Jak „wkręcić” gminę w utylizację niebezpiecznych odpadów przy minimalnym ryzyku własnym

Jeśli chodzi o przestępczość „białych kołnierzyków”, to nie ma chyba takiej metody, której nie dałoby się mniej lub bardziej udoskonalić. Przykład? Weźmy chociażby będące do niedawna w modzie nielegalne składowiska odpadów, temat zresztą medialnie bardzo głośny. Typowy schemat działania przestępców wyglądał najczęściej tak, że jakaś tam firma X, prowadzona zwykle „na słupa”, po prostu brała wszystko na siebie. No i w takich przypadkach zwykle toczyły się śledztwa (a raczej do dziś się toczą), służby próbowały „dociskać” osoby powiązane z procederem (rzeczywiście lub tylko potencjalnie), więc brano się za figurantów, właścicieli terenu itd. Takie postępowanie zawsze dawało jakąś szansę na dotarcie do głównych beneficjentów przestępstwa i na pociągnięcie ich do odpowiedzialności – szansę może nie za dużą, ale jednak…

Nielegalne składowisko odpadów vol 2.0, czyli wersja zmodyfikowana

W którymś momencie w głowach pewnych osób zrodziło się pytanie: jak można prosto i skutecznie zminimalizować niebezpieczeństwo wpadki związane z działaniami organów ścigania? Odpowiedź wkrótce się znalazła. Otóż firma X była rejestrowana „na słupa”, ale nie przypadkowego, tylko takiego, który leżał sobie w hospicjum i nie miał żadnych spadkobierców. No i dalej ta firma X nabywała nieruchomość o niedużej wartości (powiedzmy, że za jakieś 100 tys. PLN), gdzie następnie zwożono tony niebezpiecznych odpadów, których legalna utylizacja kosztowałaby grube miliony. I co się działo dalej? Prezes-słup w niedługim czasie umierał, a zawalona odpadami nieruchomość należąca do jego firmy z mocy ustawy przechodziła na własność gminy (przypominam, prezes nie miał spadkobierców). Gmina zostawała więc z „ekologiczną bombą” i cała sprawa w zasadzie się tutaj kończyła, bo nie bardzo było kogo ścigać. Co innego, gdyby istniał jakiś żyjący właściciel nieruchomości, czy też wynajmujący ją „słup”, jak w klasycznym schemacie – o, wtedy można by próbować dobrać się do takich osób i „po nitce do kłębka”… Ba, nawet w przypadku istniejących spadkobierców takiego „prezesa”, teoretycznie byłby jakiś tam punkt zaczepienia, ale… Ale jeśli umierała jedyna znana osoba mogąca w zasadzie cokolwiek powiedzieć w temacie i to na niej ślad się urywał, a gmina z mocy prawa przejęła cały bajzel = sprawa praktycznie była zakończona i R.I.P. W takiej sytuacji „śmieciowi biznesmeni” mogli już właściwie spać spokojnie.

Ten, w sumie dość prosty, patent został wcielony w życie co najmniej kilka razy, w różnych rejonach Polski (zgodnie z moim info). No i chyba można zaryzykować stwierdzenie, że działanie na nim oparte było przestępstwem bliskim doskonałemu, ponieważ udowodnienie winy rzeczywistym sprawcom było w takich sytuacjach ekstremalnie trudne. Tak na zakończenie dodam jeszcze, że przepis o przymusowym dziedziczeniu przez gminy (art. 1023 k.c.) daje ciekawe możliwości przeprowadzania nie do końca legalnych operacji nieco innego rodzaju, ale o tym już może kiedy indziej.

Zdjęcie ilustrujące wpis jest poglądowe! Osoby, rzeczy lub sytuacje przedstawione na zdjęciu NIE mają bezpośredniego związku z treścią niniejszego wpisu!

Obrót złomem a wyłudzanie podatku VAT

Dzisiejszy wpis jest fragmentem rozdziału książki dotyczącej przestępczości VAT-owskiej, która to książka powinna się pojawić na rynku jesienią 2019 roku. Jestem jej pomysłodawcą oraz jednym z głównych autorów – obok osób zawodowo zajmujących się tematyką podatków, zwalczaniem zorganizowanej przestępczości ekonomicznej, a także funkcjonariuszy służb skarbowych oraz przedsiębiorców. Więcej informacji na ten temat znajdziesz na moim oficjalnym profilu na Facebooku: Białe Kołnierzyki

Zanim przejdziemy do historii związanych z działalnością grup przestępczych, chciałbym pokrótce opisać mechanizm kombinowania z VAT-em na złomie w obrocie krajowym, bo tego właśnie będzie dotyczył niniejszy rozdział. Tak więc w tzw. obrocie detalicznym sprzedaż metali do finalnych odbiorców (najczęściej w tej roli występowały huty) była obciążona podstawową stawką VAT-u, natomiast skup od prywatnych dostawców, czyli zwykłych zbieraczy złomu, nie wiązał się z naliczaniem tego podatku (tzw. puszkarze nie wystawiali przecież faktur). Nietrudno zgadnąć, że występowała w takim układzie ogromna nadwyżka podatku należnego, którego nie było za bardzo czym „zbić”. Pojawiły się zatem firmy-słupy, mające za zadanie dostarczanie faktur faktycznie działającym skupom, które to faktury umożliwiały odliczanie VAT-u i tym samym efektywne zmniejszanie kwot podatku wpłacanego „do skarbówki”. Jednym z ciekawszych patentów, jakie tutaj stosowano, była chociażby sprzedaż złomu do huty przy wykorzystaniu pośrednika, czyli spółki-słupa. Taka spółka-słup inkasowała należność wraz z VAT-em, po czym po prostu znikała nie rozliczając się z US, wystawiając jednak fakturę „zbijającą” VAT właściwemu beneficjentowi procederu (do którego zresztą i tak trafiały pieniądze zapłacone przez hutę). Podobne numery wychodziły w praktyce bardzo dobrze, więc tylko kwestią czasu było, że niektórzy z etapu „zbijania” VAT-u przeszli na poziom zwyczajnego wyłudzania zwrotów w oparciu o faktury nie mające jakiegokolwiek pokrycia w realnym obrocie towarowym. Nie sposób nie zauważyć, że był to bardzo prosty, wręcz prymitywny, mechanizm oszustwa i to chyba właśnie dlatego spopularyzował się on w dużej mierze wśród przestępców o profilu typowo kryminalnym (czyli, mówiąc dobitniej, wśród zwykłych „dresów”), a tzw. białe kołnierzyki skoncentrowały się raczej na obrocie międzynarodowym (np. na handlu prętami zbrojeniowymi) dającym o wiele większe możliwości zarobkowe, o czym opowiem w dalszej części.

 

Reakcja „skarbówki” na ten proceder

W tym momencie poruszę kwestię budzącą spore kontrowersje. Otóż do dziś pewną zagadkę stanowi to, dlaczego organy skarbowe w wielu miejscowościach przez długi czas w zasadzie tolerowały istnienie podobnego procederu (tak przynajmniej wynika z moich informacji). Nie wierzę przy tym, że urzędnicy nie otrzymywali wielu wiarygodnych „cynków”, chociażby od policjantów zajmujących się zwalczaniem przestępczości gospodarczej, którzy musieli wiedzieć, co „dzieje się na mieście”. Szybko bogacący się VAT-owcy z niskiej ligi, zresztą bardzo często doskonale znani funkcjonariuszom, rzucali się mocno w oczy np. za sprawą luksusowych aut, w wielu barach prawie oficjalnie toczyły się rozmowy typu „X i Y zarabiają na VAT i szukają prezesów do spółek…”, płynęły także sygnały od uczciwych przedsiębiorców z branży. Nie wspominam już nawet o ekstremalnych sytuacjach w rodzaju zarejestrowania w jednym tylko bloku kilku spółek-słupów handlujących złomem. Moim zdaniem podobne akcje powinny być bezwzględnie wychwytywane chociażby w toku pracy operacyjnej – i w wielu przypadkach tak zapewne było, ale jednak w ślad za tym nie zawsze szło zakwestionowanie „lewych” faktur.

 

Wejście do starego budynku Urzędu Skarbowego w Inowrocławiu – fot. Dominik Fijałkowski, Gazeta Pomorska. 

 

Trudności, z jakimi przyszło się mierzyć urzędnikom skarbowym

Muszę teraz wspomnieć, że osoby znające sektor złomiarski podają liczne okoliczności mające stanowić usprawiedliwienie dla nie do końca satysfakcjonującej skuteczności działań „skarbówki”. Oto i niektóre z nich:

– tworzenie przez przestępców długich łańcuchów transakcji, co utrudniało odpowiednio wczesne wykrycie procederu i blokowanie podejrzanych zwrotów,

– możliwość kwartalnego rozliczania się z VAT-u, co w połączeniu z szybkim obrotem fakturami utrudniało wykrycie nieprawidłowości (firma-słup często znikała zanim US zdążył wysłać do niej kontrolerów),

– brak procedur gwarantujących odpowiednio szybki przepływ informacji pomiędzy poszczególnymi urzędami (przestępcy w ramach jednej struktury często tworzyli firmy-słupy w kilku różnych województwach, licząc na to, że dzięki temu unikną kontroli),

– brak rozbudowanych narzędzi analitycznych (jak chociażby dzisiejszy JPK_VAT) i łatwego dostępu do przydatnych baz danych,

– brak „ciśnienia” ze strony ówcześnie rządzących na zlikwidowanie zjawiska wyłudzeń VAT-u, w związku z czym komórki zajmujące się zwalczaniem tego typu przestępstw były niejednokrotnie przeciążone pracą na skutek braków kadrowych,

– specyfika branży złomiarskiej, w której funkcjonowała ogromna „szara strefa” w postaci zbieraczy niepodlegających jakiejkolwiek rejestracji, co dawało możliwość uprawdopodobnienia posiadania dużych ilości złomu bez konieczności wykazania się jakimikolwiek sensownymi dowodami zakupu (nie licząc wystawianych na dowód osobisty „kwitów skupowych”, które można było bardzo łatwo „produkować”),

– trudności z policzeniem rzeczywistego „stanu magazynowego”, czyli złomu zalegającego na placu (występowały spore komplikacje w przypadku naprawdę dużych skupów).

Na ile były to rzeczywiste przeszkody uniemożliwiające skuteczną walkę ze „złomowymi VAT-owcami’, a na ile wygodne wymówki, to już wiedzą chyba najlepiej urzędnicy kontroli skarbowej znający doskonale ten temat. O ich punkcie widzenia będzie jednak nieco szerzej w innym rozdziale tej książki.

 

Inowrocław – miasto „złomiarzy”

Jak można się było tego spodziewać, wkrótce po tym, gdy przestępcy odkryli możliwości związane w zarabianiem na VAT, w Inowrocławiu wybuchła walka o skupy złomu. Do czego były one potrzebne i czy nie wystarczyłby czasem obrót samymi fakturami? Cóż, według „mądrych głów” o wiele lepiej wyglądało, gdy o zwrot VAT-u występowała rzeczywiście działająca firma, a nie typowy „krzak”, dopiero niedawno utworzony (zadaniem „krzaków” było wystawianie faktur, a nie występowanie o zwroty). Stawka w tej grze była relatywnie wysoka, gdyż nawet mały punkt składający się w praktyce z jednego czy też dwóch kontenerów, dzięki odpowiedniemu obracaniu fakturami był wtedy w stanie zapewnić przestępcom miesięczne zyski w wysokości kilkunastu – kilkudziesięciu tysięcy złotych, do tego przy dość niskim ryzyku. Z kolei duże, funkcjonujące od lat placówki to były już prawdziwe żyły złota (oczywiście jak na skalę Inowrocławia), więc miejscowi gangsterzy starali się cały czas poszerzać strefy wpływów i zgarniać pod swoje skrzydła możliwie dużo takich miejsc.

Rzecz jasna w takiej sytuacji nie obyło się bez starć pomiędzy różnymi grupami – a były wtedy w mieście przynajmniej trzy, które faktycznie liczyły się w tej rozgrywce. Pierwsza z nich skupiona była wokół A. (wszystkie inicjały w tym wpisie zostały zmienione) – to właśnie przestępcy wchodzący w skład tej ekipy chyba jako pierwsi spośród inowrocławskich VAT-owców zaczęli rzucać się w oczy ze względu na upodobania do luksusowych aut. Druga z grup skupiona była wokół H., dość brutalnego gangstera znanego organom ścigania ze swoich wyczynów jeszcze z lat 90. W trzeciej z grup czołowe role odgrywali C. oraz D., a jej członkowie dość mocno zwracali na siebie głównie ze względu na swoje ponadprzeciętne gabaryty – szczególnie niejaki J., który był jednym z najbardziej monstrualnych „karków”, jakich miałem okazję oglądać na żywo. Niestety, w jego przypadku masa mięśniowa nie szła chyba jednak w parze z siłą charakteru, ponieważ w pewnym momencie w miejscowym półświatku zaczęła krążyć informacja, jakoby J. „się rozpruł” i złożył zeznania demaskujące istnienie procederu masowego wyłudzania VAT-u na złomie, za co zresztą został później wykluczony z grupy. Co poza tym? Niektórzy twierdzili, że do wspomnianego trio gangów powinno się dołączyć jeszcze grupę F., inteligentnego biznesmena o szerokich koneksjach, ale w tym przypadku nie mam wiarygodnych info, czy rzeczywiście angażował się on w nieczyste interesy, czy też były to tylko „złe języki ludzkie”.

 

Wejście do nieistniejącego już klubu 73 – jednego z ulubionych miejsc spotkań inowrocławskiego półświatka. 

 

Ciekawostka #1

Pewien znany inowrocławski VAT-owiec (oraz jego samochód) wystąpił w klipie lokalnego „rapera”, nagrywanym pod murami miejscowego aresztu śledczego. Teledysk ten był swego czasu hitem Internetu, więc zapewne niektórzy skojarzą, o kogo chodzi (podpowiem tylko, że ów „raper” wymachiwał maczetą w dość charakterystyczny sposób). Tak w ogóle, jeśli już jesteśmy przy temacie gangsterów, to mam dość ambiwalentne uczucia, kiedy przeglądam dziś ich profile na portalach społecznościowych (a niektórzy są tam dość aktywni). Dlaczego? Ponieważ widzę tam właścicieli firm ubranych w garnitury, angażujących się w działalność charytatywną, sponsorujących wydarzenia sportowe (np. gale MMA), czy wreszcie wrzucających na Facebooka apele o pomoc dla różnych organizacji zajmujących się pomocą bezdomnym zwierzakom. Komuś, kto nie zna wyczynów tych ludzi sprzed kilkunastu lat, może się więc wydawać, że są to całkiem spoko goście, dla mnie wygląda to jednak nieco inaczej. Jasne, raczej nie byli to przestępcy dorównujący bezwzględnością np. grupie pruszkowskiej (nie ta skala), ale lepiej im było nie zachodzić za skórę, o czym przekonało się chociażby dwóch złodziejaszków, którzy nierozsądnie ukradli radio z Mercedesa należącego do jednego z takich lokalnych bossów. W miasto momentalnie ruszyła wieść o atrakcyjnej nagrodzie za wskazanie sprawców tej zuchwałej kradzieży, a wspominani złodzieje już po kilku dniach wylądowali w pobliskim lesie nieopodal miejscowości Balczewo (popularna lokalizacja załatwiania porachunków), gdzie „połamano im witeczki” w celach wychowawczych.

 

Wjazd do miejscowości Balczewo leżącej nieopodal Inowrocławia.

 

Przejmowanie skupów złomu

W świetle zakończenia poprzedniego akapitu nie będzie chyba zaskoczeniem, że starcia pomiędzy przestępcami VAT-owskimi miały niejednokrotnie dość brutalny przebieg. Przykładowo gangsterowi o pseudonimie G., słynącego na mieście z „dobrego napierdalania się”, uszkodzono siekierą nogę w kolanie, skutkiem czego jeszcze do niedawna poruszał się on o lasce. Tenże G. miał po prostu pecha, gdyż przyjechał „przejąć” skup złomu akurat wtedy, gdy na miejscu byli przedstawiciele konkurencji – no, a że w tej branży stosunkowo rzadko miały miejsce pokojowe negocjacje, to wyszło, jak wyszło. W każdym razie pobicia i zastraszenia zdarzały się od czasu do czasu, ale jednak – o ile mi wiadomo – nikt w Inowrocławiu nie zginął podczas podobnych starć. Jestem natomiast prawie pewien, że gdyby cała akcja działa się w latach 90., to trupów byłoby co najmniej kilka, ale widocznie młode wilki albo nie dawały się ponieść emocjom, albo nie były aż tak skłonne do ryzyka, jak stare gangusy trzęsące niegdyś Inowrocławiem. Co do tych ostatnich, to mam tu na myśli takich „kozaków”, jak chociażby były żołnierz zawodowy F., który nie miał zbytnich oporów przed dokonywaniem brutalnych morderstw, czy też, podobno, przed wrzucaniem prezesów spółek-słupów do zbiorników z chemikaliami (F. aktualnie odsiaduje karę 25 lat pozbawienia wolności). Na zakończenie tego wątku dodam jeszcze, że czasami walka o wpływy przybierała dość śmieszne formy – np. pewnemu „człowiekowi z miasta” jakiś dowcipniś wymalował na masce auta wielkiego penisa, przy czym powtórzył ten „żart” kilkukrotnie. Miało to być rzekomo zawoalowane ostrzeżenie, choć na pierwszy rzut oka sytuacja wyglądała raczej na szczeniackie wybryki.

 

Zdjęcie z procesu F. (pochyla się po prawej) – fot. Marcin Łobaczewski, Gazeta Lubuska. 

 

Dobrze, a jak wyglądało w praktyce takie „przejmowanie” skupów złomu? Tutaj akurat nie było wielkiej „filozofii” – zwykle odpowiednio wyglądająca ekipa po prostu odwiedzała właściciela biznesu i składała mu propozycję nie do odrzucenia: pracujesz z nami i obracamy fakturami, albo będziesz miał problemy. Część przedsiębiorców – złomiarzy przyjmowała podobne propozycje ze strachu, inni z kolei połasili się na obiecywane duże zyski, a jeszcze inni odmawiali wchodzenia w nielegalne interesy. Warto wiedzieć, że zdarzali się też i tacy, którzy próbowali „płynąć na fali” i otwierali nowe skupy, nie mając praktycznie żadnego pojęcia o rzeczywistym funkcjonowaniu tego biznesu. Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie to, że takie firmy w rzeczywistości nie prowadziły żadnej realnej działalności – no, może poza postawieniem na placu kontenera na złom i powieszeniem reklamy na płocie. Tworzyło to niejednokrotnie dość ciekawe sytuacje, jak chociażby akcja ze sprzedażą miedzi, którą miałem poznać niejako „z pierwszej ręki”.

 

Panie, a po ile stoi miedź…?

Pewnego dnia znajomy przedsiębiorca pojechał do jednego z niedawno otwartych w okolicy skupów złomu, celem zasięgnięcia informacji o aktualnie obowiązujących cenach miedzi (w dobrej wierze, rzecz jasna). Przywitał go tam taki oto obrazek: brama zamknięta na kłódkę, a na placu (pustym zresztą, nie licząc starego kontenera oraz ciężarówki) nie było żywej duszy. Dopiero kilkukrotne użycie klaksonu samochodowego wywabiło z pobliskich budynków masywnego osobnika, który podszedł do ogrodzenia i zapytał znajomego, czego on tutaj właściwie szuka. Znajomy odparł, że ma kilka ton metali kolorowych do sprzedania i chciałby poznać ceny. Tenże masywny osobnik spojrzał na niego bez większego zainteresowania, po czym odpowiedział, że nie zna aktualnych cen „na kolor” i w ogóle najlepiej byłoby udać się z tym pytaniem do konkurencji, bo jemu „nie chce się zajmować pierdołami”. No i w porządku – ktoś powie, że być może ten pan nie opanował po prostu sztuki obsługi klienta, ale jakiś czas później dowiedziałem się, że wjechała tam kontrola ze skarbówki, której skutkiem było nałożenie dość sporej kary finansowej. Nie wiem, ile tam dokładnie naliczyli, ale faktem jest, że rodzice właściciela skupu musieli sprzedać kilka hektarów ziemi, aby wybronić jakoś syna z tej niemiłej sytuacji.

Zdjęcie ilustrujące wpis jest poglądowe! Osoby, rzeczy lub sytuacje przedstawione na zdjęciu NIE mają bezpośredniego związku z treścią niniejszego wpisu!

Polska branża automatów do gier wczoraj i dziś

Kilka dni temu przeczytałem w mediach, jak to Lotto chwali się, że w swoich pilotażowych salonach hazardowych z automatami (9 miejscówek, póki co) osiągnęli 10 mln PLN obrotu. Wydaje się to niezbyt imponującym osiągnieciem jak na ponad rok posiadania monopolu, bo przecież jeszcze nie tak dawno sam resort finansów szacował, że polski rynek „jednorękich bandytów” jest wart ok. 14 miliardów PLN. Można tutaj domniemywać, że gdyby to prywatna firma miała na tym zarabiać z pozycji monopolisty, to rozwój sieci salonów z automatami do gier szedłby szybciej, bo przecież czas to pieniądz. Jednak nie ma co bezrefleksyjnie „wieszać psów” na osobach odpowiedzialnych za ten cały projekt „upaństwowiania hazardu”, gdyż stoi przed nimi trudne zadanie. Jak bowiem podaje na swojej stronie www sam Totalizator: „Obecnie trwa proces certyfikacji automatów, a także testy integracji Rejestru Gracza i Systemu Centralnego. Zakończyły się też prace nad zapewnieniem bezpieczeństwa grającym. Zostanie wprowadzona m.in. możliwość czasowego samowykluczenia z gry oraz limity aktywności w grze i środków na grę.”. Każdy, kto miał większą styczność z zarządzaniem projektami IT, zdaje sobie zapewne sprawę, że dopracowanie takich rozwiązań nie jest proste, podobnie zresztą jak ogarnięcie całego stosu „makulatury”, czyli dokumentacji niezbędnej przy tego typu przedsięwzięciach.

Inna sprawa, że „pokrycie” rynku automatami w zakładanej skali musi swoje kosztować – według niektórych szacunków aż 5 miliardów PLN (tyle ma podobno pochłonąć zakup automatów oraz ich obsługa, choć wydaje się to dość zawyżonym szacunkiem). Tak dla porównania, sprzedaż wszystkich produktów Lotto w 2017 roku zamknęła się w kwocie nieco przekraczającej 5,5 miliarda PLN – czysty zysk był oczywiście wielokrotnie niższy. Cała operacja w założeniu ma przynieść profity dopiero po kilku latach, także spokojnie… Tyle tytułem wprowadzenia w temat – przejdźmy teraz do zagadnień związanych z przestępczością gospodarczą. 

 

Pranie pieniędzy na automatach do gier

Tajemnicą Poliszynela jest, że biznes ten był niezwykle lubiany przez przestępcze kręgi, nie tylko zresztą w Polsce. Jeśli jednak chodzi o nasz kraj, to główne powody były dwa. Pierwszym była bardzo wysoka stopa zwrotu, a drugim możliwość łatwego prania pieniędzy w praktycznie dowolnej skali. Swego czasu bowiem automaty z niskimi wygranymi były obłożone podatkiem ryczałtowym w wysokości 180 Euro miesięcznie od jednej maszyny. Skąd się wzięła akurat taka kwota? Po prostu urzędnicy w oparciu o dane z salonów gier obliczyli, że przeciętna miesięczna kwota podatków liczonych na zasadach ogólnych wynosi ok. 500 Euro od jednego automatu. Następnie zrobiono symulację, która miała na celu wykazanie, ile z dotychczas nielegalnych punktów z automatami „samoopodatkuje się” przy konkretnych stawkach ryczałtu, no i wyszło, że najlepiej będzie zastosować stawkę właśnie w okolicach 180 Euro/mies. Trzeba przyznać, że rzeczywiście udało się dzięki temu w znacznym stopniu ograniczyć szarą strefę i zwiększyć wpływy do budżetu, ale swoistym rykoszetem było danie przestępcom ciekawej możliwości legalizacji lewych dochodów.

Tak więc po wprowadzeniu wspomnianego ryczałtu wystarczyło wrzucić do automatu np. 80 tys. PLN pochodzących z niewiadomego źródła i już mieliśmy wypraną kasę przy rewelacyjnie niskich kosztach operacyjnych w wysokości zaledwie 1% (w opisanym przypadku)! Sytuacja piękna dla każdego, kto chce zalegalizować np. dochody z handlu narkotykami, kradzieży samochodów itp. Dodam, że przedsiębiorcy zarabiający na automatach o niskich wygranych nie musieli odprowadzać od tego dodatkowo VAT-u (wbrew temu, co można nieraz przeczytać w sieci). Jeśli ktoś nie wierzy, to polecam sprawdzić chociażby interpretacje podatkowe wydane w tym temacie około 10 lat temu.

Nie ma się więc co dziwić, że grupy przestępcze bardzo chętnie wchodziły w ten biznes. Co prawda były różne utrudnienia, jak chociażby liczniki faktycznej liczby gier czy limity wygranych do kilkunastu Euro. W praktyce jednak automaty masowo przerabiano, likwidując kłopotliwe blokady, a wtedy dopiero zaczynała się prawdziwa gra. No i cóż, zgodnie z prawem maszyny slotowe powinny być zabezpieczone przed możliwością przerobienia, a dodatkowo przed trafieniem do salonów gier musiały przejść badania dokonane przez wyspecjalizowaną jednostkę, ale… Ale w praktyce wiele opinii wydawano „zaocznie”, czyli certyfikujący specjalista nie widział automatu na oczy (a pieniądze brał). Innym, chyba nawet częstszym, sposobem było wypłacanie wygranych „pod stołem”, czyli oficjalnie gracz otrzymywał tylko równowartość kilkudziesięciu PLN, a w praktyce bywało tak, że barman lub właściciel lokalu dzwonił „do serwisu”, po czym zjawiał się ktoś, kto przywoził w walizce np. kilka tysięcy złotych i wypłacał zwycięzcy. Takie „uniki” miały tę zaletę, że znacznie ograniczały ryzyko wpadki w sytuacji kontroli. 

 

Jak branża hazardowa próbowała poradzić sobie z zaostrzeniem przepisów w 2017 roku

Przy okazji przytoczonego powyżej newsa o 10 milionach obrotu Lotto, przypomniały mi się „kombinacje”, z jakimi zetknąłem się w okresie, gdy eliminowano prywatne automaty z rynku. Niektóre z nich były bardziej śmieszne, inne mniej, ale myślę, że warto je pokrótce przedstawić chociażby dla celów zapoznania się z tokiem myślenia i kreatywnością niektórych polskich „biznesmenów hazardowych”.

1. Najprostszym wyjściem było po prostu pozostawienie wszystkiego po staremu, rozumiane jako działanie od pewnego momentu na nielegalu. Czyli firmy rejestrowane na „słupa”, brak rozliczania się z fiskusem, a jak kontrola wpadnie i skonfiskuje automaty, to będziemy walczyć w sądzie wykorzystując kruczki prawne. No i rzeczywiście bywało tak, że sądy nakazywały zwrot zarekwirowanych automatów, które znowu trafiały na rynek i tak w koło Macieju. Część punktów zresztą działała całkiem legalnie, ponieważ niektóre firmy nadal miały ważne koncesje (nie wydawano jednak nowych, chcąc doprowadzić do stopniowego „wygaszenia” tego rynku). I było faktycznie coraz ciężej – dość powiedzieć, że według oficjalnych danych Służby Celnej w 2013 roku zarekwirowano niecałe 6 tys. automatów, a w 2015 roku było to już ponad 30 tys. Ostateczny cios branży zadały nowe przepisy, obowiązujące od 2017 roku, które w zasadzie wprowadziły monopol na automaty do gier (monopolistą zostało Lotto, a właściwie Totalizator Sportowy), wyłączając legalne maszyny w kasynach, których jest stosunkowo niewiele. 

2. Wprowadzenie tzw. quizomatów, quizów wiedzy itp. modyfikacji, dzięki którym automat miał się pozbyć zabronionego elementu losowości, gdyż gracze dla uzyskania wygranej musieli wykazać się „intelektem oraz refleksem”. No i tutaj zaczęły się przepychanki prawne – producenci i dystrybutorzy takich „legalnych” automatów przykładowo twierdzili bowiem, że dana gra została zbudowana w oparciu o ciąg matematyczny, który jest przedstawiony za pomocą równania tak prostego, aby przeciętny uczestnik mógł spokojnie obliczyć, na jakim etapie gry się aktualnie znajduje. To miało warunkować, że taki automat jest w pełni zgodny z polskim prawem, zgodnie z twierdzeniami prawników wynajętych przez firmy z branży hazardowej. Co ciekawe, podobno niektóre sądy w swoim orzecznictwie również podzielały tę opinię, ale jednak KAS miał w tej kwestii swoje własne zdanie. Przez pewien czas takie quizomaty stały sobie w miarę spokojnie w lokalach i zarabiały, aż zaczęły się naloty służb i konfiskaty. Co prawda można się było potem ciągać po sądach z KAS-em, ale szczerze mówiąc kiepski to biznes, w którym „nie znasz dnia ani godziny” – aż tak dużych dochodów z tych „quizomatów” nie było, aby opłacało się ponosić tak wysokie ryzyko. 

3. Pojawiły się też pomysły, aby automaty zastąpić komputerami i działać na zasadzie „kafejek internetowych”, które w określonych okolicznościach miały dać graczom możliwość oddania się hazardowi. Miało to na celu chociażby umożliwienie bezproblemowego przewozu urządzeń – w końcu komputer to tylko komputer i bez odpowiedniego softu (który można wszak odpalić dopiero w miejscu przeznaczenia, np. z płyty CD) nie sposób go traktować jak automatu do gier w świetle prawa. Pomysł miał teoretyczne szanse, ale nie doczekał się realizacji na większą skalę (zapewne przeważyły trudności natury organizacyjnej). Jednak trzeba wspomnieć, że w pewnym kształcie koncepcja ta została wcielona w życie, a mianowicie używano tabletów z odpowiednim oprogramowaniem, na których można było sobie pograć. Takie urządzenia w razie nalotów służb były jednak rekwirowane jako „służące do celów hazardowych”, a poza tym stanowiły raczej tylko dodatek do klasycznych automatów, stojących sobie nielegalnie w tym samym lokalu. 

4. Stworzenie sieci „hazardowozów”, które miały za zadanie jeździć po dyskotekach, uczęszczanych punktach poza miastem (np. w pobliżu większych sklepów spożywczych na wsiach), parkingach dla TIR-ów itp. i łapać tam chętnych graczy. Zaletą takiej koncepcji miała być mobilność rozumiana jako możliwość szybkiej ucieczki przed ewentualną kontrolą, co jest raczej trudne w przypadku punktów stacjonarnych. W razie zatrzymania kierowca takiego „hazardowozu” miał się tłumaczyć, że on „tylko przewozi automaty”. Niestety (albo i stety) ustawodawca przewidział sankcje nawet za sam przewóz i magazynowanie automatów bez zezwolenia (dodatkowo muszą być one urzędowo opieczętowane), ale i te ograniczenie niektórzy chcieli obejść – słyszałem o szalonym pomyśle, jak to pewne osoby chciały użyć do celów transportowych dostawczaków z… ambasad obcych krajów, które to auta rzekomo prawie nigdy nie są kontrolowane. Czy chodziło o wynajęcie takich pojazdów, czy też podrobienie tablic rejestracyjnych i dokumentów, tego już niestety nie wiem. Można się z tego śmiać, jednak nie sposób nie docenić kreatywności w poszukiwaniu rozwiązań. 

5. Wyeliminowanie jakichkolwiek fizycznych form wygranej – według moich info niektórzy ludzie z branży przez moment patrzyli w stronę kryptowalut, które co prawda nie podpadały pod ustawową definicję pieniądza, ale po krótkiej analizie prawnej można było ustalić, że będą traktowane jako pieniądz przez sądy w praktyce orzeczniczej (czyli „podpadną” pod ustawę antyhazardową). Jednak pomimo tych trudności w mniejszej skali do dziś funkcjonują miejscówki, w których można zagrać na komputerach w oparciu o kryptowalutę – tyle, że są to miejsca ukryte, gdzie wejścia pilnuje kamera, która w razie nalotu służb automatycznie odcina zasilanie. Rzecz jasna celnicy mają potem problem z udowodnieniem, że gra hazardowa rzeczywiście się odbywała. Zastanawiano się też nad żetonami – pozornie bezwartościowymi, ale jednak dającymi możliwość odebrania nagrody „pod stołem”. Metodą na obejście tego miały być chociażby specjalne kody QR, które wyświetlałyby się na ekranach automatów przez krótki czas po naciśnięciu odpowiedniego przycisku (rzecz jasna w sytuacji, gdyby gracz wygrał). No i po zeskanowaniu takiego kodu QR miałaby się otwierać jakaś strona internetowa, gdzie gracz mógłby podać swój numer telefonu, na który następnie przychodziłby generowany automatycznie klucz uprawniający do odbioru wygranej. Pomysł być może wydaje się ciekawy, ale widocznie okazał się nie do zrealizowania w praktyce.

6. Jeszcze inni poszli w dość ciekawym kierunku, a mianowicie podejmowali próby eksportu maszyn slotowych np. do Afryki. Robili tak chociażby niektórzy producenci, którzy musieli jakoś zagospodarować sprzęt, dla którego nie było już miejsca w kraju. A jak do tej opcji podeszli biznesmeni, którzy zostali z setkami nieprzydatnych już urządzeń, za samo posiadanie których groziły zresztą solidne kary finansowe? Były próby ekspansji i używane niegdyś w Polsce automaty wyeksportowano na Czarny Ląd (ciężko powiedzieć ile ich było). Z pewnością jednak nie było to zadanie łatwe – raz ze względu na całą „papierologię” i logistykę, a dwa z uwagi na Chińczyków, którzy wysyłają tam hurtowo tanie maszyny w cenach poniżej 200 dolarów za sztukę. Wiadomo, że automat automatowi nierówny, ale przy tak niskim poziomie cen trzeba byłoby iść na naprawdę masową sprzedaż, aby ta cała zabawa się opłacała. Do tego jeszcze dochodziła specyfika tamtejszej ludności – wizyty Murzynów z „kałachami” nie były wcale czymś nadzwyczajnym. Być może taki eksport jest jednak jakimś pomysłem na biznes, skoro np. używane maszyny budowlane podobno schodzą w Afryce jak przysłowiowe ciepłe bułeczki… 

 

Branża „jednorękich bandytów” dziś

Jeśli miałbym podsumować obecny stan rynku automatów jednym słowem, to określiłbym to tak: zgliszcza. Pomijając legalnie działające kasyna i wspomniane na początku punkty Lotto, to w zasadzie uchowały się jeszcze jakieś nieliczne, ukryte salony dla wtajemniczonych, a media raz po raz donoszą o sytuacji, w której KAS wpada do jakiejś piwnicy czy szopy i rekwiruje nielegalne maszyny. Jest to już jednak podziemie, a nie mainstream i to się już raczej nie zmieni (no chyba, że ustawodawca zniesie monopol Lotto). Co prawda próbowano walczyć o przetrwanie przy pomocy przeróżnych „patentów”, ale wszystkie one miały dwie wady: albo były niemożliwe/zbyt trudne do zastosowania w większej skali, albo państwo sukcesywnie zwalczało ich mutacje (np. wspomniane już quizomaty). Zresztą w przypadku niektórych pomysłów po prostu zwyczajnie przekombinowano – a jeśli coś przestaje być proste i zrozumiałe dla przeciętnego gracza, to jest skazane na porażkę.

Do tego wszystkiego doszedł jeszcze czynnik ludzki, a konkretnie klienci, których znaczna część albo przestraszyła się częstych nalotów służb, albo zniechęciła ciągłymi trudnościami w dostępie do gier (nielegalne punkty co jakiś czas zamykano lub przenoszono w inne miejsce). Tacy stali bywalcy jaskiń hazardu po prostu znaleźli sobie inne „hobby” i siłą rzeczy odzwyczaili się od grania, na ogół z korzyścią dla nich samych. Znam bowiem wiele ciekawych historii związanych z uzależnieniem od hazardu, jak to np. VAT-owcy potrafili przegrać na automatach po kilkanaście tys. PLN w ciągu zaledwie kilku godzin, a następnego dnia przyjechać z powrotem do tego samego lokalu i znowu wrzucić do tej samej maszyny podobną kwotę. Inny ciekawy przypadek to znany w Inowrocławiu złodziej samochodów, który w ciągu kilku lat „wtopił” kilkaset tys. złotych na jednorękich bandytach – jak sam mówił, gdy kończyły mu się pieniądze, to po prostu kradł jakieś auto, a otrzymaną od pasera gotówkę znowu przeznaczał na granie. Z nałogu wyleczyło go dopiero więzienie, więc był jednym z tych nielicznych przypadków, którzy mogą o sobie powiedzieć, że wynieśli pewne wymierne korzyści z pobytu „w sanatorium”. Nie będę już nawet przytaczał przypadków, a których ktoś pożyczał pieniądze od szemranych lichwiarzy, a potem nie mając z czego oddać, uciekał za granicę lub tracił dom czy mieszkanie. W każdym razie pewne jest to, że ograniczenie hazardu uratowało wiele rodzin i wiele osób uchroniło przed popadnięciem w długi. 

 

Mała ciekawostka jako podsumowanie

Jeszcze przed wprowadzeniem nowelizacji ustawy spekulowano, że za całym zamieszaniem stoją potężne pieniądze wyłożone na łapówki przez amerykańskie firmy z branży hazardowej, które miały realizować miliardowe zamówienie na dostawy maszyn slotowych dla Lotto. No i cóż, na samej stronie Totalizatora widnieje informacja, że cały projekt, czyli wyprodukowanie i dostarczenie urządzeń oraz oprogramowania do nich, odpowiadać będą spółki Skarbu Państwa, a konkretnie Wojskowe Zakłady Łączności nr 1, Exatel S.A. (100% akcji posiada Skarb Państwa) oraz Polska Wytwórnia Papierów Wartościowych. Co prawda chodzą słuchy, że tak naprawdę te polskie spółki to tylko zasłona dymna, bo cały projekt i tak ma realizować amerykańska firma jako podwykonawca, ale oficjalnych dowodów na to nie ma. Zresztą był już ktoś, kto drążył temat, no ale niestety zginał w wypadku samochodowym. Tym kimś był poseł Kukiz’15, Rafał Wójcikowski. Na tym więc zakończę dzisiejszy wpis.

Zdjęcie ilustrujące wpis jest poglądowe! Osoby, rzeczy lub sytuacje przedstawione na zdjęciu NIE mają bezpośredniego związku z treścią niniejszego wpisu!