Mafia śmieciowa

W światku przestępczości gospodarczej funkcjonuje od pewnego czasu powiedzenie, że „śmieci są aktualnie lepszym tematem niż VAT”. No i cóż, nie jest to stwierdzenie bezzasadne, gdyż rzeczywiście w ostatnich latach na odpadach da się zarobić olbrzymie pieniądze – i to przy znacząco mniejszym ryzyku, niż ma to miejsce w przypadku karuzel VAT. Prześledźmy zatem kilka przypadków, jak to wszystko wygląda w praktyce.

Ustawianie przetargu – metoda siłowa

Pewna gmina na południu Polski organizuje przetarg na wywóz śmieci. Generalnie wydarzenie jak wydarzenie – nic szczególnego. Do przetargu stają tradycyjnie dwie lokalne firmy, czyli Alfa i Beta, dając wyceny na poziomie rynkowym. W pewnym momencie jednak do gry włącza się spółka Delta, do tej pory nieznana na lokalnym rynku, która daje ofertę znaczącą wyższą niż oferty konkurencji. Teoretycznie więc Delta nie powinna stanowić zagrożenia dla obu wspomnianych spółek, ale… Ale nagle pod domami właścicieli Alfy i Bety zaczynają się pojawiać podejrzane auta z podejrzanymi osobnikami w środku. Ludzie ci nie robią nic – tylko stoją i obserwują. Nie koniec jednak na tym: nagle, w środku nocy, zaczynają dzwonić telefony, a po drugiej stronie słuchawki panuje głucha cisza… Wszystko to już po kilku dniach zaczyna tworzyć atmosferę zagrożenia, ale szefowie spółek Alfa i Beta jeszcze nie wiedzą, o co dokładnie może chodzić. Sytuacja wyjaśnia się jednak już wkrótce, gdy do obu tych firm przyjeżdżają dziwni ludzie i mówią wprost: „Pan wycofa się z tego przetargu na wywóz śmieci. Tak będzie dla pana lepiej, niech mi pan wierzy”.

Właściciele Alfy i Bety początkowo ignorują tę sytuację, ale podejrzane auta nie znikają spod ich domów, a wręcz przeciwnie – wysiadają z nich raz po raz osobnicy pokaźnych rozmiarów, którzy nadal nic nie robią, a po prostu sobie stoją i patrzą. Co gorsza, w nocy mają miejsce kolejne głuche telefony – tym razem jednak nie do szefów „śmieciowych” spółek, lecz do członków ich rodzin. Koniec końców zarówno szef spółki Alfa, jak i szef spółki Beta wycofują swoje oferty z przetargu. Na placu boju zostaje Delta, która zgarnia zamówienie. Oczywiście potem śmieci nie są utylizowane zgodnie z przepisami, a już na pewno nie wszystkie. Delta dzięki zaproponowaniu wysokiej ceny zarabia jednak na tym bardzo dobre pieniądze. Brzmi to jak akcja z lat 90., czyli z czasów Pruszkowa lub Wołomina? Być może, ale historia ta wydarzyła się jakieś dwa lata temu. Ciężko mi jednak powiedzieć, czy był to ewenement na skalę kraju, czy podobne rzeczy jednak zdarzały się w Polsce częściej.

 

Frakcja palna / energetyczna

Chyba wszyscy pamiętamy doniesienia prasowe sprzed kilku lat, w których dziennikarze alarmowali o licznych pożarach składowisk odpadów. Tego typu akcje oczywiście nie działy się bez powodów, przy czym w wielu przypadkach w grę wchodziła tak zwana frakcja palna / energetyczna. Cóż to takiego? To szczególny rodzaj odpadów, który powinien być spalany w specjalnych instalacjach, znajdujących się chociażby w spalarniach lub cementowniach. Tyle że występuje tutaj jeden poważny problem: takich miejsc jest zwyczajnie zbyt mało, aby spalić w nich wytwarzaną obecnie ilość frakcji palnej. Co gorsza, przepisy jeszcze kilka lat temu zakazywały składowania takich odpadów, a dopuszczały jedynie ich magazynowanie przez krótki okres, wynoszący zaledwie rok. Nie bardzo więc było wiadomo, co z tym fantem począć… Teoretycznie takie odpady stanowią paliwo i to ich odbiorcy powinni dopłacać za ich przyjmowanie lub przynajmniej robić to za darmo. Tymczasem na przykład w 2020 roku za przyjęcie tony frakcji palnej do spalarni czy cementowni trzeba było płacić ponad 500 PLN – a i tak nie dało się tam spalić wszystkiego, bowiem nie pozwalały na to ograniczone moce przerobowe istniejących instalacji.

Gminy oraz wytwórcy mają więc duży kłopot, ale z pomocą przychodzą im różne firmy wyspecjalizowane w odbiorze. Wygląda to często tak, że jakiś zakład gospodarowania odpadami organizuje przetarg na odbiór i zagospodarowanie frakcji palnej. W przetargu tym wygrywa firma X, która potem przejmuje te odpady i zawozi je na przykład na wynajęty magazyn. Na tym magazynie odpady leżą i czekają na ziszczenie się jednego z kilku potencjalnych scenariuszy:

1. Pożar, który następuje zwykle po kilku miesiącach, gdy odpadów uzbiera się wystarczająco dużo. Ten właśnie wariant obserwowaliśmy dość często w ostatnich latach, gdy płonęły składowiska. Wiadomo, frakcja palna, to i zapalić się łatwo może, jak sama nazwa wskazuje.

2. Odpady są ładowane do wagonów kolejowych i jadą na Ukrainę, rzekomo do którejś z tamtejszych cementowni, gdzie mają ulec spaleniu. W rzeczywistości jednak lądują gdzieś w stepie szerokim, którego okiem nawet sokolim nie zmierzysz, czyli są na przykład zakopywane na jakiejś działce. Oczywiście zaprzyjaźniony Saszka lub inny Ivan z cementowni za ustalonym wynagrodzeniem wystawi odpowiednie papiery poświadczające spalenie tychże odpadów. Metoda ta miała duże perspektywy, jednak praktycznie skończyła się wraz z wybuchem wojny na Ukrainie w 2022 roku.

3. Firma Y przejmuje odpady od firmy X, która pierwotnie wygrała przetarg, a następnie zabiera je z magazynu i zakopuje gdzieś w starej żwirowni lub w innym ustronnym miejscu, ewentualnie porzuca w jakiejś starej stodole znajdującej się w podupadającym gospodarstwie leżącym na uboczu.

Tak to właśnie wygląda w praktyce, choć samorządowcy żyją często fikcją, w której każda firma odbierająca frakcję palną odpowiednio ją utylizuje. Niestety tak nie jest, gdyż zwyczajnie nie ma gdzie tego wszystkiego spalać. Nowe spalarnie zaś nie powstają, gdyż na ogół nie chce się na to zgodzić miejscowa ludność – i nie ma się co tym ludziom specjalnie dziwić, bo kto z nas chciałby mieszkać obok spalarni śmieci… Chyba nikt. Czasami bywa też tak, że wokół powstania spalarni mamy kontrowersje nieco innego rodzaju – za dobry przykład posłuży tu Oświęcim, gdzie mieszkańcy oraz niektóre organizacje protestowali przeciwko budowie instalacji spalającej śmieci. Wygodnym pretekstem było tutaj uszanowanie pamięci historycznej ofiar II wojny światowej, no a przyznajmy, że spalanie w tym akurat mieście nie najlepiej się kojarzy… W każdym razie ten problem jest poważny, a brak sensownych rozwiązań na tym polu tylko zapewnia warunki do rozwoju szarej strefy czy wręcz przestępczości zorganizowanej zarabiającej miliony na nielegalnym obrocie odpadami.

Potrzebujesz pomocy w sprawach związanych z nielegalnymi odpadami?

NAPISZ DO NAS: kontakt@bialekolnierzyki.com

Partner wpisu

 

 

 

 

Golden Waste Sp. z o.o. 

Jesteśmy nowoczesną, innowacyjną firmą, której działalność koncentruje się na branży odpadowej oraz przedsiębiorstwach będących wytwórcami odpadów.

Nasza oferta:

  • pośrednictwo w obrocie odpadami
  • doradztwo i audyty odpadowe
  • sprzedaż maszyn i urządzeń dla branży odpadowej
  • tereny pod instalacje i składowiska
  • restrukturyzacja firm z branży odpadowej
  • sprawdzanie kontrahentów i wywiad gospodarczy

Działamy na terenie całej Polski!

Detektyw – kiedy warto mu zlecić poszukiwanie majątku dłużnika?

Historia, jakich wiele w polskim obrocie gospodarczym. Przedsiębiorca, nazwijmy go Kowalski, ma dłużnika, który od dłuższego czasu nie reguluje swoich zobowiązań, a co gorsza nie zanosi się na to, aby kiedykolwiek zamierzał to zrobić. Kowalski kieruje więc sprawę do sądu, uzyskuje nakaz zapłaty, a w kolejnym kroku udaje się do komornika z nadzieją, że teraz już droga do odzyskania należnych mu pieniędzy stoi otworem. Niestety, życie przynosi na tym polu srogie rozczarowanie, gdyż egzekucja komornicza zostaje umorzona. Powód: brak majątku, który mógłby zająć komornik. Jakie pole manewru ma w takiej sytuacji wierzyciel? O tym już moment.

 

Rozszerzone poszukiwanie majątku

 

Zacznijmy od stwierdzenia, które dla niektórych może okazać się zaskakujące: nie każdy komornik przykłada się do pracy. Dlaczego tak się dzieje? Powodem jest „zawalenie” kancelarii komorniczych dużą ilością spraw, co w prostej linii prowadzi do tego, że niektórzy z nich idą po najmniejszej linii oporu, czyli sprawdzają rejestr ksiąg wieczystych, bazę CEPiK oraz wrzucają dane dłużnika do systemu Ognivo. Czasami te czynności przynoszą rezultaty, a czasami nie.

Co może zrobić dłużnik, aby poprawić skuteczność działań komornika?

Po pierwsze zaangażować dobrego pełnomocnika (adwokata lub radcę prawnego), który będzie monitorował sprawę i wywierał presję na komornika. Takie działanie nie zawsze będzie skuteczne, ale zwiększy szanse na sukces.

Drugą ścieżką będzie złożenie do komornika wniosku o rozszerzone poszukiwania majątku dłużnika. Wniosek taki może zawierać następujące czynności:

– weryfikacja w systemie Ognivo (banki i SKOK-i),

– złożenie zapytań do banków i SKOK-ów, które nie uczestniczą w systemie Ognivo,

– złożenie zapytań do polskich przedstawicielstw banków obcych,

– złożenie zapytań do wszystkich domów maklerskich znajdujących się na liście KNF,

– zajęcie wierzytelności przysługujących dłużnikowi względem następujących podmiotów: PayPal, Revolut, N26 Bank, Twisto,

– zwrócenie się do giełd kryptowalut o następujące informacje: czy i w jakiej ilości dłużnicy dokonywali transakcji zakupu i sprzedaży kryptowalut, jakich adresów publicznych i prywatnych użyto do obrotu kryptowalutami, oczywiście do tego dołączony jest wniosek o zajęcie.

Takie poszukiwania również zwiększają szanse wierzyciela na „trafienie” niesolidnego dłużnika.

No i wreszcie ścieżka trzecia, czyli próba ustalenia na własną rękę majątku dłużnika oraz wskazanie go komornikowi celem dalszego prowadzenia egzekucji. No i tutaj właśnie pojawia się pole do działania dla detektywa.

 

Detektyw – jak wygląda poszukiwanie majątku dłużnika

 

Na początek weźmy sytuację, w której nie doszło jeszcze do egzekucji komorniczej – nasz przykładowo Kowalski dopiero się zastanawia, czy iść do sądu. Dlaczego? Ponieważ oznacza to koszty w postaci wynagrodzenia dla profesjonalnego pełnomocnika oraz opłaty sądowej od pozwu, która przy większych sprawach może wynieść kilkadziesiąt tysięcy PLN (aż do 200 tys. PLN). Wynajmując detektywa na wczesnym etapie i zlecając mu poszukiwanie majątku dowiadujemy się, czy potencjalnie w ogóle warto wstępować na ścieżkę cywilną, płacąc przy tym niejednokrotnie ułamek kwoty, którą trzeba by wydać na opłacenie pozwu.

Co może ustalić detektyw?

Wydawać by się mogło, że niezbyt wiele, gdyż oficjalnie żadna agencja nie ma dostępu do baz danych, do jakich mają dostęp komornicy, policja, czy KAS. W praktyce jednak są pewne sposoby, aby dotrzeć do danych dotyczących nieruchomości oraz ruchomości do 5 lat wstecz. Na jakiej zasadzie to się dzieje? Cóż, pozwól drogi Czytelniku / droga Czytelniczko, że nie będę zdradzał pewnych szczegółów warsztatu. Z kolei jeśli chodzi o konto bankowe, to detektyw nie ma legalnego dostępu do takich danych. Niektórzy łamią jednak prawo i uzyskują takowe informacje dzięki korupcji, ewentualnie w drodze przeprowadzenia prowokacji (obiekt inwigilacji, wprowadzony w błąd, sam dostarcza dane). Trzeba mieć jednak świadomość, że wykorzystanie takich danych w trakcie procesu jest mocno dyskusyjne.

Detektyw jednak, w przeciwieństwie do komornika, może obserwować daną osobę pod kątem ustalenia jej rzeczywistego miejsca pobytu, auta, którym się porusza itd. W pewnych sytuacjach takie ustalenia pokazujące poziom życia dłużnika mogą się okazać przydatne – np. wtedy, gdy dłużnik nie realizuje ugody, zgodnie z którą miał spłacać wierzycielowi 5 tys. PLN miesięcznie, twierdząc przy tym, że żyje bardzo skromnie na utrzymaniu rodziny i na nic go nie stać. Tymczasem przeprowadzona obserwacja wykazała, że właśnie buduje spory dom i jeździ Jaguarem o szacunkowej wartości ponad 200 tys. PLN (sytuacja autentyczna).

W jeszcze innym przypadku może się okazać, że dłużnik co prawda oficjalnie niewiele posiada i niby nie zarabia, ale w praktyce prowadzi tzw. ukryty biznes. No i tutaj znowu przykład z życia wzięty: robiliśmy rozpoznanie dłużnika, który nie spłacał wierzycieli tłumacząc się tym, że nie zarabia, gdyż nie ma na placu towaru na handel. W trakcie prowadzonych czynności okazało się, że tenże dłużnik sprzedaje towar nie w siedzibie własnej firmy, ale na podnajętym od innej spółki placu. Tym sposobem osiągał więc dochody, uciekając przed wierzycielami.

Niekiedy przydatne będzie również ustalenie pojazdów, jakimi porusza się dłużnik – i to bynajmniej nie tylko dlatego, aby poznać jego poziom życia. Mieliśmy bowiem styczność z przypadkiem, w którym komornik zajął auto niebędące formalną własnością dłużnika, opierając się o konstrukcję tzw. rzeczywistego posiadania. Miało to rzecz jasna przełożenie na skłonność dłużnika do uregulowania długu – po prostu zrobił to w tempie wręcz ekspresowym, licząc na odzyskanie auta. W jeszcze innym przypadku okazało się, że dłużnik chodzi do pracy, w której otrzymuje wynagrodzenie w systemie „pod stołem” – to również dawało pewne możliwości odzyskania długu.

 

Czy detektyw może pomóc w sytuacji bezskutecznej egzekucji komorniczej?

 

Wydawać by się mogło, że skoro komornik nie zdołał odnaleźć majątku, to detektyw też tego nie zrobi. Tymczasem wiele cennych informacji można pozyskać w trakcie obserwacji terenowej (której komornik na ogół nie robi). Poza tym jeśli od umorzenia egzekucji minął dłuższy czas, czyli np. 2 lata, to dłużnik mógł w międzyczasie nabyć jakiś majątek licząc na to, że wierzyciel nie będzie ponawiał działań windykacyjnych. Wtedy też raport przygotowany przez profesjonalnego detektywa może dać nam obraz tego, czy warto w ogóle wznawiać postępowanie egzekucyjne.

 

Ile kosztuje wynajęcie detektywa i kiedy się to nie opłaca?

 

Nie ma sztywnego cennika ustaleń majątkowych, jednak można przyjąć, że średnie stawki za ustalenie posiadanych nieruchomości oraz ruchomości oscylują w granicach 2 – 4 tysięcy PLN. Stawki za godzinę obserwacji to najczęściej 120 – 200 PLN netto, przy czym w wersji minimum zaleca się wykupienie pakietu co najmniej 8 – 10h. Wypada przy tym ostrzec przed naciągaczami, którzy nie mają nawet licencji i wpisu do rejestru MSWiA, a ich celem jest jedynie pobranie zaliczki – klienta przyciągają zaś wyjątkowo niską ceną, ale nie dostaje on nic w zamian. No i wreszcie opłacalność takich działań – tutaj nie będzie zaskoczenia, że przy małych sprawach, gdzie dług opiewa na kilka – kilkanaście tysięcy PLN, wynajęcie detektywa będzie nieopłacalne pod kątem finansowym. Zdarzają się jednak przypadki, w których zleceniodawca podchodzi do sprawy ambicjonalnie i chce „dopaść” dłużnika bez względu na koszty – wtedy można pomyśleć o zainwestowaniu w zdobycie informacji chociażby pod kątem ewentualnej sprawy karnej.

 

Krótkie podsumowanie

 

Jak widać nie ma jednoznacznej odpowiedzi na pytanie, czy opłaca się wynajmować profesjonalnego detektywa do poszukiwania majątku dłużnika. Wszystko bowiem zależy od konkretnej sytuacji, konkretnego stanu faktycznego. Trzeba też dodać, że są na rynku agencje, dla których „opłaca się zawsze”, ale my nie naciągamy naszych Klientów na zbędne koszty i mówimy otwarcie, czy w danej sytuacji jest sens działać, czy raczej odpuścić. Jeśli więc masz problem i potrzebujesz ustaleń majątkowych, to skontaktuj się z nami – przeanalizujemy wstępnie sprawę i zobaczymy, jak można Ci pomóc.

Dedykowany mail: kontakt@bialekolnierzyki.com

 

 

Zdjęcie ilustrujące wpis jest poglądowe! Osoby, rzeczy lub sytuacje przedstawione na zdjęciu NIE mają bezpośredniego związku z treścią niniejszego wpisu!

 

Ciekawy przypadek agroholdingu Mriya

Nie milknie zamieszanie medialne wokół ukraińskiego zboża sprowadzanego do Polski. Przy okazji więc chciałbym opowiedzieć pewną historię pośrednio związaną z tym tematem, a pokazującą styl prowadzenia biznesów za naszą wschodnią granicą.

Wszystko zaczęło się w 1992 roku, kiedy to Iwan Huta i jego żona założyli gospodarstwo rolne o nazwie Mriya. Gospodarstwo to stopniowo przeobrażało się w potężny agroholding, który w 2008 roku wszedł na giełdę we Frankfurcie, uzyskując od inwestorów w trakcie IPO finansowanie w wysokości 90 milionów USD. Mriya w dalszym ciągu rosła, osiągając kapitalizację na poziomie około 1 miliarda USD i oraz deklarowany areał uprawowy o powierzchni 320 tysięcy hektarów, przy czym była to ziemia zlokalizowana w dużej mierze na zachodniej Ukrainie. Niestety, szybki wzrost firmy wiązał się z zadłużeniem, jak również kolejnymi emisjami akcji. W 2013 roku, a więc tuż przed ujawnieniem manipulacji finansowych, Mriya sprzedała inwestorom obligacje o wartości 400 milionów USD, obiecując bardzo wysoki zwrot na poziomie 9,5% rocznie.

Schemat „posypał się” w 2014 roku, kiedy to spółka ogłosiła, że nie ma środków na spłatę zobowiązań w wysokości 120 milionów USD + 9 milionów USD odsetek. Okazało się też, że łączna kwota zadłużenia, obejmująca również gwarancje udzielone spółkom powiązanym z rodziną Hutów (przypominam tylko, że byli to założyciele agroholdingu Mriya) wynosi aż 1,3 miliarda USD, przekraczając tym samym kapitalizację spółki. Sytuacja była na tyle poważna, że Mriya została usunięta z frankfurckiej giełdy.

 

Jak doszło do upadku agroholdingu Mriya?

Oficjalnie kierownictwo tłumaczyło popadnięcie w kłopoty rosnącymi kosztami produkcji oraz działaniami wojennymi prowadzonymi przez Rosjan w Donbasie – tyle, że grunty i zakłady produkcyjne należące do spółki leżały jakieś 900 kilometrów od strefy walk. Powoli zaczęło być jasne, że prawdziwe przyczyny problemów są zupełnie inne…

Zacznijmy od tego, że w tamtym okresie inwestorzy przywiązywali bardzo dużą wagę do ilości gruntów dzierżawionych przez daną firmę – na zasadzie im więcej, tym lepiej. Mriya przed emisjami akcji przeprowadzała więc szeroko zakrojone kampanie PR, które miały na celu pokazanie inwestorom, że spółka zwiększyła swój areał dzierżawiąc coraz to nowe grunty. W pewnym sensie była to prawda, ale po czasie okazało się, że w dużej mierze były to grunty słabej kategorii, w większości nieuprawiane już od lat. W trakcie przeprowadzonego później audytu wyszło na jaw, że tuż przed upadkiem spółka chwaliła się areałem o powierzchni 320 tysięcy hektarów – tymczasem audytorzy wzięli średnie plony w regionie i zestawili je z plonami agroholdingu, w wyniku czego oszacowano, że Mriya dysponuje w rzeczywistości efektywnym areałem liczącym jedynie około 100 tysięcy hektarów. Inne szacunki mówiły z kolei o tym, że spółka ma do dyspozycji 180 tysięcy hektarów zdatnych pod uprawę – i tak była to jednak ilość znacznie mniejsza od tej, którą deklarowano w prospektach.

Co gorsza, Mriya miała przejąć dużą część gruntów po mocno zawyżonych cenach – przykładowo w 2011 roku średnia cena dzierżawy gruntu miała wynosić 400 USD / hektar, gdy tymczasem spółka płaciła aż 1500 USD / hektar. Wzrost potencjału agroholdingu Mriya przedstawiany inwestorom w komunikatach i prospektach emisyjnych był więc w dużej mierze jedynie „papierowy”, bez przełożenia na realne możliwości produkcyjne spółki. Umożliwiał jednak pozyskiwanie coraz to nowych środków od nieświadomych inwestorów.

 

W jaki sposób ukrywano rzeczywistą kondycję spółki

W teorii Mriya przed upadkiem osiągała EBITDA w wysokości około 600 USD / hektar, jednak w rzeczywistości działalność operacyjna spółki nigdy nie przynosiła zysków. Skąd zatem dobry wynik na papierze? Według ukraińskich dziennikarzy śledczych spółka miała zawyżać ceny sprzedawanych plonów – przykładowo buraki cukrowe były sprzedawane bardzo drogo do cukrowni również będących pod kontrolą holdingu Mriya. Podobnie robiono ze zbożem oraz innymi produktami – szły one do spółek zależnych. Mógł tam więc wystąpić mechanizm podobny do tego, jaki zastosowano w aferze Enronu, gdzie spółki zależne kumulowały straty i tym samym wypaczały wynik finansowy spółki – matki.

W grę mogło wchodzić również manipulowanie kosztami – przykładowo w jednym roku spółka obniżyła koszty produkcji na hektar aż o 45%, notując równocześnie rekordowe plony. Było to właściwie niewykonalne, jednak żaden z inwestorów nie zwrócił na to uwagi. Obrazu destrukcji dopełniała wszechobecna kradzież – a kradziono w zasadzie wszystko i na każdym szczeblu: nawozy, środki ochrony roślin, nasiona, zbiory, paliwo i części do maszyn…

 

Ucieczka z majątkiem

Gdy stało się jasne, że Mriya to zadłużony kolos na glinianych nogach, rozpoczęły się typowe dla takich sytuacji przesunięcia majątkowe. I tak według doniesień medialnych członkowie rodziny Huta, będący właścicielami dużego pakietu akcji, przenieśli majątek na różne spółki, które m.in. miały budować terminal w Odessie lub świadczyć usługi logistyczne. Podobnie stało się z cukrowniami, które miały formalnie zmienić właścicieli. Inny przykład transferu: spółka Mriya Leasing, będąca częścią holdingu Mriya, w dniu ogłoszenia upadłości zawarła 8 umów sprzedaży maszyn rolniczych ze spółką Delivery Trade – umowy te opiewały na równowartość około 6,5 miliona USD. Na jakich zasadach nastąpiło rozliczenie tej transakcji, tego niestety nie wiem, ale pewną wskazówką może być to, że w ciągu następnych kilku miesięcy Mriya Leasing przekazała spółce Delivery Trade około 3 milionów USD pod pozorem zapłaty za usługi.

Mechanizm wyprowadzenia majątku mógł więc wyglądać chociażby tak:

– maszyny zostały sprzedane Delivery Trade z odroczoną płatnością,

– Delivery Trade na papierze świadczyło usługi na rzecz Mriya Leasing,

– Mriya Leasing wypłacała spółce Delivery Trade pieniądze za te usługi,

– Delivery Trade za pieniądze otrzymane przez Mriya Leasing spłacała większą część zadłużenia związanego z zakupem maszyn.

Oczywiście usługi, które świadczyła Delivery Trade na rzecz Mriya, musiałyby być albo fikcyjne, albo ich zakres był bardzo mały, nieadekwatny do otrzymywanych za nie płatności. Delivery Trade mogło też sprzedać dalej te maszyny lub wypożyczyć je do innych spółek, otrzymując za to pieniądze.

Kierunek: Cypr i Brytyjskie Wyspy Dziewicze

Najostrzej zagrali jednak sam prezes spółki Mykoła Huta oraz Andrii Huta, dyrektor wykonawczy, stosując mało kreatywny, aczkolwiek skuteczny schemat transferu pieniędzy. Mianowicie Mriya Agro Holding zapłaciła ponad 100 milionów USD za udziały w ośmiu cypryjskich spółkach, które posiadały aktywa o łącznej wartości zaledwie 12 tysięcy USD  (aktywami tymi były m.in. akcje agroholdingu Mriya). Odbiorcami płatności były zaś spółki zarejestrowane na Brytyjskich Wyspach Dziewiczych, których udziałowcami byli członkowie rodziny Huta. Za ten „manewr”, będący de facto wyprowadzeniem środków z agroholdingu, Mykoła Huta był zresztą swego czasu poszukiwany przez Interpol. Łączna kwota majątku wyprowadzonego przez Hutów z agroholdingu Mriya miała zaś wynieść, według niektórych szacunków, około 220 milionów USD.

 

Mriya zmienia właściciela

W styczniu 2015 roku kontrolę operacyjną nad agroholdingiem Mriya przejęli wierzyciele, którzy wybrali nowy zarząd. Spółka rozpoczęła restrukturyzację, która zakończyła się w 2018 roku, kiedy to pakiet kontrolny akcji został przejęty przez Saudi Agricultural and Livestock Investment Company, czyli holding inwestycyjny zasilany kapitałem państwowym Arabii Saudyjskiej.

 

Co stało się z Mykoła Hutą, prezesem agroholdingu?

Po upadku agroholdingu uciekł on do Szwajcarii, jednak na skutek ekstradycji wrócił na Ukrainę w 2018 roku. Sąd jednak nie zdecydował się na aresztowanie biznesmena, który odpowiadał z wolnej stopy. Finalnie specjalna komórka antykorupcyjna ukraińskiej prokuratury (SAP) umarza postępowanie przeciwko Hucie uznając, że jego działania nie nosiły znamion przestępstwa i nie miały na celu pokrzywdzenia wierzycieli. Uznano również, że dokumenty finansowe spółki nie zostały przygotowane w sposób jednoznacznie wskazujący na zamiar oszustwa.

Inni członkowie rodziny Huta również uniknęli odpowiedzialności – przykładowo Andrii Huta, zamieszany już po upadku agroholdingu w potencjalne oszustwa deweloperskie związane z wyprowadzeniem środków ze spółki budującej osiedla mieszkaniowe, zainwestował zdefraudowane pieniądze w Szwajcarii, gdzie podobno zajął się rozwijaniem startupów. Przy okazji zakupił też luksusową willę w Bawarii o szacunkowej wartości 13 milionów Euro. Ukraińscy dziennikarze sugerują również, że firmy oraz fundacje humanitarne związane Andrijem Hutą starają się o międzynarodowe granty przeznaczone na wsparcie Ukrainy w związku z działaniami wojennymi prowadzonymi w tym kraju od 2022 roku.

 

Krótka refleksja

Dziennikarze badający sprawę wskazują, że ukraińskie prawo było w tamtym czasie bardzo niedoskonałe i umożliwiało fraudacyjne przesunięcia majątku w zasadzie bez konsekwencji, gdyż ewentualne procesy sądowe trwały długimi latami, a ich wynik był niepewny. Nie jestem co prawda ekspertem od ukraińskiego prawa, jednak wierzę, że tak mogło być. Historia agroholdingu Mriya jest zresztą tylko jednym z licznych przykładów na to, że oligarchowie na Ukrainie mogli swego czasu kraść praktycznie bezkarnie. Czy aktualna wojna zmieni ten stan rzeczy? Nie wiem, ale szczerze tego życzę zwyczajnym Ukraińcom.