Dlaczego warto czytać pisma z banku, czyli o wypowiedzeniu umowy kredytu hipotecznego

W powszechnej opinii panuje przekonanie, że są dwa rodzaje instytucji, które mają najlepiej skonstruowane umowy: banki oraz ubezpieczyciele. Dziś akurat zajmę się pokrótce tymi pierwszymi, a konkretnie opowiem o jednej niepozornej, ale za to istotnej rzeczy.

 

Wypowiedzenie umowy kredytu hipotecznego

Podobnych sytuacji jest tysiące w skali kraju: bank przesyła wypowiedzenie umowy kredytowej, klient w stresie pobieżnie przegląda otrzymane pismo i oczami wyobraźni przygotowuje się na najgorsze. Co się dzieje dalej? Niekiedy takie papiery lądują w koszu, bez wnikliwego czytania – a ma to miejsce głównie wtedy, gdy dłużnik uznaje swoją sytuację za tak beznadziejną, że jest mu już w sumie wszystko jedno, bo i tak nie widać przysłowiowego światełka w tunelu. A tymczasem to błąd, niekiedy brzemienny w skutkach!

 

Bank wypowiedział umowę kredytową – ale czy na pewno skutecznie…?

Chociaż trudno w to uwierzyć, ale nawet banki potrafią popełniać grube błędy proceduralne. Jednym z nich jest… brak załączenia do wypowiedzenia umowy kredytowej powiadomienia o tym, że klientowi przysługuje prawo do złożenia wniosku o restrukturyzację zadłużenia. Inaczej mówiąc bank ma tutaj obowiązek poinformować, że nawet na tym etapie jest możliwość (możliwość, a nie pewność!) polubownego załatwienia sprawy. Dlaczego jest to tak istotne? Odpowiedź jest prosta: taka czynność jest bezskuteczna z mocy prawa. Oznacza to, że wypowiedzenia jakby nie było – w tym przypadku mamy bowiem dokonanie czynności z pominięciem wymogu formy zastrzeżonej przez ustawę.

 

Ok, no i co w związku z nieważnością wypowiedzenia umowy kredytu hipotecznego?

Najważniejsza kwestia dla dłużnika jest tutaj taka: jeśli podniesie on odpowiedni zarzut, to sąd będzie musiał oddalić powództwo ze względu na to, że jest ono przedwczesne. A jak tak, to bank będzie miał kłopot, ponieważ co do zasady sąd nie może ponownie rozstrzygać sprawy, jeśli dotyczy ona tego samego przedmiotu rozstrzygnięcia oraz identycznej podstawy sporu! W prostszych słowach: nie można pozywać dwa razy za to samo. Rzecz jasna, gdy już dojdzie do takiej sytuacji, to banki i tak sobie z tym poradzą, pozywając dłużnika na innej podstawie, ale to oznacza dla nich kłopot, zupełnie niepotrzebny zresztą.

 

Jaką korzyść może tutaj odnieść dłużnik?

Zasada jest prosta: kiedy bank zorientuje się, że, mówiąc potocznie, dał ciała, to jest zazwyczaj o wiele bardziej skłonny do ugody. No i jeśli w tym momencie do akcji wejdzie dobry prawnik, doświadczony w tego typu tematach, to mamy dużą szansę na wypracowanie ugody bardzo korzystnej dla dłużnika. Czasem będzie to ugoda polegająca na ustaleniu nowego planu spłaty, co pozwoli kredytobiorcy zachować nieruchomość, a czasem zgoda banku na sprzedaż nieruchomości z tzw. wolnej ręki, czyli z pominięciem licytacji komorniczej, która zawsze generuje zbędne koszty i oznacza dużą stratę dla dłużnika.

 

Reasumując

Banki przyciśnięte do muru wolą niekiedy pójść na rękę kredytobiorcy, zamiast „szarpać się” z nim po sądach. Świadomość prawna ogółu społeczeństwa jest jednak na niskim poziomie, więc wiele osób zwyczajnie nie korzysta z podobnych możliwości. Ba, w wielu przypadkach dominuje podejście „Aaa tam, przyszło jakieś pismo z banku, to przyszło – co ma być, to będzie”. A tymczasem w tak istotnej sprawie, jak dach nad głową, warto powalczyć do końca, wyczerpując wszelkie możliwości prawne. Wiem, może i banał, ale niektórzy naprawdę powinni wziąć go sobie do serca. Na sam koniec dodam jeszcze, że jeśli ktoś z Czytelników ma podobne problemy i wisi nad nim groźba licytacji nieruchomości, to tradycyjnie już zapraszam na maila: kontakt@bialekolnierzyki.com

No a tak informacyjnie jeszcze dodam, że od 2020 roku włączyłem komentarze na blogu, więc jeśli ktoś ma ochotę się wypowiedzieć, to zapraszam! ⬇️

Zdjęcie ilustrujące wpis jest poglądowe! Osoby, rzeczy lub sytuacje przedstawione na zdjęciu NIE mają bezpośredniego związku z treścią niniejszego wpisu!

Lichwiarze, weksle i przejmowanie nieruchomości

Dziś przyjrzymy się pewnym praktykom stosowanym przez lichwiarzy, w których bardzo często wykorzystywano właśnie weksle oraz przewłaszczenie na zabezpieczenie (ale nie tylko!). Będzie to więc wpis typowo prawniczy, taki „techniczny” można powiedzieć, ale tradycyjnie niepozbawiony wątków bardziej sensacyjnych. ????

 

Schemat udzielania lichwiarskiej pożyczki w oparciu o weksle

Zacznę może od tego, że w 2006 roku weszły w życie przepisy o odsetkach maksymalnych, które w zamyśle miały ograniczyć tzw. Dziki Zachód na rynku pożyczek pozabankowych. Wydawać by się zatem mogło, że lichwiarze zostali postawieni pod ścianą, a przejmowanie nieruchomości wartej kilkaset tysięcy PLN za pożyczki w wysokości kilkudziesięciu tysięcy złotych + horrendalne odsetki przejdą do historii. Otóż niekoniecznie! Na horyzoncie pojawiło się bowiem potencjalnie doskonałe rozwiązanie: weksle.

Dlaczego lichwiarze pokochali weksle

Tradycyjne lichwiarskie umowy udzielenia bardzo wysoko oprocentowanej pożyczki w świetle nowych regulacji prawnych straciły rację bytu. W związku z tym zaczęto pozorować sprzedaż weksli. W praktyce wyglądało to tak, że lichwiarz zawierał z pożyczkobiorcą tzw. porozumienie wekslowe, zgodnie z którym pożyczkobiorca „sprzedawał” wystawiony przez siebie weksel własny remintentowi, czyli pożyczkodawcy. Porozumienie to przewidywało również, że pożyczkobiorca zobowiązuje się do wykupienia weksli od remitenta (czyli w tym przypadku lichwiarza) w określonych terminach.

No i teraz najciekawsze: część weksli opiewała na właściwą kwotę pożyczki wraz z oprocentowaniem (weksle A), a część stanowiły tzw. weksle kaucyjne, inaczej zwane też karnymi (weksle B). No i właśnie te weksle karne (czyli B) wystawcy byli zobowiązani wykupić w przypadku, gdy nie oddali długu na czas, czyli, inaczej mówiąc, nie wykupili weksli opiewających na kwotę pożyczki + odsetki od niej (weksle A). Na pierwszy rzut oka wygląda to może trochę pokrętnie, ale w gruncie rzeczy jest bardzo proste. Oczywiście te karne weksle opiewały na ogół na kwoty kilkukrotnie wyższe niż należność główna, a do tego zwykle nie zawierały daty płatności, którą remitent (czyli lichwiarz) mógł w zasadzie dowolnie określić. Bywały jednak przypadki, w których taka data była określona. Wtedy to remitent (lichwiarz) np. zobowiązywał się zwrócić lub sprzedać takie weksle za symboliczną kwotę – rzecz jasna wtedy, gdy weksle dotyczące należności głównej (weksle A w naszym przykładzie) zostały wykupione w terminie, czyli gdy pożyczkobiorca spłacił zadłużenie.

Jakie korzyści, teoretycznie, zapewniał taki schemat?

Po pierwsze lichwiarze omijali w ten sposób ograniczenia prawne związane z naliczaniem odsetek oraz inne zastrzeżenia umowne niezgodne z prawem. Dziś zresztą także mamy ustawowe ograniczenie wysokości takich odsetek – art. 359 k.c. mówi bowiem o tym, że maksymalna wysokość odsetek wynikających z czynności prawnych nie może w stosunku rocznym przekroczyć dwukrotności odsetek ustawowych, a postanowienia umowne nie mogą tego przepisu wyłączyć. No a ponieważ czas nie wpływał na rozmiary świadczenia określonego w karnych wekslach, to w stosunku do nich nie miały zastosowania ustawowe przepisy o odsetkach maksymalnych – takie były przynajmniej interpretacje.

Po drugie weksle były też niezłą metodą na uniknięcie podatku od czynności cywilno – prawnych (PCC), co jednak w przypadku tego typu interesów, jak lichwa i przy takich stopach zwrotu, można raczej uznać za motyw drugorzędny.

 

Przejmowanie nieruchomości przez lichwiarzy w oparciu o weksle

Pożyczki lichwiarskie „bez BIK” od zawsze były obarczone ponadprzeciętnym poziomem ryzyka – więc co było bardzo pożądane przez lichwiarzy…? Oczywiście zabezpieczenie! A jedną z najlepszych form zabezpieczenia były i są oczywiście nieruchomości. W przypadku lichwiarskich pożyczek stosowano więc zabezpieczenia w postaci:

  • ustanowienia hipoteki,
  • przewłaszczenia na zabezpieczenie,
  • zawarcie umowy zobowiązującej do sprzedaży lub sprzedaży przedwstępnej,
  • ewentualnie w drodze udzielenia tzw. pełnomocnictwa dla zabezpieczenia.

Przewłaszczenie na zabezpieczenie

To właśnie ono było chyba najpopularniejszym schematem stosowanym przez lichwiarzy, a już na pewno jednym z najpopularniejszych. Co prawda były różne kontrowersje w doktrynie, czy taka forma jest dopuszczalna, czy nie, ale ogólnie ją stosowano. W każdym razie w wyniku takiej umowy przewłaszczenia właściciel nieruchomości, czyli pożyczkobiorca, bezwarunkowo przenosił jej własność na wierzyciela, czyli lichwiarza. Tenże wierzyciel z kolei zobowiązywał się do powrotnego przeniesienia własności na pożyczkobiorcę w razie spłaty przez tego ostatniego długu w określonym terminie. W innym wariancie, jeszcze bardziej niebezpiecznym dla dłużnika, w umowie przewłaszczenia nie określano terminu zaspokojenia się wierzyciela z przedmiotu przewłaszczenia. No i lichwiarz mógł wtedy „hodować” należność, nie żądając przez określony czas spłaty od nieświadomego niczego dłużnika. Celem było tutaj osiągnięcie sytuacji, w której stan takiej wierzytelności pozwolił lichwiarzowi na zachowanie nieruchomości.

Lichwiarskie pożyczki a umowa sprzedaży nieruchomości

Tutaj schemat często wyglądał tak, że pożyczkobiorca – właściciel nieruchomości zawierał z lichwiarzem umowę dotycząca sprzedaży tej nieruchomości, oczywiście w formie notarialnej. Równolegle jednak podpisywana była druga umowa, w której wierzyciel (lichwiarz) zobowiązywał się do powrotnego przeniesienia własności tej nieruchomości na zbywcę (pożyczkobiorcę). Niby wszystko ok, ale patent był tutaj taki: ta druga umowa nie była sporządzana w formie wymaganego prawnie aktu notarialnego. No a skoro tak, to była po prostu nieważna – co za tym idzie lichwiarz nie był nią związany i spokojnie mógł zatrzymać nieruchomość (oczywiście pod warunkiem, że pożyczkobiorca nie zdecydował się na wejście na drogę prawną, z czym różnie bywało).

 

Jak to się działo, że pożyczkobiorcy podpisywali skrajnie niekorzystne umowy z lichwiarzami?

Nie będzie chyba zaskoczeniem, że ofiarami opisanych powyżej kombinacji najczęściej padały osoby nieporadne życiowo lub z poważnymi problemami finansowymi, będące pod przysłowiową ścianą. Tacy ludzie zwykle nie mieli zbytniego rozeznania w zawiłościach prawa i nie rozumieli, jakie konsekwencje może nieść za sobą podpisanie wspomnianych umów wekslowych. Zresztą bądźmy szczerzy: wielu wykształconych ludzi też nie wiedziałoby do końca, o co tak naprawdę chodzi z tymi wekslami, bo to dość skomplikowana materia. Do tego, wbrew pozorom, lichwiarze nie zawsze byli „typami spod ciemnej gwiazdy”, obwieszonymi złotymi łańcuchami i jeżdżącymi czarnym BMW z przyciemnianymi szybami. W rzeczywistości często posiadali oni wizerunek typowego „białego kołnierzyka” w dobrze skrojonym garniturze, wzbudzali też zaufanie swoim sposobem wypowiedzi i używaniem wielu prawniczych zwrotów.

Będzie Pan zadowolony…

Lichwiarze potrafili także kłamać bez przysłowiowego mrugnięcia okiem – zwłaszcza w przedstawianiu skutków prawnych zobowiązań zaciąganych przez pożyczkobiorców oraz konsekwencji niewywiązywania się przez nich z umów w określonym terminie. Rzecz jasna zatajali także prawdziwy cel udzielania pożyczek, czyli przejmowanie nieruchomości za ułamek ich wartości – pożyczkobiorcom była przedstawiana wersja, że chodzi tylko i wyłącznie o standardowy zarobek na odsetkach od pożyczki.

Co ciekawe w niektórych przypadkach stosowano „zarzutkę”, jaką miało być załatwienie dużego kredytu. Wyglądało to tak, że klient był namawiany na wzięcie lichwiarskiej pożyczki i podpisanie weksli, a potem, czyli docelowo, miał on jeszcze otrzymać duży kredyt bankowy pozwalający mu na spłatę wszystkich zobowiązań. Lichwiarze powoływali się przy tym na różnego rodzaju „układy” mające sprawić, że taki kredyt zostanie przyznany z pominięciem procedur bankowych. Było to oczywiste oszustwo, ale wiele osób, desperacko poszukujących finansowania, łapało się na takie zapewnienia.

Notariusz a umowa na przewłaszczenie nieruchomości

Przyszedł moment odpowiedni na zadanie istotnego pytania: a jak w takich przypadkach zachowywali się notariusze? Przecież teoretycznie powinni oni stać na straży interesów obu stron umowy i wyłapywać sytuacje, w których np. lichwiarz pożyczając kwotę rzędu 10 czy 20 tys. PLN przejmuje mieszkanie warte 200 tys. PLN. Tyle, że w praktyce niestety nie było to wcale takie proste, a na przeszkodzie stało tutaj złe prawo oraz niespójne orzecznictwo. Jeśli chodzi o to ostatnie, to weźmy taki oto przykład:

– w jednym z orzeczeń Sąd Najwyższy uznał, że proporcja kwoty pożyczki w stosunku do wartości zabezpieczenia może być niewspółmiernie mała (np. 20 tys. vs 200 tys.);

– z kolei w innym orzeczeniu SN stwierdził, że jeśli różnica ta jest drastyczna, to można unieważnić taką umowę.

Którą wersję miałby przyjąć notariusz? Poza tym jak określić to drastyczne zróżnicowanie, skoro nigdzie nie było wytycznych? Czy zatem wspomniane 20 tys. PLN pożyczki kontra zabezpieczenie w postaci nieruchomości o wartości szacunkowej 200 tys. PLN podpada już pod tę definicję…? Ok, tutaj być może tak, ale czy już np. 50 tys. PLN kontra 200 tys. PLN to nadal byłoby drastyczne zróżnicowanie, czy może już nie…? Widzicie sami, że na skutek istotnej luki w przepisach ciężko było podjąć właściwą decyzję.

Dodatkowo jeszcze mamy zasadę swobody umów, z którą związane jest to, że jeśli dana czynność jest zgodna z prawem, to notariusz nie może tak po prostu powiedzieć „Veto!”, tzn. nie może odmówić przeprowadzenia czynności notarialnych. A jeżeli jednak odmówi, co zresztą niejednokrotnie miało miejsce…? Wtedy łamie prawo, a lichwiarz może złożyć skargę do sądu. W praktyce jednak takie skargi były raczej sporadyczne (o ile w ogóle się zdarzały), a lichwiarze po prostu wybierali innego notariusza, który nie miał podobnych dylematów moralnych.

Warto też wspomnieć tutaj o pewnej kwestii, jaką było wprowadzanie notariuszy w błąd przez… samych pożyczkobiorców! Otóż, zgodnie z doniesieniami płynącymi z samego środowiska notarialnego, osoby będące w trudnej sytuacji niekiedy okłamywały notariuszy co do faktycznej kwoty pożyczki – przykładowo twierdziły, że dostają 100 tys. PLN zamiast rzeczywistych 20 tys. PLN. W takiej przykładowej sytuacji nie wchodziło już w grę wspomniane przeze mnie drastyczne zróżnicowanie, więc notariusz nie miał za bardzo podstaw do odmowy wykonania czynności notarialnych. Tutaj jest raczej jasne, że pożyczkobiorcy byli odpowiednio instruowani przez lichwiarzy, co mają mówić w obecności notariusza.

Na koniec tego punktu dodam, że byli też notariusze, którzy jawnie współpracowali z przestępcami – niektóre przypadki były nawet dość głośne medialnie. Jednak zaryzykowałby stwierdzenie, że były to jedynie incydenty tzw. czarnych owiec, a nie norma.

 

Zatrzymanie jednego z członków grupy podejrzewanej o lichwiarskie przejmowanie nieruchomości. W tej sprawie zabezpieczono majątek o wartości ok. 20 milionów PLN. Źródło: CBŚP

 

Czy pożyczkobiorcy mieli szansę skutecznego dochodzenia swoich praw w sądzie?

Oczywiście! Wiele spraw związanych z działalnością lichwiarzy było do wygrania – gdyby tylko trafiły do sądu „pilotowane” przez ogarniętych pełnomocników. Co więcej, w opinii znanych mi prawników specjalizujących się w tematach „okołoupadłościowych”, wiele firm pożyczkowych było skłonnych do sporych ustępstw, jeśli trafiły na profesjonalnego pełnomocnika prowadzącego negocjacje w imieniu dłużnika. Cóż, po prostu przedstawiciele tych firm wiedzieli, że w sądzie może być różnie, a wygrana nie jest wcale przesądzona. Dobry prawnik mógł bowiem wytoczyć cały arsenał zarzutów – dobrym przykładem będzie tutaj oparcie się na art. 58 k.c., który mówi, że cel umowy nie może służyć obejściu prawa lub być niezgodny z zasadami współżycia społecznego. Nie da się ukryć, że „patenty” stosowane przez lichwiarzy można by pod to podciągnąć. Zresztą orzecznictwo też bywało przyjazne dłużnikom – jak już wspominałem, Sąd Najwyższy potrafił wydawać wyroki mówiące, że można stwierdzić nieważność umowy przewłaszczenia na zabezpieczenie w przypadku ustanowienia na rzecz wierzyciela nadmiernego lub zbytecznego zabezpieczenia wierzytelności.

Dlaczego więc lichwiarze działali niekiedy praktycznie bezkarnie?

Powody są bardzo złożone. Zacznę od tego, że bardzo duża część klientów lichwiarzy stanowiły osoby nieporadne życiowo, do tego zwykle obarczone ogromnymi problemami finansowymi. Lichwiarze wykorzystywali to z pełną premedytacją wiedząc, że bardzo duża część takich osób nie złoży zawiadomienia o przestępstwie i nie pójdzie do sądu, ponieważ zwyczajnie nie mają pieniędzy na honorarium dla adwokata czy też radcy. A trzeba wiedzieć, że opisywana dziś materia jest w praktyce dość trudna i ciężko tutaj coś wywalczyć bez profesjonalnego wsparcia. Kolejna sprawa to nie do końca jasne przepisy, które z kolei powodowały niekiedy „olewanie” tematu przez prokuratorów. W tego typu przypadkach była bowiem potrzebna szczególnie wnikliwa kontrola sposobu zaspokojenia wierzyciela – jej celem było oczywiście sprawdzenie, czy silniejsza strona umowy (tj. lichwiarz) nie zmierza do osiągnięcia skutku w postaci przepadku przedmiotu zabezpieczenia (nieruchomości). No i cóż, zdarzali się prokuratorzy, którzy nie dopatrywali się znamion przestępstwa i umarzali podobne sprawy. A szkoda…

 

Czy zamiast legalnie działających firm pożyczkowych rynek tzw. trudnych pożyczek przejmą kryminaliści?

Zacznę od tego, że według nowego projektu ustawy antylichwiarskiej zabezpieczenie pożyczek, np. w postaci hipoteki na nieruchomości czy weksli kaucyjnych, nie będzie mogło przekroczyć pożyczonej kwoty, powiększonej maksymalnie o 45%. I to właśnie prawne „blokady” dotyczące zabezpieczeń, a nie ograniczanie wysokości odsetek lub kosztów pozaodsetkowych, mogą się tutaj okazać kluczową kwestią. No i wielu z Was wie, że nie raz i nie dwa krytykowałem zmiany legislacyjne wprowadzane przez aktualnie rządzących, ale tutaj akurat nie wypada ich nie pochwalić, bo wydają się krokiem w dobrym kierunku.

Jednak, niejako w opozycji do zmian, słyszałem głosy w mediach, że wprowadzenie w życie nowej ustawy antylichwiarskiej może oznaczać zniknięcie z rynku wielu firm pożyczkowych. Nie dopowiedziano jednak, że będzie to głównie dotyczyć tych najbardziej „agresywnych”, tzn. stosujących różne niezbyt etyczne sztuczki prawne (min. takie, jak tutaj opisałem). I wiecie co…? Ja tam bynajmniej nie będę takich firm żałował – wrzucenie zwykłej lichwy w eleganckie opakowanie nie zmienia bowiem faktu, że to nadal lichwa, którą należy eliminować. Tak się robi w cywilizowanych krajach, jak np. Wielka Brytania, gdzie istnieje prawo mówiące o tym, że jeśli ktoś pożyczy pieniądze od nielegalnie działającego pożyczkodawcy – tzw. loan sharks – na % niezgodny z prawem, to nie ma prawnego obowiązku ich zwracania. Wracając jednak na nasze polskie podwórko dodam, że już zwłaszcza nie zapłaczę za pewną częścią takich podmiotów, które miały jako udziałowców czy właścicieli np. członków grup przestępczych zajmujących się wyłudzaniem podatku VAT – pożyczki były tutaj doskonałym sposobem na maksymalizację zysków. Zaznaczam przy tym jasno, że chodzi tu o pojedyncze przypadki, a nie cały rynek pożyczek pozabankowych, bo to byłoby bardzo krzywdzące i nieprawdziwe pomówienie!

Czy powstanie mafijne podziemie pożyczkowe…?

Powiem tak: opowieści o tym, jak to pozbawieni finansowania konsumenci będą masowo pożyczać pieniądze od „smutnych panów ze złotymi łańcuchami na szyi” można raczej włożyć między bajki. Oczywiście jest to tylko moja prywatna i nieco subiektywna opinia, a nie jakiś powszechnie znany fakt, czy to naukowy, czy potwierdzony przez ekspertów – w każdym razie uzasadnienie macie poniżej.

Każdy, kto choć trochę zna środowisko takich szemranych ludzi, wie, że bez zabezpieczenia w postaci nieruchomości czy np. auta, raczej nie będą oni pożyczać pieniędzy pierwszej lepszej osobie z ulicy, której nie znają i nie wiedzą, czy będzie potencjalnie miała z czego oddać dług. Co innego bowiem pożyczanie komuś znanemu, kogo zachowanie można mniej – więcej przewidzieć, a co innego obsługiwanie dziesiątek lub nawet setek finansowych desperatów. Takie ostrożne podejście „lichwiarzy z półświatka” jest uzasadnione – sam znam chociażby przypadek, w którym taki pożyczkobiorca wziął 10 tys. PLN „na dwa tygodnie”, po czym wyjechał sobie za granicę i ślad po nim zaginął. No a za tak małą kwotę raczej żaden lichwiarz, posiadający choć kilkadziesiąt punktów IQ, nie będzie nachodził rodziny takiego pożyczkobiorcy i jej groził, czy tam bił, ponieważ ryzyko spotkania z prokuratorem jest niewspółmierne do kwoty długu. Podobnych historii jest wiele. Ba, znam osobiście kogoś, kto pożyczył w sumie kilkaset tys. PLN takim przypadkowym osobom na wysoki % bez zabezpieczeń, a dziś ściąga po stówkę – dwie miesięcznie od niektórych ze swoich dłużników. I nawet nie to, że nie mógłby ich „dojechać” – po prostu prowadząc większe interesy zwyczajnie nie opłaca mu się ryzykować problemów z prawem dla jakichś drobniaków. Co do pożyczek zaś, to osoba ta nie daje już nikomu pieniędzy bez zabezpieczenia o wartości co najmniej dwukrotnie wyższej od pożyczanej kwoty. Zatem, reasumując, jeśli możliwość przejmowania nieruchomości przez lichwiarzy w zamian za stosunkowo niewielkie długi zostanie prawnie wyeliminowana, to praktycznie nie ma opcji, aby „kryminalni pożyczkodawcy” przejęli w dużym stopniu rynek po „agresywnych” firmach pożyczkowych.

No i to by było na tyle na dziś. Póki co nie mamy jeszcze nowej ustawy antylichwiarskiej, a wiele firm pożyczkowych wciąż doprowadza do licytacji nieruchomości dłużników. Przy okazji tematu chciałbym więc dodać, że jeśli ktoś z Was lub Waszych bliskich albo znajomych miał problemy z lichwiarzami podobne do tutaj opisanych, to możecie pisać do mnie na maila: kontakt@bialekolnierzyki.com

No a tak informacyjnie jeszcze dodam, że od 2020 roku włączyłem komentarze na blogu, więc jeśli ktoś ma ochotę się wypowiedzieć, to zapraszam! ⬇️

Zdjęcie ilustrujące wpis jest poglądowe! Osoby, rzeczy lub sytuacje przedstawione na zdjęciu NIE mają bezpośredniego związku z treścią niniejszego wpisu!

 

VAT-owski Inowrocław

Dzisiejszy wpis będzie dotyczył przestępczość VAT-owskiej, jaka rozwinęła się na sporą skalę w Inowrocławiu już ponad 10 lat temu. Wtedy to głównym przedmiotem obrotu tamtejszych przestępców był złom – pisałem już kiedyś o tym w jednym ze starszych wpisów na moim blogu: Obrót złomem a wyłudzanie podatku VAT

Materiał ma zarówno formę video, jak i tekstową – wybór należy do Was! ????

 

Vlog na YouTube:

 

Wersja tekstowa:

Hej, witajcie. Na początku przepraszam za mój zapchany nos, który nieco wpływa na głos, ale gdybym miał czekać na bardziej sprzyjające warunki, to pewnie do wiosny bym tego nie nakręcił. Dziś postawiłem zabrać Was na małą wycieczkę, a konkretnie pokazać niektóre miejsca, które są związane z akcją mojej książki o VAT-owcach, czy też może bardziej o wyłudzeniach VAT-u. Do tego dodam kilka anegdot, tak dla urozmaicenia materiału. Zdradziłem już kiedyś, że część akcji jest związana z Inowrocławiem, więc pomyślałem sobie, że fajnie byłoby gdybyście zobaczyli na żywo, gdzie działy się niektóre rzeczy. Dlaczego Inowrocław…? Swego czasu było to zagłębie wyłudzania VAT-u na obrocie złomem, chyba jedne z większych w kraju i niech to będzie wystarczający motyw. ????

 

Klub 73 oraz prezesi – słupy

Zacznijmy może od miejsca, w którym teraz stoję – tu możecie zobaczyć wejście do dawnego klubu 73, późniejsza nazwa to Flow. Lokal był podzielony na bar, który znajdował się na górze, a na dole była dyskoteka, czynna w piątki i w soboty. Dlaczego o tym wspominam? Cóż, na górze w barze zrekrutowano niejednego prezesa firmy handlującej złomem, a w weekendy ci sami prezesi bawili się na dole na dyskotece, przepijając zarobione pieniądze. W pewnym sensie taki mikroświatek VAT-owy, można powiedzieć.

Wejście do byłego klubu 73 w Inowrocławiu

Ok, a jak rekrutowano takich prezesów? Nic szczególnie skomplikowanego. Tzw. rekruterzy spędzali sporo czasu w podobnych miejscach, to jest w przeróżnych lokalach rozrywkowych. A tam zawsze kręciło się sporo chłopaków bez kasy i bez pracy, ale za to z apetytem na kolejną porcję amfetaminy, kolejną imprezę, kolejną dziewczynę i tak dalej. No a to kosztowało… Tacy właśnie ludzie, a nie bezdomni alkoholicy, jak to często można przeczytać w mediach, byli dobrym materiałem na prezesów. Wystarczyło im dać po 2 – 3 tysiące na miesiąc, co umożliwiało im nicnierobienie i imprezowanie, a już z chęcią zakładali na siebie firmy i podpisywali faktury. Odnośnie wynagrodzenia, to dodam jeszcze, że w tych czasach i na tym poziomie prezesi dostawali zwykle 2 – 3 % od każdej wystawionej faktury, taka mała ciekawostka. Co jeszcze… Ja nie słyszałem nigdy o prezesie, który by się zgodził na taką robotę za 100 czy 200 złotych, jak znów lansowały to media, czy, co gorsza, specjalistyczne książki. Ten prezes za stówkę to więc bardziej taka miejska legenda, a nie rzeczywistość.

 

Ulica Poznańska w Inowrocławiu

Ok, znajdujemy się teraz na ulicy Poznańskiej, właściwie na jej początku licząc od centrum, ponieważ ulica ta ciągnie się przez kilka kilometrów. To miejsce czasem było nazywane „zagłębiem prezesów”, ponieważ, co tu ukrywać, mieszkało tam sporo patologii, dla której VAT był doskonałym sposobem na dorobienie. Tyle, że niektórzy prezesi na własne życzenie zarabiali nie tyle, ile by mogli. Przykład? Jeden z bohaterów książki umówił się z przyszłym prezesem na wynagrodzenie w wysokości 2%. Prezes pyta go: yyy, no a ile ten VAT wynosi? Książkowy bohater mówi: no 22%. A prezes na to: aha, i ja od tych 22% dostanę 2%, tak…? Cóż, standardowo płaciło się wtedy jakieś 2% od całej faktury brutto, o czym wspominałem, ale skoro prezes sam zaproponował 2% od samego VATu, czyli 22%, to nasz książkowy bohater nie wyprowadzał go z błędu. I tym sposobem prezes sam zredukował swoje wynagrodzenie – i to dość radykalnie.

Widok na ulicę Poznańską w Inowrocławiu.

 

Salon gier Admiral

Teraz znajdujemy się pod dawnym klubem Admiral, gdzie można było pograć sobie na automatach. Czemu o tym wspominam? Ponieważ tutaj właśnie grywali VAT-owcy nieco wyższych szczebli, którzy w ciągu jednego dnia byli w stanie wrzucić w maszynę kilkanaście tysięcy złotych, a następnego dnia przyjść i znów wrzucać kolejne tysiące – aby tylko się odegrać. Niektórzy mieli ciekawy zwyczaj: jeśli przed zamknięciem okazywało się, że wrzucili dużo w maszynę, to rezerwowali ją w ten sposób, że wyciągali wtyczkę od prądu i zastrzegali obsłudze, że nikt nie ma prawa na tym automacie zagrać, dopóki oni nie wrócą. No i przychodzili następnego dnia, odpalali tę samą maszynę i grali w nadziei na wyciągnięcie tego, co wrzucili wczoraj. Tak czy inaczej na ogół wychodzili na minusie – niektórzy nawet po kilkadziesiąt tysięcy miesięcznie. No taki nałóg, nieciekawy.

Widok na budynek, w którym niegdyś mieścił się salon gier Admiral

 

Lokalizacja punktów skupu złomu

No i wyjechaliśmy na chwilę poza Inowrocław, na szczere pole można powiedzieć. W tle widać zabudowania, oczywiście jest to miejsce przykładowe. Generalnie jednak chodzi o to, aby Wam pokazać, w jakich miejscach rejestrowano często takie skupy. Stąd np. do Inowrocławia mamy kilkanaście kilometrów, do Kruszwicy kilka kilometrów. Ogólnie więc jest to mało atrakcyjny punkt, no bo kto tak naprawdę mógłby tutaj przyjechać, może oprócz miejscowych…? No raczej nikt, a już na pewno nie do skupu składającego się de facto z jednego kontenera (mała skala to na ogół słabe ceny). A powiem Wam, że skupy działające tylko na papierze były w jeszcze gorszych zadupiach – tu przepraszam za ten kolokwializm – niekiedy gdzieś pod lasem, bez dojazdu drogą asfaltową. Przysłowiowy pies z kulawą nogą by tam nie zaglądał, a co dopiero klienci… No i oczywiście kontrole skarbowe też niezbyt często tam się pojawiały, choć w sumie wystarczyło wpisać dany adres w Google Maps i już można było nabrać podejrzeń co do celowości prowadzenia tam biznesu złomiarskiego – ja bym przynajmniej tak zrobił.

Skupy złomu wystawiające puste faktury były niejednokrotnie otwierane w miejscach, które były mało atrakcyjne biznesowo. Tutaj akurat miejscowość przykładowa! 

Z drugiej strony były też przypadki, że w jednym bloku w Inowrocławiu było zarejestrowanych po 5 skupów złomu, co też ocierało się o parodię. Czy sprowokowało lub przyspieszyło to kontrole? Niekoniecznie. Tutaj dodam jeszcze, że otwieranie takich fikcyjnych skupów na małych wsiach miało ciekawy efekt uboczny. Otóż wielu nieświadomych chłopaków widziało boom na skupy, więc myśleli, że wystarczy wstawić kontener, skupić złom, a potem przyjedzie firma, zapłaci i biznes się dopnie. Niestety, nie wzięli pod uwagę, a raczej nie wiedzieli, że złom jest tutaj tylko dodatkiem, a zarabia się faktycznie na pustych fakturach. No a jak tak, to przeżyli po prostu biznesowe rozczarowanie.

 

Urząd Skarbowy w Inowrocławiu

No i wróciliśmy do Inowrocławia, a konkretnie pod stary budynek Urzędu Skarbowego. Teraz skarbówka ma nowy, elegancki biurowiec, ale za czasów VAT-u na złomie to właśnie tutaj starano się zwalczać mafie VAT, z różnym skutkiem zresztą. Na usprawiedliwienie urzędników powiem, że w samym tylko Urzędzie Kontroli Skarbowej w Bydgoszczy za lata 2009 – 2010 ujawniono fikcyjne faktury VAT związane z obrotem złomem na łączną kwotę ponad 2 miliardów PLN. Cóż, sporo… Stawiam, że bardzo duża część z tych faktur pochodziła właśnie z Inowrocławia, a urzędnicy skarbowi musieli to wyłapać i odcedzić ziarno od plew. Syzyfowa praca, szczególnie przy ówczesnym poziomie informatyzacji. Mimo wszystko i tak VAT-owcy zaczęli przenosić się z czasem np. do Poznania, przynajmniej na papierze, bo prezesi cały czas byli stąd, z Inowrocławia, ponieważ ilość firm handlujących złomem w Inowrocławiu i okolicach była już tak duża, że naprawdę zaczęło się robić z tego przegięcie. Niektórzy co prawda stosowali naiwne „uniki”, tak to chyba można by nazwać, czyli podczas rejestracji firm wpisywali dużą ilość kodów PKD, gdzie obrót złomem był na samym końcu. Tak, jakby miało to cokolwiek zmienić i wykiwać skarbówkę w kontekście obrotu pustymi fakturami na setki tysięcy złotych, gdzie złom przewijał się non stop na pierwszym miejscu. To pokazuje też, na jak niskim poziomie zaawansowania byli niektórzy z VAT-owców, a mimo tego i tak te nienależne zwroty często im przechodziły. O szczegółach będę pisał oczywiście w książce.

Stara siedziba Urzędu Skarbowego w Inowrocławiu

 

Areszt Śledczy w Inowrocławiu

Jako miejsce na finałowe ujęcie wybrałem miejscowy areszt śledczy – miejsce mało przyjemne i dość ponure, jak widać. Starsi fani gangsta rapu Made in Poland być może pamiętają też, że to tutaj nakręcił swój słynny teledysk artysta o pseudonimie Waszka G. – ciekawostką jest to, że w teledysku tym można zobaczyć auto inowrocławskich VAT-owców. No, a oprócz tego niejeden z VAT-owców odbywał w tym areszcie krótki urlop, w tym również jeden z bohaterów mojej książki, co mogę teraz zdradzić, a może nawet już kiedyś zdradziłem.

Widok na budynek Aresztu Śledczego w Inowrocławiu

Wypada też wiedzieć, że wielu z VAT-owych biznesmenów było zwykłymi bandziorkami, takiego niższego szczebla, a niektórzy wręcz kradli radia z samochodów zaledwie kilka lat przed VAT-em, który, można powiedzieć, uratował im życie w pewnym sensie. Ten błyskawiczny awans finansowy był zresztą niespodziewany chyba nawet dla nich samych. A jeśli spytacie się mnie, co dziś porabiają ci ludzie, to powiem, że odkąd wprowadzono odwrócony VAT na złom, to przestępczość typowo kryminalna zniknęła z tej branży – to okazało się dla nich za trudne, a przynajmniej, jeśli chodzi o Inowrocław. Oczywiście VAT kręci się dalej na innych rzeczach, a oprócz tego wyłudzone pieniądze zostały zainwestowane w firmy transportowe, budowlane, obrót nieruchomościami, czasem w lichwę… Część też poszła siedzieć, jednak tym nie będę już dziś opowiadał. Tak więc dzięki za oglądanie i do usłyszenia w kolejnym odcinku. A, no i oczywiście do przeczytania na blogu! ????

No a tak informacyjnie jeszcze dodam, że od 2020 roku włączyłem komentarze na blogu, więc jeśli ktoś ma ochotę się wypowiedzieć, to zapraszam! ⬇️

Zdjęcie ilustrujące wpis jest poglądowe! Osoby, rzeczy lub sytuacje przedstawione na zdjęciu NIE mają bezpośredniego związku z treścią niniejszego wpisu!