Czy mafia śmieciowa weźmie na celownik nieczynne wyrobiska?

Ostatnio natknąłem się artykuł o tym, jak to mafia śmieciowa ma skończyć z widowiskowymi podpaleniami składowisk odpadów, a przerzucić się na mało efektowne (ale efektywne) zakopywanie śmieci na wszelkiego rodzaju nieczynnych wyrobiskach (np. po żwirowniach). Takich miejsc jest w Polsce całkiem sporo, co pokazuje załączony wykres nr 1, pochodzący zresztą z najnowszego raportu Najwyższej Izby Kontroli pod tytułem „Rekultywacja terenów po eksploatacji kopalin objętych prawem własności nieruchomości gruntowej”.

 

 

Krótki komentarz na temat raportu Najwyższej Izby Kontroli

Zgodnie ze słowami dziennikarzy, którzy „poprosili o opinię ekspertów z branży”, obecnie kwitnie w naszym kraju tzw. handel dziurami, czyli wspomnianymi wyrobiskami, które mają w domyśle służyć jako nielegalne składowiska. Co więcej, są to miejsca bardzo słabo kontrolowane – np. ok. 1/3 wyrobisk mających podlegać rekultywacji nie była kontrolowana w ogóle, a kolejna 1/3 była kontrolowana rzadziej niż raz do roku. Do tego jeśli już jakieś kontrole były, to według raportu NIK-u aż 60% z nich było przeprowadzanych niezbyt rzetelnie.

Idźmy dalej – o ile duże wyrobiska po kopalniach są jeszcze pod jakim takim nadzorem, to w przypadku mniejszych obiektów, jak np. wspomniane żwirownie, panuje już typowe „wolnoć Tomku w swoim domku”. Samorządy nie mają funduszy (a niekiedy także i chęci) na szczegółowe sprawdzanie tego typu miejsc. Zresztą, tak mówiąc szczerze, ciężko byłoby takie obiekty kontrolować w sposób uniemożliwiający przestępcom zwożenie tam odpadów – przykładowo objęcie terenu obowiązkowym monitoringiem kamer wydaje się mało realne. Codzienne naloty służb też nie wchodzą raczej w grę, bo po prostu nie ma na to środków w budżetach i jest mało prawdopodobne, aby nagle się znalazły.

 

Ile potencjalnie można zarobić na takim procederze?

Co pokazuje szybki przegląd internetowych ogłoszeń dotyczących sprzedaży takich nieczynnych wyrobisk, które muszą być poddane rekultywacji? Otóż okazuje się, że do niedawna można było trafić „okazje inwestycyjne” pozwalające nabyć podobne obiekty o powierzchni kilku – kilkunastu hektarów za ok. 200 tys. PLN. Co więcej, niektóre z takich obiektów posiadały już zezwolenia na zbieranie i przetwarzanie „standardowych” odpadów typu: gruz budowlany, kamienie, ziemia mokra i sucha, pyły powstałe po spalaniu węgla itp. O odpadach niebezpiecznych oczywiście nie ma mowy, bo to zupełnie inna bajka.

 

Koszty

Załóżmy więc, że jesteśmy przedstawicielem mafii śmieciowej, który zainwestuje i zakupi sobie taki teren za, powiedzmy, wspomniane 200 tys. PLN. Do tego dodajmy jakieś 100 tys. PLN na rozruch, czyli: wynajęcie niezbędnych pojazdów i sprzętu do rozładunku (ewentualnie wzięcie ich w leasing), kasa na paliwo, koszt zdobycia kontaktów do firm chcących się pozbyć śmieci itp. Razem mamy więc ok. 300 tys. PLN potrzebnych na start, choć jeśli dobrze poszukać, to da się również wynająć takie nieczynne wyrobisko, co radykalnie obniża koszty.

 

Zyski

Tak naprawdę ciężko jest oszacować opłacalność procederu według jakiegoś uniwersalnego klucza – po prostu jeden przywiezie całą górę odpadów i zarobi miliony, a inny przemyci tylko x-ton i zarobi np. kilkaset tysięcy. Potencjał zarobkowy jest jednak ogromny, jeśli weźmie się pod uwagę przybliżone ceny za przechowywanie/utylizację – poniżej kilka przykładów z naszego podwórka:

– odpady agrochemikaliów (min. środki ochrony roślin): 9500 – 12 000 PLN brutto za tonę

– odpady zawierające rtęć: 19 000 PLN brutto za tonę

– oleje odpadowe i odpady ciekłych paliw: 9000 PLN brutto za tonę

– zużyte akumulatory ołowiowe: 3000 PLN brutto za tonę

– emulsje klejowe zawierające związki chlorowcoorganiczne: 4000 PLN brutto za tonę

– odpady farb i lakierów zawierających rozpuszczalniki organiczne: 5000 PLN brutto za tonę

Oczywiście są to tylko przykłady z szerokiej gamy odpadów niebezpiecznych, a podane ceny mogą się nieco różnić w zależności od konkretnego regionu kraju. Co istotne, nie wszystkie odpady uznawane za niebezpieczne są aż tak kosztowne w utylizacji czy też przechowywaniu – pozbycie się wielu z nich to koszt ok. 1000 PLN za tonę, co jednak w dalszym ciągu stanowi dość poważną kwotę. Jeśli natomiast chodzi o ceny podobnych usług recyklingowych np. na terenie Niemiec, to można założyć, że są one na porównywalnym poziomie.

 

Ile można zainkasować od zagranicznego klienta za odbiór odpadów…?

Z dość oczywistych względów ciężko o jakiś „oficjalny cennik”, ale można z dużym prawdopodobieństwem przyjąć, że najczęściej w grę wchodzić będą kwoty w granicach 40 – 70% kosztów legalnej utylizacji/składowania (analogia do cen paserskich). Dziennikarze prowadzący śledztwa w tego typu sprawach informują, że za odbiór jednej tony odpadów pochodzących spoza naszej zachodniej granicy można zainkasować od 50 Euro do 1000 PLN. Ta dolna granicy wydaje się jednak mało realna, jeśli weźmie się pod uwagę koszty.

Szybka symulacja: na jedną naczepę można załadować ok. 15 ton, co pomnożone przez 50 Euro dawałoby jakieś 750 Euro, czyli nieco ponad 3000 PLN. A przecież od tego należy jeszcze odjąć koszty transportu, gdzie samo paliwo niezbędne do przejechaniu 100 km kosztować będzie ok. 150 PLN, co np. przy zagranicznej trasie o długości ok. 1000 km (dojazd i powrót) daje nam już kwotę 1500 PLN (od której teoretycznie można by odliczyć VAT, ale ze względu na niezbyt legalny charakter biznesu nie zawsze będzie to możliwe). Oczywiście trasa może być o wiele krótsza lub dłuższa, wiec i koszty paliwa będą „płynne”. Do tego dochodzą jeszcze raty za wynajem długoterminowy lub leasing pojazdów, pensje dla kierowców (no bo przecież organizator procederu raczej nie będzie się sam „wystawiał na strzał”) oraz inne, pomniejsze wydatki.

Tak więc moim zdaniem przytaczane przez niektórych dziennikarzy 50 Euro za tonę jest stawką niewartą świeczki przy nielegalnym, dość ryzykowanym biznesie, a przestępcy jeśli już sprowadzają odpady do Polski, to raczej przywożą te kosztowniejsze w utylizacji (czyli naprawdę niebezpieczne), za odbiór których można skasować kilkukrotnie większe kwoty. W każdym razie przy dobrze „skomponowanym” transporcie teoretycznie można więc zarobić nawet kilkadziesiąt tysięcy PLN na tylko jednym kursie ciężarówki.

 

Potencjał rynku nielegalnego obrotu odpadami

Teoretycznie mogłoby się wydawać, że takich niebezpiecznych odpadów nie ma aż tak wiele i w związku z tym jest to dość niszowy temat. Niestety, ale przeczą temu dane Eurostatu (wykres nr 2). I tak w samych tylko Niemczech w 2014 roku przetworzono około 250 kg odpadów niebezpiecznych na głowę mieszkańca – biorąc pod uwagę to, że Niemców jest ponad 80 milionów, wychodzi ponad 20 milionów ton ogółem (i to tylko w ciągu 1 roku!). Jest to więc głębokie źródło, które raczej nieprędko wyschnie. Zresztą skalę problemu docenia także nasz minister środowiska, według którego rynek nielegalnego obrotu śmieciami może być wart 1,5 miliarda PLN. Co prawda do skali przestępczości VAT-owskiej czy akcyzowej jeszcze sporo brakuje, ale raczej nie jest to zjawisko, które można by bagatelizować (zwłaszcza mając na uwadze szkody natury ekologicznej).

 

Wykres nr 2 przedstawiający ilość przetworzonych odpadów niebezpiecznych, w kg na głowę jednego mieszkańca. Źródło: Eurostat 

 

Kto może „dostać po łapkach” w przypadku wybuchu nowej afery śmieciowej?

Załóżmy sytuację, w której proceder staje się na tyle masowy, że zaczynają o nim pisać media, pojawia się mocna presja społeczna, więc rządzący w panice szukają doraźnych rozwiązań mających na celu uspokojenie opinii publicznej i pokazanie, że przecież „Polska krajem prawa jest i basta!”. Taki sposób działania „z doskoku” jest już u nas w zasadzie normą, co pokazuje chociażby przykład niedawnego zamieszania z escape roomami. Tak więc zaczynają się zmasowane kontrole, a nasze dzielne służby ganiają złych „śmieciarzy-trucicieli” – tyle, że docierają głównie do słupów, z których i tak nie ma jak ściągnąć kasy, a niebezpieczne odpady dalej leżą sobie w ziemi i trzeba je będzie jakoś zutylizować. No a kto prawdopodobnie poniesie koszty takiej utylizacji, czy może firma-krzak, która zakupiła lub wydzierżawiła takie nieczynne wyrobisko…?

No więc jest duża szansa na to, że to nie słupy będą odpowiadać, ale… poprzedni właściciel terenu, czyli ten, który sprzedał takie wyrobisko słupom! Zgodnie z obowiązującymi przepisami (art. 20 ust. 1 Ustawy o ochronie gruntów rolnych i leśnych), obowiązek rekultywacji w całości spoczywa bowiem na przedsiębiorcy, który prowadził wydobycie kopalin i spowodował utratę lub ograniczenie wartości użytkowej gruntów. Taki przedsiębiorca jest zobowiązany do przeprowadzenia rekultywacji w terminie do 5 lat od zaprzestania działalności przemysłowej na danym obszarze. Co więcej, taką linię lansuje również NIK – poniżej cytat z raportu:

„Zdaniem NIK, obowiązki związane z rekultywacją gruntów mogą być, co do zasady, nakładane na osobę, która powoduje utratę lub ograniczenie wartości użytkowej gruntów. Uzyskanie tytułu prawnego do nieruchomości przez osobę, która nie spowodowała utraty albo ograniczenia wartości użytkowej gruntów oraz złożenie przez nią wniosku o ustalenie kierunku i terminu rekultywacji, nie stanowi przesłanki do uznania jej za osobę obowiązaną do rekultywacji.”

Potwierdza to, że obowiązek utylizacji nielegalnie przywiezionych odpadów niebezpiecznych koniec końców może spaść na tego, kto wydobywał kopaliny, a następnie sprzedał teren słupowi. Wszak poprawnie przeprowadzona rekultywacja w takiej sytuacji będzie równoznaczna z pozbyciem się toksycznych śmieci, co może kosztować setki tysięcy lub nawet miliony PLN (w co bardziej ekstremalnych przypadkach). Oczywiście nie sposób będzie ściągnąć taką kwotę od słupa, ale przecież przedsiębiorcy, którzy prowadzili realne wydobycie kopalin, na ogół do biedaków nie należą, więc jakby co, to będzie z czego egzekwować… Zresztą nasuwa się tutaj analogia z VAT-em, kiedy to uczciwie działające firmy wkręcone w karuzelę musiały niejednokrotnie odpowiadać finansowo za oszustwa popełnione przez przestępców. Warto pamiętać, że nasze państwo często działa właśnie w taki sposób i potem może pozostać „jeno płacz i zgrzytanie zębami”, ewentualnie wizyty w programach typu „Sprawa dla reportera” lub „Uwaga”, gdzie będzie można narzekać na swoją krzywdę na zasadzie: „Pani redaktor złota, kilka lat temu sprzedałem teren, ktoś nazwoził tam toksycznych odpadów, a teraz ja mam płacić za ich utylizację! Skandal!”.

 

Podsumowanie

Oczywiście nie musi dojść do sytuacji, w której uczciwi znów będą odpowiadać z czyny kombinatorów, ale taki scenariusz jest dość prawdopodobny. Zalecałbym więc przynajmniej sprawdzenie potencjalnego kupca – czy jest to jakiś renomowany przedsiębiorca, czy może obcokrajowiec będący prezesem nowo założonej spółki (w tym ostatnim przypadku powinno się nam zapalić „czerwone światło”). Co jednak jest pewne to to, że w walce z mafią śmieciową właściwie możemy liczyć tylko na siebie – Niemcy oraz inne państwa absolutnie nie mają „ciśnienia” na rozwiązanie tego problemu, ponieważ nielegalny wywóz odpadów do Polski oznacza niższe koszty dla ich firm i tym samym wzrost konkurencyjności. A dla nas? Dla nas pozostają same problemy natury ekologicznej, zdrowotnej oraz ponoszenie kosztów utylizacji. Skorzystają właściwie tylko przestępcy, którzy za zarobioną kasę kupią sobie następne nowe BMW czy tam Audi, wspomagając po raz kolejny niemiecką gospodarkę.

Zdjęcie ilustrujące wpis jest poglądowe! Osoby, rzeczy lub sytuacje przedstawione na zdjęciu NIE mają bezpośredniego związku z treścią niniejszego wpisu!

Rynek LPG w Polsce Wschodniej

List od anonimowego przedsiębiorcy działającego w branży

 

Handel LPG wczoraj

Cofnijmy się o kilka lat wstecz, czyli do starych, dobrych czasów, kiedy nie było jeszcze zmasowanej „walki” z szarą strefą. Import gazu przez wschodnią granicę szedł sobie pełną parą – część legalnie, część nie, jak to w Polsce bywa. Następnie dostawy trafiały do zaprzyjaźnionych stacji LPG oraz do rozlewni celem napełnienia butli – na samym końcu rzecz jasna był odbiorca detaliczny. Kto nim był? Chociażby Pan, który tankował LPG do swojego samochodu i płacił za to bezpośrednio Panu obsługującemu dystrybutor, który oczywiście chował gotówkę wprost do kieszeni. Była też Pani, która akurat gotowała obiad i skończył jej się gaz w butli, więc dzwoniła po dostawcę celem podmiany na pełną. No i wreszcie były też liczne punkty wymiany butli, zlokalizowane praktycznie w każdej małej miejscowości. Czy któryś z Czytelników dokonał kiedyś zakupu LPG w podobnych okolicznościach…? Zapewne tak. A czy zobaczył przy tym paragon? Cóż, raczej wątpię…

Tak, chciałoby się rzec: „kurła, kiedyś to byli czasy – a teraz to już nie ma czasów”… Mało kto się wtedy przejmował, czy dany towar jest objęty akcyzą, czy też może nie jest. Nie było systemu SENT (zaczął działać dopiero w kwietniu 2017 roku), więc cysterny krążyły sobie radośnie praktycznie bez kontroli, a spółka z o.o. z kapitałem zakładowym 5000 PLN mogła sobie importować gaz całymi pociągami i nikt specjalnie w to nie wnikał. Tak było…

 

Handel LPG dziś

Dzisiaj to już nie jest tak kolorowo, o nie! Dzisiaj, kierowniku złoty, to rozlewnie LPG muszą mieć składy podatkowe, jeśli chcą obracać butlami bez akcyzy, każdy ruch cysterny jest widoczny w systemie, a do tego jeszcze importer musi zabezpieczyć koncesję kaucją w wysokości 10 mln PLN. No i jeszcze te kontrole oraz srogie kary za uchybienia… Ale co tam – ważne, że szara strefa „gazowników” została wreszcie pokonana, wzrasta legalny import LPG, no i obroty budżetu też wzrastają! A to wszystko jest spowodowane tym, że obecnie nie ma już możliwości, aby na stacjach LPG sprzedawano gaz bez akcyzy. Tylko, czy aby na pewno…?

 

Nieuczciwi sprzedawcy LPG nie składają broni

Owszem, czasy nastały ciężkie, spora część małych stacji sprzedających tylko LPG i butle padła, a utrzymały się głównie te, na których sprzedaje tylko właściciel (to akurat ważna okoliczność, bardzo redukująca ryzyko ewentualnej wpadki). W każdym razie na dzień dzisiejszy praktycznie niemożliwe jest, aby kupić LPG z przemytu, więc pozostaje zakupić go legalnie. Niestety (albo i stety) rynek zaczynają przejmować duże firmy, które działają zgodnie z literą prawa. Jak więc żyć, co robić, aby zarobić…?

Powiem tak: zarobić wciąż się da. Tak więc kupujemy legalnie LPG od importera – jedna cysterna na potrzeby butli oraz przydomowych zbiorników (to bez akcyzy), a druga na autogaz dla zaprzyjaźnionych stacji (tutaj już mamy akcyzę w wysokości 670 PLN za tonę / 0,35 PLN za litr). Dokumenty zgodne z systemem SENT, wszystko jest więc w porządku i działamy legalnie. Zanim jednak przejdziemy do meritum, konieczne jest wprowadzenie Czytelników w tzw. suche fakty logistyczne. Tak więc w jednej standardowej butli 11 kg mieści się ok. 21 litrów LPG. No i taki gaz LPG w ilości do 333 kg (+- 640 litrów) można przewozić bez ADR i SENT, czyli bardzo dyskretnie. Aby uzbierać taką ilość gazu dla naszej „minicysterny”, potrzebujemy więc „rozpisać” 30 butli po 11 kg. Jeden kierowca w ciągu dnia rozwiezie nam zwykle po klientach od 100 do 250 butli. I tak oto na jednej „minicysternie” jesteśmy już do przodu ok. 220 PLN na samej akcyzie, a do tego dochodzi jeszcze „optymalizacja” VAT-u oraz dochodowego. Ale co, że jak…? A chociażby dzięki anonimowym paragonom i zawyżonym ilościom gazu przy zaniżonej cenie w przypadkach FV, rzecz jasna na minimalnej marży.

Pokątny handel na małych stacjach autogazu

W praktyce te spośród małych stacji, którym udało się utrzymać na rynku oraz które są obarczone relatywnie małym ryzykiem „przecieku” informacji, dostają większość LPG oraz butli bez faktur VAT. Następnie sprzedają to wszystko bez paragonów, mając na tym całkiem niezłe zyski. Pracownicy rozlewni, którzy rozwożą butle z gazem, również unikają „produkowania” zbędnych dokumentów niczym diabeł święconej wody. Oczywiście, jakoś to jednak księgować trzeba, więc towar jest później „kreatywnie rozpisywany” w rozlewni na butle sprzedawane z minimalną marżą.

 

Ok, a co na to wszystko KAS…?

Tak się akurat składa, że w wielu rejonach Polski Wschodniej KAS zajmuje się głównie ganianiem przemytników papierosów, a inne służby zbierają żniwo na „ostatniej prostej do Moskwy”, więc nikt nie ma za bardzo czasu (ani ochoty), aby zajmować się jakimiś tam „gazownikami” kombinującymi sobie z butlami. Nie są to wszak sprawy tak spektakularne, jak wielkie przemyty, czy też wykrywanie VAT-owców kradnących miliony. A nieuczciwi sprzedawcy LPG na tym korzystają i, szczerze mówiąc, ryzykują stosunkowo niewiele – ot, 500 PLN mandatu za niewystawienie paragonu. No i mając czyste papiery można wysyłać nawet kilka cystern dziennie, co, jak łatwo policzyć, daje już możliwości konkurowania z wielkimi tej branży i osiągania całkiem niezłego dochodu…

Do sprawy zapewne jeszcze wrócę, gdyż nie wszystko zostało dziś napisane w tym, skądinąd ciekawym, temacie.

Zdjęcie ilustrujące wpis jest poglądowe! Osoby, rzeczy lub sytuacje przedstawione na zdjęciu NIE mają bezpośredniego związku z treścią niniejszego wpisu!

„Organizowanie” przetargów, czyli prosty sposób na szybki i łatwy zarobek

Na początek pytanie: jakie są cechy dobrze zaplanowanego oszustwa w obrocie gospodarczym? Cóż, jest ich wiele w zależności od konkretnej sytuacji, rodzaju przeprowadzanej akcji + jeszcze kilku innych rzeczy, ale najogólniej mówiąc wygląda to tak:

1. Oszustwo powinno być proste do przeprowadzenia oraz relatywnie tanie we wdrożeniu (w zestawieniu z potencjalnymi zyskami).

2. Ryzyko? Im mniejsze, tym oczywiście lepiej (dla oszusta). A jeśli już nawet nasz cwaniak wpadnie, to najlepiej byłoby, aby potencjalna kara była stosunkowo niska w porównaniu z zyskami (np. wyrok w zawieszeniu vs kilka milionów na koncie).

3. Oszustwo powinno oferować przyszłej ofierze jakąś konkretną korzyść (np. zarobienie dużych pieniędzy) w zamian za wykonanie konkretnej akcji.

4. Wiarygodność kluczem do sukcesu – jeśli ludzie nie uwierzą w wizję wykreowaną przez oszusta, to ciężko oczekiwać, że dadzą się nabrać.

Tyle jeśli chodzi o teorię – pora teraz przejść do praktycznego przykładu, którego temat przewodni zdradziłem już poniekąd w tytule wpisu.

 

Case study (oparte o autentyczny przypadek)

 

Poszczególne etapy akcji

1. W wersji „na bogato” zakładamy spółkę – słup z nieuchwytnym prezesem, a w wersji „na biedaka” po prostu podszywamy się pod jakąś rzeczywiście istniejącą firmę – ale taką, która nie ma swojej strony www, a w sieci istnieją nieaktualne dane kontaktowe (tak, nawet w dzisiejszych czasach zdarzają się podobne ewenementy).

2. Stawiamy stronę www – optymalnie, gdyby była ładna i odpowiednio rozbudowana (nie będę dziś jednak rozwijał tego wątku), ale, jak pokazuje praktyka, wystarczy dosłownie prosty szablon z dość niewielką ilością tekstu, a „klienci” i tak się znajdą.

3. Szukamy w sieci starych SIWZ-ów (Specyfikacja Istotnych Warunków Zamówienia), najlepiej sprzed kilku lat. Branże? Chociażby budownictwo, transport itp. – ważne, żeby kwoty zamówień opiewały na co najmniej kilkaset tysięcy PLN. Jak już znajdziemy, to wrzucamy te SIWZ-y na naszą stronę, oczywiście pamiętając o tym, aby wstawić w nich dane naszej spółki-krzak, która będzie odgrywać rolę rozpisującego przetargi. W każdym razie może to być i kilkadziesiąt podobnych dokumentów, dotyczących zamówień z różnych rejonów Polski – łatwiej będzie złapać większą liczbę potencjalnie zainteresowanych.

4. Reklamujemy naszą ofertę, gdzie się tylko da (np. na portalach z ogłoszeniami, spamując po forach, grupach fejsbukowych itp.), a następnie czekamy, aż zaczną zgłaszać się firmy zainteresowane wygraniem przetargu i zrealizowaniem dla nas jakiegoś zlecenia…

 

Na czym zarabiamy?

Tu akurat sprawa jest banalnie prosta: w każdym z SIWZ-ów dajemy zastrzeżenie, że warunkiem wzięcia udziału w przetargu jest wpłacenie wadium w wysokości kilku tysięcy PLN, rzecz jasna na konto wskazane w dokumencie. I to w zasadzie wszystko – jeśli wpłynie satysfakcjonująca nas kwota, to po prostu zamykamy cały cyrk i znikamy bez śladu. A oszukani? Mogą sobie żądać zwrotu wadium, ale cóż…

Czy taki „patent” ma prawo zadziałać w dzisiejszych czasach?

Owszem, ma (bo faktycznie działa), choć zapewne niektórym może się to wydać dziwne, że doświadczeni nieraz przedsiębiorcy nabierają się na tak prymitywny w gruncie rzeczy numer i wpłacają nie tak znowu małe wadium na konto jakiejś spółki no-name. Oczywiście, nie jest to raczej numer na zbicie fortuny, ale jeśli wrzucimy np. 20 zamówień, na które skusi się chociaż 10 chętnych i każdy z nich wpłaci po +- 6 tys. PLN, to już się uzbiera całkiem niezła kwota (przypominam, że nakłady mogą być minimalne – nawet na poziomie zaledwie kilkuset PLN!). Uzyskaną tym sposobem kwotę możemy np. zainwestować w inny „biznes”, bardziej zaawansowany, gdzie zyski będą już szły nie w dziesiątki, lecz w setki tysięcy złotych.

 

Krótkie podsumowanie

Opisane dziś schemat jest bardzo zbliżony do zaprezentowanego na początku modelu dobrze zaplanowanego oszustwa – mamy bowiem niskie koszty wdrożenia, jasno pokazaną rzekomą korzyść (dla ofiar), a także dość niski stopień zagrożenia poniesienia odpowiedzialności karnej (pod warunkiem odpowiedniego poukładania całej akcji). A wiarygodność? Widocznie dla niektórych wystarczającym jest, że spółka istnieje w rejestrach i ma prymitywną stronę www, na którą wrzuci kilkadziesiąt poważnie brzmiących dokumentów. Tak więc ostatni punkt naszej układanki mamy odhaczony.

Jestem przekonany, że większość moich stałych Czytelników nie złapałaby się na podobny numer, ale ktoś jednak łyknął tę zarzutkę. W każdym razie w przypadku natknięcia się na podobną sytuację zalecam daleko idącą ostrożność – sprawdzajcie rzetelnie daną firmę, zanim wpłacicie na jej konto pieniądze. Ja wiem, ciężko nieraz o tym pomyśleć będąc „podjaranym” możliwością uzyskania intratnego zlecenia, ale dla własnego dobra warto, zapewniam.

Zdjęcie ilustrujące wpis jest poglądowe! Osoby, rzeczy lub sytuacje przedstawione na zdjęciu NIE mają bezpośredniego związku z treścią niniejszego wpisu!