Hazard x 3, czyli kilka słów o jakości prawa w Polsce

Zacznę od tego, że doradcy podatkowi jadą ostatnio równo po polskiej wersji tzw. estońskiego CIT-u. Dlaczego? Ponieważ w obecnie prezentowanym kształcie może się on okazać śmiertelną pułapką dla tych, którzy z niego skorzystają. W dużym skrócie chodzi o sytuacje, w których decydujemy się na wyjście z tej formy opodatkowania lub też tracimy do niej prawo. Wtedy może się okazać, że dostaniemy tzw. „mokrą szmatą prosto w ryj”, czyli będziemy mieli do zwrotu podatek CIT za kilka lat w tył, do tego naliczany według karnej stawki. Super interes, naprawdę. Ja rozumiem, że zastosowano tutaj pewne bezpieczniki po to, aby nie było kombinacji z wykorzystywaniem tego mechanizmu do ostrzejszej optymalizacji podatkowej, no ale… Jeśli traktować wszystkich przedsiębiorców jak potencjalnych przestępców, to po co w ogóle bawić się w jakieś ulgi itp.? Ja napiszę tylko do tych, którzy wymyślili ten system (choć pewnie i tak tego nie przeczytają) jedno powiedzenie z czasów szkolnych: „Kto daje i odbiera, ten się w piekle poniewiera”.
⬇
I tak to jest na ogół z tym tworzeniem prawa w Polsce, że albo czegoś się nie dopatrzy, albo pogmatwa tak, że już nikt nic z tego nie rozumie. Przykładem tego drugiego scenariusza jest oczywiście podatek VAT. Tak straszliwie skomplikowano zasady jego rozliczania, że potrzebne są opracowania typu „VAT – 1556 wyjaśnień i interpretacji”. Doszło do tego, że łatwiej się dziś nauczyć jak ten VAT wyłudzać niż jak rozliczać go prawidłowo w każdej sytuacji. Chyba tylko doradcy podatkowi i jacyś wyjątkowo psychopatyczni urzędnicy cieszą się z takiego patologicznego stanu rzeczy, bo na pewno nie przedsiębiorcy. Czasem sobie wyobrażam, jak to mogłoby być fajnie, gdyby w Polsce wprowadzono jedną stawkę VAT w wysokości 15 lub 16% (co postulował swego czasu prof. Robert Gwiazdowski). Raz, że wielu przedsiębiorców wreszcie bez lęku rozliczałoby ten podatek, a dwa wyeliminowano by sporą część obrotu karuzelowego (wyłudzenia VAT przy 15% to już tak średnio się opłacają).
⬇
Jednak bywają też sytuacje, w których nowo utworzone przepisy wywołują pewne skutki praktyczne, które są korzystne dla ściśle określonych podmiotów. I to jest szczególnie ciekawe z perspektywy białych kołnierzyków. Aby nie być gołosłownym, oto mała próbka.
⬇
Mamy rok 2009. Rząd Donalda Tuska tworzy ustawę o grach hazardowych, która w założeniu ma wzmocnić kontrolę państwa nad branżą hazardową i chronić społeczeństwo przed negatywnymi skutkami hazardu. Wprowadzono więc szereg obostrzeń uderzających w branżę, ale jednocześnie nie zapewniono służbom odpowiednich narzędzi do zwalczania nielegalnej działalności hazardowej (skąd my to znamy, heh).

 

Efekt

Szara strefa rozrosła się do ogromnych rozmiarów, a wydatki Polaków na legalny hazard spadły o połowę, to jest z nieco ponad 20 miliardów PLN w 2009 roku do ok. 10 miliardów PLN w 2010 roku. Kto na tym stracił? Budżet państwa. Kto zyskał? Osoby kontrolujące nielegalny hazard (no kto by się spodziewał…)

Dlaczego tak się stało?

Jedni powiedzą, że ktoś coś spieprzył, nie przeanalizował, nie dopilnował. Inni powiedzą: a może wręcz przeciwnie, bo ktoś na tej sytuacji z pewnością skorzystał…?
I tutaj przytoczę ciekawy przykład problemów, o których możemy przeczytać w pewnej interpelacji poselskiej. Zgodnie z zawartymi tam informacjami, rzucano kłody pod nogi już funkcjonującym kasynom, na czym skorzystał… Ale po kolei.

Mamy rok 2009. Jak już wspomniałem, powstaje nowa ustawa o grach hazardowych, a wraz z nią rozporządzenia, które mają regulować przyznawanie koncesji na legalne kasyna gier. Założenie jest szczytne: wyeliminować z rynku szarą strefę hazardową i ucywilizować branżę, jak na państwo prawa będące w Unii Europejskiej przystało. Czyli mamy mieć kasyna niczym w Monaco i tam przykładny wielbiciel gier losowych może sobie spokojnie pograć, a państwo skasuje swoją dolę w podatkach. Kasyna mają mieć koncesję, żeby żadne szemrane firmy nie działały już na rynku hazardowym. Czyli fajny plan.

 

Ustawa hazardowa – koncesje na prowadzenie kasyn

Jak już pisałem, za nową ustawą stały dobre cele – przynajmniej teoretycznie. W praktyce jednak wszystko rozbiło się o przepisy rozporządzenia odnośnie przeprowadzania przetargów dotyczących koncesji na prowadzenie kasyna.

 

👉 Fory przy przetargu

Otóż w sytuacji, gdy wniosek o udzielenie takiej koncesji składały co najmniej 2 podmioty spełniające warunki, minister finansów, będący organem koncesyjnym, był zobowiązany rozpisać przetarg. No i tutaj zgrzyt: wprowadzono przepisy faworyzujące firmy, które w ciągu 3 poprzednich lat w wyniku przetargów uzyskały koncesje na prowadzenie salonów z automatami. Konkretnie to otrzymywały one dodatkowo punkty w przetargu – raz za to, że już wcześniej uczestniczyły w przetargach związanych z działalnością hazardową, a dwa, że płaciły z tego tytułu podatki. Co ciekawe, kwota odprowadzonych podatków nie miała tutaj znaczenia – mógł to być smutny tysiąc złotych zapłaconych do budżetu państwa, a już dodatkowe punkty mieliśmy zapewnione.
Czyli tak: duża część z takich salonów z automatami była prowadzona właśnie przez różne szemrane podmioty, z którymi ta nowa ustawa miała walczyć. No i te salony wyeliminowano, ale ich właściciele dostali fory przy ubieganiu się o koncesje na prowadzenie legalnych kasyn. Cóż, dość interesujący zabieg ustawodawcy…

W każdym razie skutek był taki, że kasyno, które przez wiele lat odprowadzało duże podatki, przegrywało przetarg z firmą kontrolowaną przez szemrane towarzystwo, która to firma płaciła wielokrotnie mniejsze podatki, a grę na stołach umożliwiała np. przez 2 godziny w tygodniu. Tak, kasyno przegrywało, gdyż nie uczestniczyło wcześniej w przetargach (bo nie musiało!) i nie otrzymywało za to dodatkowych punktów.

 

👉 Lokalizacja kasyna i jego wielkość

Co ciekawe, już funkcjonujące kasyna mogły przegrać przetarg nawet wtedy, gdy posiadały doskonałą lokalizację, gwarantującą odprowadzanie wysokich podatków do budżetu (a to powinno być priorytetem dla rządzących). Z tymi lokalizacjami to też tak w ogóle jakoś głupio wyszło. No bo tak: zgodnie z rozporządzeniem można było uzyskać za lokalizację 12 punktów z 29, co stanowiło bardzo istotne kryterium. Najwyżej oceniane były hotele 4 i 5-gwiazdkowe oraz zabytkowe budynki (np. kamienice).

Przepisy jednak przewidywały możliwość zmiany miejsca urządzania gier hazardowych, nie stawiając przy tym ograniczeń co do trybu, w jakim została przyznana koncesja. Czyli jakaś spółka prowadząca sobie wcześniej salon z automatami do gier mogła podać lokalizację w renomowanym hotelu, w którym już mieściło się kasyno i otrzymać w związku z tym maksymalną punktację. No a potem, już po wygranym przetargu, ta lokalizacja mogła się zmienić na inną, gorszą, która w przetargu byłaby nisko punktowana. Do tego taki numer dało się robić nawet kilka razy, czyli używać wielokrotnie tych samych lokalizacji. Można? Można!

 

👉 ½ kasyna

Ustawa hazardowa narzuciła minimalną wymaganą ilość stołów do gry, co jest zresztą zrozumiałe, ponieważ kasyno powinno dysponować odpowiednią powierzchnią. Jednak jakoś tak nie wprowadzono punktowania metrażu, lecz samej lokalizacji. W konsekwencji przetargi zaczęły wygrywać podmioty, które nie zapewniały lokali odpowiednich do skali profesjonalnego hazardu. Przykładowo dotychczasowy salon gry na automatach o powierzchni 150 metrów mógł stać się pseudokasynem, w którym nie było możliwości urządzenia wszystkich gier tak, jak to powinno wyglądać. Rezultat: brak odpowiednich warunków do gry i niższe wpływy do budżetu państwa z tytułu podatku od wygranej (wtedy 50% przed odliczeniem kosztów).

 

Rekin pożera mniejsze ryby 🦈

Jak już wspomniałem na początku, nowa ustawa hazardowa miała „ucywilizować” rynek hazardu w Polsce. W praktyce zaś pojawiły się sygnały, że przepisy przetargowe wprowadzone przy okazji tejże ustawy faworyzują JEDEN KONKRETNY PODMIOT, który przejmuje inne spółki hazardowe i startuje pod ich szyldem w różnych przetargach. W konsekwencji podmiot ten mógł stać się dominującym graczem na rynku, eliminując wiele z dotychczas działających kasyn. Komu, poza formalnymi właścicielami tej firmy, było to jeszcze na rękę? To jest bardzo ciekawe pytanie…

Zdjęcie ilustrujące wpis jest poglądowe! Osoby, rzeczy lub sytuacje przedstawione na zdjęciu NIE mają bezpośredniego związku z treścią niniejszego wpisu!

Strefa wojny: Leopardy & automaty do gry

W tle newsów medialnych i komentarzy ekspertów dotyczących hitów ostatnich dni, czyli LGBT i „kupy Trzaskowskiego” docierającej Wisłą już do Torunia, przemykają się raz po raz ciekawe informacje. Ciekawe, ponieważ ich analiza daje obraz faktycznej sprawności naszego państwa. I nie jest to obraz przyjemny, jak już się zapewne domyślacie. Rzekłbym nawet, że to jest dopiero jedna wielka i śmierdząca kupa.

 

Automaty do gier

Pierwsza rzecz to dane, które niedawno udostępniło Ministerstwo Finansów. Oto od 2017 roku, czyli od czasu obowiązywania nowej ustawy hazardowej, Krajowa Administracja Skarbowa zarekwirowała ponad 50 tys. automatów do gier – taki był efekt kilku tysięcy „wjazdów z buta”, jakie funkcjonariusze urządzali każdego roku w jaskiniach nielegalnego hazardu. Nałożono też ponad 1 miliard PLN kar i skazano za łamanie ustawy 7,5 tysiąca osób (z czego 600 trafiło do więzienia).

 

A teraz efekty finansowe

Z zasądzonego miliarda odzyskano do budżetu zaledwie kilkadziesiąt milionów PLN. Dlaczego? Ponieważ działania operacyjne prowadzą głównie do zatrzymywania słupów, którzy z dość oczywistych względów nie płacą zasądzonych kar, gdyż po prostu nie mają z czego. Sytuacja w sumie analogiczna jak z mafiami VAT, gdzie latami też mieliśmy podobne akcje ze skazywaniem słupów na śmiesznie niskie kary i zasądzaniem zwrotu nielegalnie osiągniętych korzyści, które było tylko fikcją, bo i tak było wiadomo, że komornik nic nie ściągnie z jednego czy drugiego delikwenta. W sumie wygląda to tak, że realnie wyegzekwowane kary ledwo starczają na pokrycie kosztów przechowywania zarekwirowanych automatów, sporządzanie opinii biegłych na potrzeby postępowań itp. Ale gdyby dodać do tego koszty tysięcy interwencji funkcjonariuszy KAS, to najprawdopodobniej cała zabawa byłaby na dużym minusie, patrząc z perspektywy państwa.

A tymczasem podziemie hazardowe ma się całkiem dobrze – przestępcy tak poukładali schematy, że mają w nich uwzględniony prawdopodobny czas, po upływie którego do nielegalnego salonu gier wpadną służby i wszystko zarekwirują. Znów analogicznie jak z VAT-em – tam też mamy schemat życia spółki-słup, zresztą krótki. Używa się przy tym najtańszych automatów do gier, których strata mniej boli. Zasada jest taka: jeden automat daje miesięcznie ok. 5 tys. PLN przychodu = tyle może maksymalnie kosztować. Wskazuje to, że w praktyce służby rozbijają nielegalny punkt gier średnio najprędzej w ciągu 2-3 miesięcy. Gdyby robiły to szybciej, to organizowanie nielegalnych gier na automatach by się nie opłacało – a przecież cały czas powstają nowe punkty. Czy naprawdę nie da się tego namierzać i likwidować w szybszym tempie…?

 

Automaty do Afryki – ciekawostka przy okazji

Ostatnio został ogłoszony przetarg na utylizację zarekwirowanych automatów do gier. Z miejsca pojawiły się doniesienia, że to pewnie jakaś ustawka i ktoś się nieźle „nachapie”, bo dostanie automaty, za których utylizację mu zapłacą grube $$$, a które będzie mógł potem sprzedać np. do Afryki = podwójny zysk! No więc właśnie niekoniecznie. Spytałem o opinię kogoś, kto siedzi w temacie od wielu, wielu lat i kategorycznie odrzucił ten afrykański kierunek. Dlaczego? Ponieważ rekwirowane automaty to na ogół szmelc – każdy innego producenta, o najgorszych parametrach technicznych, bez wsparcia serwisowego w software (posiadają głównie kopie programów zamiast oryginałów). Może z 10 lat temu dałoby się je dobrze opchnąć na rynku afrykańskim, ale teraz nawet i tam przyjmują się maszyny z homologacją oraz software’em od renomowanych producentów, działające w sieci wraz z obsługującym je CMS.

Co więcej, z samej utylizacji też nie będzie wielkich pieniędzy, ponieważ w tych maszynach nie ma wielu podzespołów do odzyskania, więc właściwie to mają one wartość złomu. Aby dobrze na nich zarobić, jest właściwie tylko jedna możliwość: wprowadzić je znów do nielegalnego obiegu w Polsce. Czy to da się…? Poczekamy – zobaczymy.

 

Leopardy

Druga rzecz to czołgi Leopard, które oddano do remontu mniej – więcej w tym zbliżonym czasie, gdy zaczęła obowiązywać nowa ustawa hazardowa. Z 250 sztuk wojsko ma dziś do dyspozycji zaledwie 5 sztuk (!), co w razie wojny mogłoby mieć dość przykre dla nas skutki. Przypominam tylko, że chodzi o czołgi używane, przejęte z niemieckiego demobilu.

I teraz, jak można się było tego spodziewać, Niemcy doskonale zabezpieczyli swoje interesy przy sprzedaży nam tych używanych czołgów. Co prawda kwota, jaką musieliśmy zapłacić za te maszyny była symboliczna (1 Euro), ale było wiadome, że za x-lat trzeba je będzie modernizować. No i tutaj polski przemysł nie może samodzielnie dokonywać modernizacji, gdyż doszłoby przy tym do złamania praw własności intelektualnej niemieckich producentów. Na takie rozwiązanie nalegała strona niemiecka – i trudno się jej dziwić.

Tak czy inaczej zaczęły się jazdy z aneksowaniem umów, przepychanki kto jest winien, a kto nie jest, przewlekłe procedury i tak dalej. Najważniejszy jest jednak efekt: polska armia wciąż nie ma nowoczesnych czołgów. Niemcy i tak swoje zarobią, a my obudzimy się zapewne z ręką w nocniku.

 

Reasumując

Przegrywamy starcie zarówno z przestępcami, jak i z politykami / koncernami państw wyżej rozwiniętych od nas. No po prostu dostajemy baty na całej linii. Nie potrafimy sobie poradzić z prostymi w gruncie rzeczy zagrywkami tzw. mafii hazardowej, nie potrafimy sprawnie prowadzić skomplikowanych projektów o skali międzynarodowej. I taka jest faktyczna siła naszego państwa, a nie to, co pokazują w TVP.

 

Zdjęcie ilustrujące wpis jest poglądowe! Osoby, rzeczy lub sytuacje przedstawione na zdjęciu NIE mają bezpośredniego związku z treścią niniejszego wpisu!

Państwowe automaty do gier, czyli fiasko koncepcji Macierewicza + słynna Ustawa 447

Przyznam się na wstępie, że przeoczyłem pewną informację. Otóż kilka tygodni temu Puls Biznesu wypuścił artykuł na temat losów jednego ze sztandarowych projektów Antoniego Macierewicza & Spółki, czyli produkcji maszyn slotowych (popularnych automatów) dla Totalizatora Sportowego. Jak już wiemy, z zadaniem tym przyszło się zmierzyć Państwowym Zakładom Łączności nr 1 w Zegrzu. No i niestety, nie skończyło się to najlepiej, a mówiąc wprost nastąpiła porażka na całej linii. Dziś spróbujemy odpowiedzieć na ważne pytanie: dlaczego tak się stało? Z góry zaznaczę jednak, że ciężko tutaj napisać 100% pewny scenariusz ze względu na niezwykle trudny dostęp do informacji, które są ściśle certyfikowane i nie ma praktycznie żadnej jawności, jeśli chodzi o bieżące decyzje TS. Do tego dane finansowe nie są odpowiednio publikowane, a zapytania o ich upublicznienie są zwyczajnie zbywane. W tej sytuacji można więc budować sobie obraz sytuacji w oparciu o strzępy wiadomości, analizę biznesową i doświadczenie osób znających branżę od podszewki. No, ale spróbujmy… ????

 

Totalizator Sportowy wkracza na scenę

Zgodnie z tym, co można przeczytać we wspomnianym artykule, po porażce PZŁ nr 1 teraz to TS wziął na siebie cały ten bajzel (jak najbardziej adekwatne słowo) i zamierza samodzielnie kontynuować projekt na takich oto zasadach:

„Docelowo chcemy mieć własny system centralny, który zwiększy stabilność operacyjną, potencjał do modyfikacji w zależności od potrzeb i bezpieczeństwo danych, a także być integratorem automatów, wykorzystywanych na nasze potrzeby.”

Ok, ambitny plan, trzeba przyznać. A przy okazji: cieszę się, że media cały czas monitorują temat i póki co nie odpuszczają. Wracając teraz do meritum: wiele wskazuje na to, że Totalizator może mieć duży problem z realizacją tych założeń. Powody tego są dość złożone, ale postaram się je wyjaśnić opierając się na opinii osób znających branżę od podszewki.

 

Automaty produkcji państwowej – mission impossible…?

Zacznijmy od tego, że produkowanie automatów przez państwowe spółki od samego początku wyglądało na prawdziwe kuriozum. Według znawców branży, na dzień dzisiejszy są niewielkie szanse na to, aby firma z tzw. budżetówki była w stanie sama podołać takiemu projektowi. Powód jest następujący: w przypadku hazardu kluczową sprawą jest oprogramowanie – nie technologia samych maszyn, którą nawiasem mówiąc można kupić. Krótko mówiąc soft is the king! Stworzenie oprogramowania na odpowiednim poziomie to lata doświadczeń, zatrudnianie wysoko wykwalifikowanych speców od IT, znajomość specjalnej matematyki, lata prób itd. Nie da się w to wejść ot tak, z marszu i w krótkim czasie stworzyć soft na wystarczającym poziomie. Co do zlecenia tego na zewnątrz, to warto wiedzieć, że są to tajemnice tak pilnie strzeżone, że w każdej fabryce automatów nikt poza częścią personelu nie ma wstępu do działów zajmujących się programowaniem. Obowiązują tam ścisłe procedury bezpieczeństwa i, o ile mi wiadomo, nie ma żadnego speca, który by pracował nad całym kodem – rozbicie prac na etapy pozwala tutaj uniknąć przecieku informacji. O randze zagadnienia może świadczyć chociażby fakt, że nawet automaty najlepszych światowych producentów miały (mają) bugi, dzięki którym przy odpowiedniej sekwencji ruchów można za każdym razem wykręcać np. trzy 7, rozbijając tym samym bank. ???? I teraz, znając poziom informatycznych projektów publicznych, wyobraźcie sobie, ile to dziur mogłoby mieć taki soft stworzony przez państwowych speców! Prawdopodobnie byłaby to masakra, tak to można obrazowo określić.

 

Ok, no to może jednak dać zarobić jakiemuś zewnętrznemu producentowi…?

Teoretycznie jest to dobra opcja – w końcu już przecież zakupiono partię automatów od Gauselmanna, w drugim przetargu weszły też polskie firmy. Maszyny polskich producentów są także już zakontraktowane. Tyle, że czym innym jest wrzucenie na rynek kilkuset automatów, a czym innym zbudowanie systemu, na którym miałoby działać kilkadziesiąt tysięcy maszyn. To są dwie zupełnie różne skale projektu. Oczywiście, są w Polsce producenci oprogramowania, którzy mogliby podołać zadaniu jego stworzenia, ale podobno pojawia się tutaj pewien problem, jakim są… umowy narzucone przez Totalizator. Osoby znające tematykę mówią wprost, że jest w nich tyle kruczków prawnych, zawiłości i nieścisłości, że w konsekwencji potencjalni wykonawcy odpuszczają, gdyż wyłożenie się na projekcie w takiej skali mogłoby się równać upadłości. No, może jedna firma mogłaby w to jeszcze wejść, jak mawia się w branży. Oczywiście, przy takiej skali zamówienia umowa zabezpieczająca interesy strony zamawiającej to absolutna podstawa, ale z drugiej strony gdy od pewnego poziomu rozpoczyna się nadmierne przerzucanie ryzyka na dostawców, to ci mogą powiedzieć pas.

 

Paul Gauselmann, niemiecki potentat z branży automatów do gier. Źródło: handelsblatt.com

 

W co więc gra Totalizator…?

Prawdopodobnie w tym momencie (początek listopada 2019) toczy się tam walka o przetrwanie na stołkach. Mówiąc inaczej wygląda na to, że szefostwo TS znalazło się praktycznie w sytuacji bez wyjścia, więc wykonują działania pozorne i grają na czas. Widać też dość jasno, że obecna polityka Totalizatora jest skoncentrowana na nieco innych rzeczach niż salony gier. Można odnieść nieodparte wrażenie, że dla państwowego monopolisty liczy się bardziej rozwój kasyna online Total Casino, finansowanie i sponsorowanie e-sportu oraz promocja Eurojackpotu. A automaty? Te są najwyraźniej traktowane w Totalizatorze niczym zło konieczne, brakuje odpowiedniego know-how, a do tego nikt nie chce tam słuchać ekspertów znających rynek na wylot – podobno w obawie o posądzenie o korupcję itp. historie. Cóż, pewnym cieniem kładzie się tutaj niedawna sprawa Gauselmanna, o której już pisałem i zawirowania wokół tamtego przetargu (pracuje nad tym prokuratura).

 

Automaty prywatne kontra automaty państwowe

Tak więc na dzień dzisiejszy mamy przedziwną politykę, która właściwie blokuje ekspansję i marnuje potencjał. Dla porównania: za czasów, gdy można było legalnie rozwijać biznes z automatami w oparciu o wydane koncesje, to po 3 latach na rynku funkcjonowało już ponad 30 tys. maszyn! Tyle, że wtedy za robotę wzięli się prywatni przedsiębiorcy, którym faktycznie zależało. A jak to wygląda w wersji państwowej, to właśnie mamy okazję obserwować – projekt „automatowy” idzie wręcz w ślimaczym tempie. Zresztą, przy okazji, projekt przejęcia hazardu przez państwo nie udał się nigdzie na świecie, z różnych zresztą względów.

Czyli, podsumowując ten fragment, pomysł produkcji automatów przez spółkę skarbu państwa, rzucony przez Macierewicza i później pilotowany przez Misiewicza, do dziś odbija się czkawką, ale nikt nie chce się przyznać do tego początkowego błędu, który jest kluczem do obecnej sytuacji. Cóż, tak już jest, że sukces ma wielu ojców, a porażka żadnego. O, przepraszam – w tym przypadku medialnymi ojcami porażki mogą zostać obecne władze Totalizatora, choć tak naprawdę zawalił kto inny.

 

 

No i wreszcie wisienka na torcie, czyli Ustawa 447 i przetarg na automaty

Ten rozdział rozpocznę od przypomnienia pewnej teorii spiskowej, o której pisałem już pod koniec sierpnia 2019. W dużym skrócie chodziło tam o to, że przyznanie kontraktu PZŁ nr 1 to była rzekomo typowa zasłona dymna, a docelowo cały projekt ma faktycznie realizować pewna amerykańska firma, mająca pełnić formalnie rolę podwykonawcy, a w praktyce zgarniająca większość kasy. Kluczowym w tej teorii miał być moment, w którym pierwotny wykonawca (czyli PZŁ nr 1) polegnie, a więc powstanie dobre alibi i będzie można „wepchnąć” inną firmę. No i właśnie teraz mamy dogodną chwilę na takie zagranie – zwłaszcza, że jest już po wyborach parlamentarnych. Ok, ale co to ma wspólnego ze słynną Ustawą 447…? A to, że według niektórych osób naświetlających tę kwestię, realizacja roszczeń organizacji żydowskich miałaby się po części odbywać w formie ukrytej, a więc poprzez niektóre kontrakty na zamówienia rządowe (kasa z tych kontraktów miałaby później w części płynąć do różnych fundacji itp.). A czy można sobie wyobrazić lepszą okazję do takiej ustawki niż miliardowe zamówienie z TS…? ????

 

Co łączy GTECH / IGT i muzeum Polin?

Smaczku sprawie dodaje fakt, że w zasadzie jedyną firmą z USA, która mogłaby tutaj coś zdziałać, jest amerykański GTECH / IGT. O tej międzynarodowej korporacji w kontekście Totalizatora przebąkiwało się od kilku lat, a ja dodam, że jest ona idealna do wszelkich teorii spiskowych związanych z Ustawą 447 – chociażby ze względu na osobę jednego z założycieli, a obecnego wiceprezesa, czyli Victora Markowicza. Pochodzi on z rodziny żydowskiej, a do tego wsparł muzeum Polin jako darczyńca. Pasuje to do pewnej narracji jak ulał…? No pasuje.

 

Automaty firmy IGT. Źródło: asgam.com

 

Problem jest jednak taki, że raczej należy włożyć między bajki domniemywania, jakoby to GTECH / IGT mógł stać za całym zamieszaniem z automatami! Dlaczego? Powód jest prosty, a właściwie to są dwa:

– po pierwsze bardzo niekorzystne umowy, jakie narzuca Totalizator,

– a po drugie brak odpowiedniej technologii pod takie zamówienie.

Zaraz, zaraz, czy to drugie nie brzmi czasem jak absurd – jedna z największych firm hazardowych na świecie miałaby nie mieć technologii do produkcji automatów i oprogramowania dla Totalizatora…? Wyjaśnijmy więc: maszyny w salonach, maszyny na ulicy (bary, kluby) i maszyny w kasynach to są trzy niezależne technologie i gry różniące się od siebie. To są pozorne niuanse, ale w praktyce dość znaczące. GTECH jest fantastycznym dystrybutorem, operatorem i dostarczycielem rozwiązań liczbowych ze świata loterii i gier, ale z automatami jest u nich raczej średnio. Ale, ale, powie ktoś, przecież GTECH zakupił udziały w IGT, czyli najlepszym amerykańskim producencie maszyn do gier! Co to więc za problem, aby zrealizować kontrakt poprzez IGT właśnie…? Otóż właśnie nie jest to wcale hop – siup! IGT produkuje bowiem bardzo dobre automaty, ale do kasyn, gdzie są one uważane za odpowiedniki Mercedesów wśród aut. Co więcej firma ta opanowała w zasadzie tylko amerykańskie kasyna, podczas gdy w Europie królują producenci europejscy, jak np. NOVOMATIC, Recreativos Franco, Kajot, MERKUR, EGT, Atronic, Astra, Synot i inni. Tak więc automaty dla Totalizatora to nie byłby ten konkretny typ produktu, w którym IGT się specjalizuje, a co za tym idzie projekt wiązałby się z wieloma trudnościami dla tej firmy. Obrazowo to trochę tak, jakby firma produkująca terenówki nagle miała zacząć konstruować typowo sportowe auta – niby to samochód i to samochód, ale jednak know-how nieco inne.

Wniosek:

Nic nie wskazuje na to, żeby GTECH chciał i mógł zgarnąć zamówienie na maszyny slotowe dla Totalizatora. Ale gdyby jednak tak się stało, to sytuacja byłaby naprawdę zastanawiająca i przedstawiona powyżej teoria spiskowa już nie byłaby aż tak mocno spiskowa…

 

Krótkie podsumowanie

Całe to zamieszanie z automatami dla Totalizatora na dzień dzisiejszy wydaje się efektem nieprzemyślanych deklaracji polityków (Antoni Macierewicz) i złego oszacowania realnych możliwości. Zresztą takie podejście to chyba ostatnio nasza polska specyfika – wystarczy wspomnieć projekt miliona elektrycznych aut, tak szumnie zapowiadanych przez rządzących. W tym scenariuszu nie ma wszechmocnych Iluminatów, masonów itp. – jest za to zwykła niekompetencja i brak ogarnięcia (by nie powiedzieć mocniej). Z drugiej strony będziemy mieli możliwość zobaczenia, czy jedna z teorii spiskowych związanych z Ustawą 447 rzeczywiście się sprawdzi – no bo jeśli nie przy tym kontrakcie, to kiedy…? ????

No a tak informacyjnie jeszcze dodam, że od 2020 roku włączyłem komentarze na blogu, więc jeśli ktoś ma ochotę się wypowiedzieć, to zapraszam! ⬇️

Zdjęcie ilustrujące wpis jest poglądowe! Osoby, rzeczy lub sytuacje przedstawione na zdjęciu NIE mają bezpośredniego związku z treścią niniejszego wpisu!