biznesmena, który odpowiadał z wolnej stopy. Finalnie specjalna komórka antykorupcyjna ukraińskiej prokuratury (SAP) umarza postępowanie przeciwko Hucie uznając, że jego działania nie nosiły znamion przestępstwa i nie miały na celu pokrzywdzenia wierzycieli. Uznano również, że dokumenty finansowe spółki nie zostały przygotowane w sposób jednoznacznie wskazujący na zamiar oszustwa.

Inni członkowie rodziny Huta również uniknęli odpowiedzialności – przykładowo Andrii Huta, zamieszany już po upadku agroholdingu w potencjalne oszustwa deweloperskie związane z wyprowadzeniem środków ze spółki budującej osiedla mieszkaniowe, zainwestował zdefraudowane pieniądze w Szwajcarii, gdzie podobno zajął się rozwijaniem startupów. Przy okazji zakupił też luksusową willę w Bawarii o szacunkowej wartości 13 milionów Euro. Ukraińscy dziennikarze sugerują również, że firmy oraz fundacje humanitarne związane Andrijem Hutą starają się o międzynarodowe granty przeznaczone na wsparcie Ukrainy w związku z działaniami wojennymi prowadzonymi w tym kraju od 2022 roku.

 

Krótka refleksja

Dziennikarze badający sprawę wskazują, że ukraińskie prawo było w tamtym czasie bardzo niedoskonałe i umożliwiało fraudacyjne przesunięcia majątku w zasadzie bez konsekwencji, gdyż ewentualne procesy sądowe trwały długimi latami, a ich wynik był niepewny. Nie jestem co prawda ekspertem od ukraińskiego prawa, jednak wierzę, że tak mogło być. Historia agroholdingu Mriya jest zresztą tylko jednym z licznych przykładów na to, że oligarchowie na Ukrainie mogli swego czasu kraść praktycznie bezkarnie. Czy aktualna wojna zmieni ten stan rzeczy? Nie wiem, ale szczerze tego życzę zwyczajnym Ukraińcom.

 

Przestępczość gospodarcza: w pracy detektywa ważne są detale

Zajmowanie się sprawami związanymi z przestępczością gospodarczą wymaga od detektywa szczególnej wiedzy i umiejętności. Oczywiście nie twierdzę tutaj, że taka np. obserwacja żony, która potencjalnie zdradza swojego męża, jest czymś prostym (bo na ogół nie jest), jednak chociażby wykrywanie nadużyć w organizacjach to już zupełnie inna bajka.

Detektyw – sprawdzanie powiązań osobowych

Kilka miesięcy temu przerabialiśmy następującą sytuację: firma średniej wielkości, nazwijmy ją Alfa, pobrała zaliczki na zakup towaru od kontrahentów. Kwoty były wysokie, gdyż oscylowały w przedziale od kilkuset tysięcy złotych do ponad 1 miliona złotych. Jak nietrudno się domyślić, kontrahenci dokonujący wpłat nie otrzymali w terminie ani zamówionego towaru, ani też zwrotu pieniędzy. Prezes spółki Alfa oczywiście obiecywał, że wszystko ureguluje i przekonywał, że to tylko kwestia czasu, aż towar do niego dotrze. Obiecał mu to rzekomo prezes spółki Beta, któremu Alfa przelała przedpłatę na towar. Beta pieniądze przyjęła, miała sprowadzić towar z zagranicy, ale nie wywiązała się z umowy (takie było tłumaczenie prezesa Alfy).

Czy prezes mówi prawdę?

Niektórzy wierzyciele, czyli kontrahenci, uspokojeni tymi zapewnieniami, wierzyli w dobre intencje dłużnika. Jednak jeden z nich, szczególnie zdeterminowany, nie dał wiary w te historie i zlecił nam ustalenie powiązań prezesa Alfy. Standardowe sprawdzanie nie pokazało nic niepokojącego – żadnych udziałów w innych spółkach, żadnych funkcji pełnionych w innych spółkach (zwłaszcza upadłych). Robiąc jednak rozeznanie w terenie uzyskaliśmy informację, że prezes Alfy ma „bardzo ciekawe znajomości w środowiskach przestępczych”. Postanowiliśmy sprawdzić ten trop – nie wdając się zbytnio w szczegóły techniczne, drogą operacyjną ustaliliśmy, że pod budynek biura firmy Alfa zajeżdża często charakterystyczny Mercedes, użytkowany przez dobrze zbudowanego mężczyznę. Tak, wiem, stereotypowe spojrzenie na sprawę, ale w praktyce taka nieufność wobec niektórych osobników bywa uzasadniona.

W toku dalszych działań ustaliliśmy, że mężczyzna ów prawdopodobnie należy do grupy przestępczej, a przynajmniej jest często widywany z jej członkami. Taka informacja sama w sobie niewiele jeszcze wnosiła do sprawy, jednak poszliśmy o krok dalej. To była dobra decyzja, bowiem okazało się, że człowiek ten często odwiedza również siedzibę firmy Beta, będąc swego rodzaju ogniwem łączącym elementy układanki. Zauważmy bowiem stan faktyczny: prezes Alfy twierdzący, że prezes Bety mu nie zapłacił, a pomiędzy nimi ten sam człowiek, który często bywa zarówno u jednego, jak i drugiego prezesa.

Zorganizowana grupa przestępcza?

W takiej sytuacji przyjęliśmy, że jedna z możliwych hipotez brzmi następująco: prezesi Alfy i Bety są tak naprawdę dogadani ze sobą, a mężczyzna z Mercedesa jest ich cichym wspólnikiem, który może koordynować działania całej grupy. Tylko jak to sprawdzić?

Operacja blef

Wymyśliliśmy prostą operację: jeden z naszych detektywów zadzwonił do siedziby spółki Beta i przedstawił się jako przedsiębiorca poszukujący towaru, jakim handlowała Beta. Zadeklarował, że potrzebuje dużą ilość i jest gotów zapłacić przedpłatę. Zasugerował również, że przyjedzie do biura Bety, gdyż po pierwsze chciałby poznać kontrahenta i ocenić jego potencjał, a po drugie tego typu kontrakty czasem lepiej umówić osobiście.

Panowie umówili się na wizytę, nasz detektyw pojechał na spotkanie udając potencjalnego kontrahenta. Na miejscu czekał na niego prezes spółki Beta oraz… człowiek z Mercedesa. Rozmowa przebiegała w miłej atmosferze, a w jej trakcie można było odnieść wrażenie, że pierwsze skrzypce gra w tej układance nie prezes Bety, ale właśnie jego towarzysz. To właśnie on bowiem zachowywał się jak osoba decyzyjna i ciągnął ciężar rozmowy.

Czy takie fakty zawsze da się ustalić?

Niestety, nie zawsze – każda operacja detektywistyczna to osobne przedstawienie. Równie dobrze człowiek z Mercedesa mógł nie pojawić się na tym spotkaniu, ale wyszliśmy z założenia, że przy potencjalnie dużej transakcji, jeśli jest rzeczywiście mózgiem operacji, to może chcieć uczestniczyć w rozmowie. Szczerze mówiąc było to dość nierozsądne z jego strony, no ale to już nie nasz problem. Na sam koniec chciałbym dodać, że tego typu akcje przeprowadza się zwykle w przypadku grubszych spraw – tutaj chodziło akurat o ustalenia majątkowe i windykację ponad 1 miliona złotych, więc i budżet operacyjny mógł być odpowiednio większy.

 

 

 

Spółka komandytowa – wehikuł do niepłacenia

W ostatnich miesiącach 2022 roku kilkukrotnie wzrosła liczba kierowanych do naszej firmy zapytań dotyczących odzyskania należności oraz przeprowadzenia ustaleń majątkowych (chodzi o ustalenie majątku dłużników). Wielu – o ile nie większość – z pytających Klientów działało w branży budowlanej, gdzie jako wykonawcy / podwykonawcy nie otrzymywali należnych im wynagrodzeń. Kwoty tych długów były różne – od kilkudziesięciu tysięcy PLN, do ponad miliona, przy czym najczęściej trafiały się sumy w granicach kilkuset tysięcy PLN. W większości z tych przypadków przewinęła się specyficzna konstrukcja, znana w obrocie gospodarczym jako spółka z ograniczoną odpowiedzialnością spółka komandytowa.

Konkretnie chodzi tutaj o spółkę komandytową, w której komplementariuszem jest spółka z ograniczoną odpowiedzialnością. Dla porządku przypomnę tylko, że komplementariusz odpowiada za zobowiązania takiej spółki całym swoim majątkiem, a komandytariusz tylko do wysokości sumy komandytowej – czyli w praktyce wcale nie odpowiada, bowiem cóż to jest np. 50 tys. PLN sumy komandytowej w zestawieniu z długami na poziomie setek tysięcy lub nawet milionów PLN?

 

Spółka komandytowa nie płaci – case study

 

No i teraz weźmy sytuację z jednej z ostatnich prowadzonych przez nas spraw. Wykonawca – nazwijmy go Alfa – podpisuje kontrakt z firmą Delta, która jest generalnym wykonawcą i zwyczajną spółką z o.o. Na początku wszystko gra, płatności za faktury spływają bez większych problemów. Jednak w trakcie realizacji kontraktu spółka Delta, czyli generalny wykonawca, przekształca się w spółkę komandytową Beta, w której komplementariuszem jest spółka z o.o. o nazwie Gama. No i na pozór nic się nie zmienia – Alfa dalej wykonuje zlecone prace, wystawia też fakturę, która zostaje opłacona.

W pewnym momencie, gdy kontrakt zbliża się już ku końcowi, spółka Delta (generalny wykonawca) przestaje płacić. Oczywiście są stosowane różne zagrywki opóźniające, w stylu „Maksymalnie do końca miesiąca puścimy przelew, jak tylko nam spłyną środki na konto”. Tym sposobem Afla wykonuje praktycznie całość prac, lecz płatności za ostatnie faktury niestety już nie otrzymuje.

 

Pierwszy poziom egzekucji

No i teraz Alfa ma problem, gdyż okazuje się, że odzyskanie pieniędzy od spółki komandytowej Beta, która powstała po przekształceniu Delta Sp. z o.o. praktycznie graniczy z cudem. Dlaczego? Spójrzmy na strukturę odpowiedzialności w takim tworze, jak spółka z o.o. spółka komandytowa. W pierwszej kolejności odpowiada sama spółka komandytowa jako taka – problem w tym, że zwykle w momencie zaprzestania płatności za wykonane prace nie posiada już ona żadnego majątku przedstawiającego jakąś większą wartość, więc nawet po wygranym procesie komornik nie bardzo ma co zajmować.

Drugi poziom egzekucji

Możemy, a wręcz powinniśmy, spróbować wyegzekwować dług od komplementariusza, czyli od spółki z o.o. Tyle, że taka spółka również może nie dysponować żadnym majątkiem, a co gorsza w trakcie dochodzenia należności od spółki komandytowej może się okazać, że spółka z o.o. – komplementariusz została postawiona w stan upadłości, co jeszcze bardziej gmatwa sytuację

Trzeci poziom egzekucji

Jest to próba odzyskania pieniędzy od prezesa spółki – komplementariusza, który albo jest słupem, albo złożył w odpowiednim czasie wniosek o upadłość zarządzanej przez niego spółki z o.o. (w naszym przykładzie będzie to spółka Gama). Przy tak ułożonej strukturze szanse na odzyskanie należności będą niewielkie, nie ma się co oszukiwać.

 

Wniosek o zabezpieczenie roszczenia

 

W poprzednim akapicie napisałem, że szanse na odzyskanie należności od spółki komandytowej często są niewielkie. Zgadza się, ale nie zawsze tak musi być! W pewnych przypadkach można „docisnąć” zleceniodawcę – dłużnika na tyle, aby stał się on skłonny uregulować należność, a przynajmniej jej znaczącą część.

Jak to przeprowadzić od strony operacyjnej?

Jedną z metod będzie tutaj złożenie wniosku o zabezpieczenie na majątku dłużnika. Cel takiego posunięcia jest dość oczywisty: uniemożliwienie mu ucieczki z majątkiem, np. poprzez nałożenie hipoteki przymusowej. Należy mieć jednak świadomość tego, że takie zabezpieczenie nie jest cudownym środkiem, bowiem w wielu konfiguracjach może się okazać tylko iluzją (szerzej opiszę ten temat w książce). Jednak jako rodzaj straszaka na niektórych dłużników może się ono wykazać wystarczające. Jeśli zaś chodzi o koszt opłaty od wniosku o zabezpieczenie, to wynosi on 1/4 opłaty należnej od pozwu o dane roszczenie. Mam tutaj na myśli chyba najbardziej popularną sytuację, gdy główny pozew przeciwko dłużnikowi nie został jeszcze wniesiony i opłacony.

Oczywiście to nie jest tak, że zawsze zabezpieczenie się otrzyma – aby sąd zadecydował o jego przyznaniu, należy wykazać interes prawny. Mowa tutaj o sytuacji, w której dana umowa opiewa na kwotę wyższą niż 75 tys. PLN. Przy okazji pro – tip: większe kontrakty, np. na 200 tys. PLN, warto rozbić na kilka umów o wartości nie przekraczającej 75 tys. PLN – łatwiej będzie otrzymać zabezpieczenie.

Wracając jednak do interesu prawnego – przed sądem należy udowodnić, że w przyszłości mogą być problemy z egzekucją wyroku.

Niektóre przesłanki:

– dłużnik ma wielu wierzycieli,

– dłużnik wyprowadza majątek ze spółki,

– na hipotekach nieruchomości należących do dłużnika zaczynają się pojawiać obciążenia,

– bilans dłużnika jest bardzo słaby, ewentualnie widać, że jest „szyty”, czyli wykazuj fejkowe zyski.

 

Kto może to wszystko ustalić? Chociażby agencja detektywistyczna wyspecjalizowana w przestępczości gospodarczej.

 

Po co w ogóle bawić się w pozwy i wnioski o zabezpieczenie, skoro wiadomo, że dłużnik i tak nic nie ma?

Po pierwsze nie zawsze jest to oczywiste – przerabialiśmy przypadki, w których spółki komandytowe jednak posiadały jakiś majątek, który można było zająć. Ale co w sytuacji, gdy jesteśmy na 99,9% pewni, że spółka komandytowa nic nie ma? Wtedy wnosimy o nadanie klauzuli na komplementariusza, czyli spółkę z o.o. – pozwala na to art. 778 Kpc. A co nam po tym, jeśli przewidujemy, że spółka z o.o. będąca komplementariuszem też jest niewypłacalna? Odpowiedź jest prosta: aby dopaść prezesa tej spółki z o.o. i spróbować wyciągnąć środki od niego.

No dobrze, a jeśli prezes jest klasycznym słupem i nic się nie da z niego ściągnąć? Wtedy leżymy po całości, mówiąc potocznie. Ale w praktyce często bywa i tak, że prezes spółki – komplementariusza miał wcześniej jakiś majątek, lecz przeniósł jego własność na żonę, matkę, brata czy babcię. Da się tutaj coś zrobić? W pewnych stanach faktycznych da – dzięki skardze pauliańskiej.

 

Informacja kluczem do sukcesu

Zanim przystąpimy do starcia na ostro z dłużnikiem, warto jest zgromadzić możliwie największą ilość informacji na jego temat. Jakim majątkiem dysponuje, czy go nie wyprowadza, ilu ma wierzycieli, jakim majątkiem dysponuje prezes, czy prezes był już wcześniej zamieszany w podobne schematy itp. No i tutaj nieskromnie polecam prowadzoną przeze mnie agencję – robimy kompleksowe rozpoznanie, wywiad majątkowy (nieruchomości i ruchomości do 5 lat wstecz) oraz analizy bilansów w razie potrzeby.

Zainteresowanych zapraszam na maila: kontakt@bialekolnierzyki.com

 

To jak to w końcu jest z tymi spółkami komandytowymi – czy chronią skutecznie, czy jednak nie?

 

Tak, chronią – ale schemat musi być odpowiednio ułożony. Przykład przedstawię w książce „Jak kraść w białym kołnierzyku”, które wysyłka i sprzedaż nastąpi już niedługo. Jednak, patrząc z praktyki, spora część dłużników niepłacących wykonawcom to nie są profesjonalni fraudzi, lecz przedsiębiorcy, którym w pewnym momencie się nie powiodło i wykonują ruchy antywindykacyjne, które nie zapewniają jednak 100% ochrony. Tak więc nie napiszę nic odkrywczego, ale każdy przypadek trzeba przeanalizować i ocenić indywidualnie.