Rynek LPG w Polsce Wschodniej

List od anonimowego przedsiębiorcy działającego w branży

 

Handel LPG wczoraj

Cofnijmy się o kilka lat wstecz, czyli do starych, dobrych czasów, kiedy nie było jeszcze zmasowanej „walki” z szarą strefą. Import gazu przez wschodnią granicę szedł sobie pełną parą – część legalnie, część nie, jak to w Polsce bywa. Następnie dostawy trafiały do zaprzyjaźnionych stacji LPG oraz do rozlewni celem napełnienia butli – na samym końcu rzecz jasna był odbiorca detaliczny. Kto nim był? Chociażby Pan, który tankował LPG do swojego samochodu i płacił za to bezpośrednio Panu obsługującemu dystrybutor, który oczywiście chował gotówkę wprost do kieszeni. Była też Pani, która akurat gotowała obiad i skończył jej się gaz w butli, więc dzwoniła po dostawcę celem podmiany na pełną. No i wreszcie były też liczne punkty wymiany butli, zlokalizowane praktycznie w każdej małej miejscowości. Czy któryś z Czytelników dokonał kiedyś zakupu LPG w podobnych okolicznościach…? Zapewne tak. A czy zobaczył przy tym paragon? Cóż, raczej wątpię…

Tak, chciałoby się rzec: „kurła, kiedyś to byli czasy – a teraz to już nie ma czasów”… Mało kto się wtedy przejmował, czy dany towar jest objęty akcyzą, czy też może nie jest. Nie było systemu SENT (zaczął działać dopiero w kwietniu 2017 roku), więc cysterny krążyły sobie radośnie praktycznie bez kontroli, a spółka z o.o. z kapitałem zakładowym 5000 PLN mogła sobie importować gaz całymi pociągami i nikt specjalnie w to nie wnikał. Tak było…

 

Handel LPG dziś

Dzisiaj to już nie jest tak kolorowo, o nie! Dzisiaj, kierowniku złoty, to rozlewnie LPG muszą mieć składy podatkowe, jeśli chcą obracać butlami bez akcyzy, każdy ruch cysterny jest widoczny w systemie, a do tego jeszcze importer musi zabezpieczyć koncesję kaucją w wysokości 10 mln PLN. No i jeszcze te kontrole oraz srogie kary za uchybienia… Ale co tam – ważne, że szara strefa „gazowników” została wreszcie pokonana, wzrasta legalny import LPG, no i obroty budżetu też wzrastają! A to wszystko jest spowodowane tym, że obecnie nie ma już możliwości, aby na stacjach LPG sprzedawano gaz bez akcyzy. Tylko, czy aby na pewno…?

 

Nieuczciwi sprzedawcy LPG nie składają broni

Owszem, czasy nastały ciężkie, spora część małych stacji sprzedających tylko LPG i butle padła, a utrzymały się głównie te, na których sprzedaje tylko właściciel (to akurat ważna okoliczność, bardzo redukująca ryzyko ewentualnej wpadki). W każdym razie na dzień dzisiejszy praktycznie niemożliwe jest, aby kupić LPG z przemytu, więc pozostaje zakupić go legalnie. Niestety (albo i stety) rynek zaczynają przejmować duże firmy, które działają zgodnie z literą prawa. Jak więc żyć, co robić, aby zarobić…?

Powiem tak: zarobić wciąż się da. Tak więc kupujemy legalnie LPG od importera – jedna cysterna na potrzeby butli oraz przydomowych zbiorników (to bez akcyzy), a druga na autogaz dla zaprzyjaźnionych stacji (tutaj już mamy akcyzę w wysokości 670 PLN za tonę / 0,35 PLN za litr). Dokumenty zgodne z systemem SENT, wszystko jest więc w porządku i działamy legalnie. Zanim jednak przejdziemy do meritum, konieczne jest wprowadzenie Czytelników w tzw. suche fakty logistyczne. Tak więc w jednej standardowej butli 11 kg mieści się ok. 21 litrów LPG. No i taki gaz LPG w ilości do 333 kg (+- 640 litrów) można przewozić bez ADR i SENT, czyli bardzo dyskretnie. Aby uzbierać taką ilość gazu dla naszej „minicysterny”, potrzebujemy więc „rozpisać” 30 butli po 11 kg. Jeden kierowca w ciągu dnia rozwiezie nam zwykle po klientach od 100 do 250 butli. I tak oto na jednej „minicysternie” jesteśmy już do przodu ok. 220 PLN na samej akcyzie, a do tego dochodzi jeszcze „optymalizacja” VAT-u oraz dochodowego. Ale co, że jak…? A chociażby dzięki anonimowym paragonom i zawyżonym ilościom gazu przy zaniżonej cenie w przypadkach FV, rzecz jasna na minimalnej marży.

Pokątny handel na małych stacjach autogazu

W praktyce te spośród małych stacji, którym udało się utrzymać na rynku oraz które są obarczone relatywnie małym ryzykiem „przecieku” informacji, dostają większość LPG oraz butli bez faktur VAT. Następnie sprzedają to wszystko bez paragonów, mając na tym całkiem niezłe zyski. Pracownicy rozlewni, którzy rozwożą butle z gazem, również unikają „produkowania” zbędnych dokumentów niczym diabeł święconej wody. Oczywiście, jakoś to jednak księgować trzeba, więc towar jest później „kreatywnie rozpisywany” w rozlewni na butle sprzedawane z minimalną marżą.

 

Ok, a co na to wszystko KAS…?

Tak się akurat składa, że w wielu rejonach Polski Wschodniej KAS zajmuje się głównie ganianiem przemytników papierosów, a inne służby zbierają żniwo na „ostatniej prostej do Moskwy”, więc nikt nie ma za bardzo czasu (ani ochoty), aby zajmować się jakimiś tam „gazownikami” kombinującymi sobie z butlami. Nie są to wszak sprawy tak spektakularne, jak wielkie przemyty, czy też wykrywanie VAT-owców kradnących miliony. A nieuczciwi sprzedawcy LPG na tym korzystają i, szczerze mówiąc, ryzykują stosunkowo niewiele – ot, 500 PLN mandatu za niewystawienie paragonu. No i mając czyste papiery można wysyłać nawet kilka cystern dziennie, co, jak łatwo policzyć, daje już możliwości konkurowania z wielkimi tej branży i osiągania całkiem niezłego dochodu…

Do sprawy zapewne jeszcze wrócę, gdyż nie wszystko zostało dziś napisane w tym, skądinąd ciekawym, temacie.

Zdjęcie ilustrujące wpis jest poglądowe! Osoby, rzeczy lub sytuacje przedstawione na zdjęciu NIE mają bezpośredniego związku z treścią niniejszego wpisu!

„Organizowanie” przetargów, czyli prosty sposób na szybki i łatwy zarobek

Na początek pytanie: jakie są cechy dobrze zaplanowanego oszustwa w obrocie gospodarczym? Cóż, jest ich wiele w zależności od konkretnej sytuacji, rodzaju przeprowadzanej akcji + jeszcze kilku innych rzeczy, ale najogólniej mówiąc wygląda to tak:

1. Oszustwo powinno być proste do przeprowadzenia oraz relatywnie tanie we wdrożeniu (w zestawieniu z potencjalnymi zyskami).

2. Ryzyko? Im mniejsze, tym oczywiście lepiej (dla oszusta). A jeśli już nawet nasz cwaniak wpadnie, to najlepiej byłoby, aby potencjalna kara była stosunkowo niska w porównaniu z zyskami (np. wyrok w zawieszeniu vs kilka milionów na koncie).

3. Oszustwo powinno oferować przyszłej ofierze jakąś konkretną korzyść (np. zarobienie dużych pieniędzy) w zamian za wykonanie konkretnej akcji.

4. Wiarygodność kluczem do sukcesu – jeśli ludzie nie uwierzą w wizję wykreowaną przez oszusta, to ciężko oczekiwać, że dadzą się nabrać.

Tyle jeśli chodzi o teorię – pora teraz przejść do praktycznego przykładu, którego temat przewodni zdradziłem już poniekąd w tytule wpisu.

 

Case study (oparte o autentyczny przypadek)

 

Poszczególne etapy akcji

1. W wersji „na bogato” zakładamy spółkę – słup z nieuchwytnym prezesem, a w wersji „na biedaka” po prostu podszywamy się pod jakąś rzeczywiście istniejącą firmę – ale taką, która nie ma swojej strony www, a w sieci istnieją nieaktualne dane kontaktowe (tak, nawet w dzisiejszych czasach zdarzają się podobne ewenementy).

2. Stawiamy stronę www – optymalnie, gdyby była ładna i odpowiednio rozbudowana (nie będę dziś jednak rozwijał tego wątku), ale, jak pokazuje praktyka, wystarczy dosłownie prosty szablon z dość niewielką ilością tekstu, a „klienci” i tak się znajdą.

3. Szukamy w sieci starych SIWZ-ów (Specyfikacja Istotnych Warunków Zamówienia), najlepiej sprzed kilku lat. Branże? Chociażby budownictwo, transport itp. – ważne, żeby kwoty zamówień opiewały na co najmniej kilkaset tysięcy PLN. Jak już znajdziemy, to wrzucamy te SIWZ-y na naszą stronę, oczywiście pamiętając o tym, aby wstawić w nich dane naszej spółki-krzak, która będzie odgrywać rolę rozpisującego przetargi. W każdym razie może to być i kilkadziesiąt podobnych dokumentów, dotyczących zamówień z różnych rejonów Polski – łatwiej będzie złapać większą liczbę potencjalnie zainteresowanych.

4. Reklamujemy naszą ofertę, gdzie się tylko da (np. na portalach z ogłoszeniami, spamując po forach, grupach fejsbukowych itp.), a następnie czekamy, aż zaczną zgłaszać się firmy zainteresowane wygraniem przetargu i zrealizowaniem dla nas jakiegoś zlecenia…

 

Na czym zarabiamy?

Tu akurat sprawa jest banalnie prosta: w każdym z SIWZ-ów dajemy zastrzeżenie, że warunkiem wzięcia udziału w przetargu jest wpłacenie wadium w wysokości kilku tysięcy PLN, rzecz jasna na konto wskazane w dokumencie. I to w zasadzie wszystko – jeśli wpłynie satysfakcjonująca nas kwota, to po prostu zamykamy cały cyrk i znikamy bez śladu. A oszukani? Mogą sobie żądać zwrotu wadium, ale cóż…

Czy taki „patent” ma prawo zadziałać w dzisiejszych czasach?

Owszem, ma (bo faktycznie działa), choć zapewne niektórym może się to wydać dziwne, że doświadczeni nieraz przedsiębiorcy nabierają się na tak prymitywny w gruncie rzeczy numer i wpłacają nie tak znowu małe wadium na konto jakiejś spółki no-name. Oczywiście, nie jest to raczej numer na zbicie fortuny, ale jeśli wrzucimy np. 20 zamówień, na które skusi się chociaż 10 chętnych i każdy z nich wpłaci po +- 6 tys. PLN, to już się uzbiera całkiem niezła kwota (przypominam, że nakłady mogą być minimalne – nawet na poziomie zaledwie kilkuset PLN!). Uzyskaną tym sposobem kwotę możemy np. zainwestować w inny „biznes”, bardziej zaawansowany, gdzie zyski będą już szły nie w dziesiątki, lecz w setki tysięcy złotych.

 

Krótkie podsumowanie

Opisane dziś schemat jest bardzo zbliżony do zaprezentowanego na początku modelu dobrze zaplanowanego oszustwa – mamy bowiem niskie koszty wdrożenia, jasno pokazaną rzekomą korzyść (dla ofiar), a także dość niski stopień zagrożenia poniesienia odpowiedzialności karnej (pod warunkiem odpowiedniego poukładania całej akcji). A wiarygodność? Widocznie dla niektórych wystarczającym jest, że spółka istnieje w rejestrach i ma prymitywną stronę www, na którą wrzuci kilkadziesiąt poważnie brzmiących dokumentów. Tak więc ostatni punkt naszej układanki mamy odhaczony.

Jestem przekonany, że większość moich stałych Czytelników nie złapałaby się na podobny numer, ale ktoś jednak łyknął tę zarzutkę. W każdym razie w przypadku natknięcia się na podobną sytuację zalecam daleko idącą ostrożność – sprawdzajcie rzetelnie daną firmę, zanim wpłacicie na jej konto pieniądze. Ja wiem, ciężko nieraz o tym pomyśleć będąc „podjaranym” możliwością uzyskania intratnego zlecenia, ale dla własnego dobra warto, zapewniam.

Zdjęcie ilustrujące wpis jest poglądowe! Osoby, rzeczy lub sytuacje przedstawione na zdjęciu NIE mają bezpośredniego związku z treścią niniejszego wpisu!

Różne stawki VAT-u na ten sam towar – jak potencjalnie można na tym zarobić?

Dorabianie się na VAT nie zawsze musi oznaczać spektakularne, milionowe zwroty – niektórzy czerpią sobie powoli, małą łyżeczką… Jednym z przykładów takiego działania jest „granie” na odmiennych stawkach VAT-u obowiązujących w różnych krajach europejskich na te same produkty. Schemat takiego działania to nic szczególnie skomplikowanego, a wygląda np. tak:

– firma A z Węgier dokonuje dostawy wewnątrzwspólnotowej towaru zakupionego wcześniej w kraju przy stawce podstawowej VAT-u równej 27%

– odbiorcą towaru jest firma B z Luksemburga, gdzie stawka VAT-u na ten sam towar wynosi 17%

– następnie firma B fikcyjnie sprzedaje tenże towar „na anonimowe paragony” na praktycznie zerowym zysku (żeby nie płacić dochodowego), co uniemożliwia weryfikację odbiorcy końcowego

– kolejnym krokiem jest wpłacenie na konto luksemburskiego budżetu 17% podatku VAT należnego, co powoduje, że w systemach wymiany informacji na linii Węgry – Luksemburg wszystko się zgadza

 

Ok, a co zrobić dalej z takim towarem...?

 

Opcja 1

Pierwszą metodą, o której zresztą wspomina literatura fachowa, jest sprzedaż tych, rozliczonych już podatkowo, towarów w szarej strefie – optymalnie w kraju jego rzekomej wysyłki, (bo w rzeczywistości opuściły go tylko na listach przewozowych), aby nie ponosić dodatkowych kosztów transportu. Teoretyczny zysk – jak nietrudno policzyć – wynosi w opisywanym przykładzie 10% (minus koszty operacyjne), więc trudno nazwać go imponującym – zwłaszcza, że w takim modelu występują liczne niedogodności. Jakie?

Po pierwsze nie każdy towar da się łatwo upłynnić w szarej strefie, a już na pewno nie w cenie zbliżonej do rynkowej – no bo przy 10% zysku z VAT-u nie mamy dużego pola manewru do jej zbijania, chociaż… możemy przecież sprzedać bez doliczania podatku dochodowego (w końcu to szara strefa)! Tak więc, jeśli dobrze policzyć, to można jednak zaoferować sprzedawane rzeczy trochę taniej, niż robi to legalnie działająca konkurencja.

Ale i tak napotykamy problem numer dwa, jakim jest organizacja sieci dystrybucji. Jeśli bowiem wziąć pod uwagę koszty utrzymania spółek w dwóch różnych krajach (Węgry i Luksemburg z przykładu), rozprowadzenia towaru do detalu itp., to spora część potencjalnego zysku nam odpadnie.

Reasumując: czy da się więc w taki sposób zarobić? Zapewne tak – skoro wspominają o tym specjaliści – ale ja osobiście uważam, że działając w oparciu o taki schemat wielkiego majątku się raczej nie zbije. Warto jednak dodać, że tego typu proceder zwykle wymykał się organom skarbowym, ponieważ, jak już wspomniałem, w rozliczeniach podatkowych pomiędzy dwoma krajami wszystko jest wszak ok, a sprzedaż w szarej strefie oczywiście nie jest nigdzie ewidencjonowana.

 

Opcja 2

Przejdźmy do metody drugiej, o której już raczej nie przeczytacie w literaturze fachowej, ponieważ stanowi ona mój luźny koncept udoskonalenia Opcji 1 – oczywiście nie jest powiedziane, że ktoś już tego kiedyś nie zastosował, bo całkiem możliwe, że tak było. Załóżmy więc, że mamy całkiem sporą firmę Januszex-Bis, która chce zalać rynek jakimś tam towarem, na którym są bardzo niskie, kilkuprocentowe marże. Co więc robimy? Kupujemy towar z legalnej sieci dystrybucji – a że bierzemy dużo i znają nas w branży, więc możemy liczyć na dobre ceny niedostępne dla tzw. drobnicy, czyli mniejszych graczy. Następnie „na papierze” eksportujemy większość tego towaru do wspomnianego Luksemburga, gdzie mamy VAT niższy o 6% (23% vs 17%), a jeśli uda się nam znaleźć towar z dużą różnicą w stawkach (u nas podstawowa, w Luksemburgu obniżona), to może to być i kilkanaście %. No i ten towar fikcyjnie wyjeżdża sobie od nas z magazynów jako WDT, a w rzeczywistości… trafia na inne magazyny, tym razem należące do polskich spółek – słupów, rzecz jasna bez jakichkolwiek faktur czy papierów świadczących o tym, że pochodzi z Januszex-Bisu. Po prostu taki towar widmo, który nie wiadomo skąd się wziął (bo teoretycznie powinien być w Luksemburgu). No i te spółki-słupy następnie sprzedają takie towary normalnie działającym firmom – a że nie odprowadzają w ogóle VAT-u ani dochodowego od sprzedaży, to mogą zniszczyć cenowo legalnie działającą konkurencję, tak po prostu. Rzecz jasna po przeprowadzeniu kilku – kilkunastu podobnych transakcji spółka – słup znika, a wraz z nią i jej prezes.

Ktoś powie, że co to w sumie za różnica, te marne 6% z przykładu – raptem 6 groszy na 1 złotówce… Zgoda – tyle tylko, że te marne 6 groszy w przypadku takich towarów, jak chociażby napoje energetyczne (puszka po 1,23 PLN vs puszka po 1,17 PLN), niejednokrotnie decydowało o tym, czy zarobisz na tym biznesie, czy też do niego dopłacisz lub będziesz się długo „bujał” z towarem ponosząc koszty magazynowania itp. (czyli w konsekwencji też pewnie dopłacisz). Tak to już bywa w mocno konkurencyjnych branżach, że i grosze mają znaczenie… Poza tym VAT-owcy myślący o tego typu schemacie, jak również i odpowiednie organy, powinni na bieżąco śledzić stawki VAT-u obowiązujące w różnych krajach EU i wyłapywać te produktu, gdzie rozbieżności są naprawdę duże. Jak już wspominałem, może bowiem zdarzyć się i tak, że jeden produkt w kraju X jest obłożony maksymalną stawką (np. 23%), a w kraju Y stawką preferencyjną (np. 4%). A różnice tego rzędu dają już całkiem niezłe możliwości – ja jednak nie polecam tego stylu, aby była jasność.

 

Ok, a jakie to niby miałoby mieć zalety w porównaniu do uszczuplania VAT-u opartego o chociażby o klasyczny model znikających podatników…?

1. Mamy czyste przepływy faktur na linii Januszex-Bis > spółka z Luksemburga płacąca VAT jak należy, więc małe są szanse na to, aby skarbówka wyłapała jakieś nieprawidłowości i zakwestionowała nasze prawo dla zerowej stawki VAT-u dla WDT (co często miało miejsce w przypadku klasycznych karuzel).

2. Nie występują tutaj żadne łatwe do namierzenia powiązania, typu przepływy faktur pomiędzy naszą główną spółką Januszex-Bis, a spółkami-słupami (pomiędzy nimi też zresztą nie ma żadnych przepływów). Inaczej byłoby w przypadku klasycznego łańcucha, gdzie po którymś tam z kolei ogniwie transakcji (nawet 5 czy 6) mogliby dojść do naszej wspaniałej firmy Januszex-Bis i oskarżyć ją o przestępstwa podatkowe. W sumie w takiej konfiguracji to i JPK_VAT niewiele pomoże – powiąże spółki-słupy z finalnymi odbiorcami (czyli uczciwie działającymi firmami), a powiązań pomiędzy nimi już nie wykryje (bo ich nie ma). Kogo więc się będą prawdopodobnie czepiać? Uczciwych przedsiębiorców (jak to często bywa), bo spółka – słup oczywiście żadnego majątku nie posiada.

3. Trudniej byłoby w takim wariancie udowodnić działanie w zorganizowanej grupie – jeśli służby „chapnęłyby” jednego czy dwóch prezesów takich spółek, to przy dobrej „legendzie” opowiedzianej przez niego/nich mógłby się pojawić ciężki orzech do zgryzienia. Dlaczego? Ponieważ tak: prezesi autentycznie nie znają się wzajemnie (w końcu nie muszą), a żadnych przepływów faktur pomiędzy ich spółkami też nie ma, nie ma również żadnych połączeń telefonicznych, korespondencji mailowej, nic… Rzecz jasna przy odpowiedniej pracy operacyjnej dałoby się zapewne namierzyć jakiegoś koordynatora, ale skoro przy klasycznych „karuzelach”, gdzie jest o wiele więcej śladów, nie zawsze się to udaje…

Tego typu agresywne niszczenie konkurencji przez unikanie opodatkowania przy dużej skali teoretycznie mogłoby dość poważnie zachwiać branżą. Oczywiście to nie jest tak, że podobny proceder byłby niewykrywalny! Przykładowo podejrzenia mogłaby wzbudzać sytuacja, w której jeden podmiot kupuje bardzo duże ilości jakiegoś towaru, a następnie jego zdecydowaną większość wysyła za granicę na minimalnym zysku, przy czym w branży ma miejsce bardzo dużo przypadków sprzedaży tego towaru przez firmy-słupy oferujące dumpingowe wręcz ceny (a wieści o takiej sytuacji prędzej czy później doszłyby właściwych do służb).

 

Kilka słów na zakończenie

Oczywiście „na papierze” to wszystko może wydawać się proste, ale zaręczam, że w rzeczywistości z pewnością takie nie jest – ba, po wrzuceniu danych w Excela mogłoby się nawet okazać, że gra jest niewarta świeczki dla większości przypadków (zwłaszcza, jeśli ryzykowalibyśmy wplątanie w aferę prężnie działającego przedsiębiorstwa). Pewne jest natomiast, że Opcja 2 wymagałaby doskonałej organizacji i dopracowania wielu szczegółów – np. tego, w jaki sposób zorganizować fikcyjną sprzedaż w Luksemburgu, aby tamtejsze służby skarbowe nie nabrały podejrzeń mimo opłacenia przez nas VAT-u, lub też jak zorganizować transport na terenie Polski tak, aby nie dało się zbyt łatwo namierzyć, że towar wychodzi z Januszex-Bisu. Ale tego wszystkiego opisywać dziś już nie będę – być może jednak rozwinę ten wątek w książce. A na sam koniec dodam jeszcze, że właśnie w podobny sposób powstają często różne schematy przestępstw podatkowych: trzeba usiąść i przeanalizować obecnie stosowane rozwiązania, poszukać ich doskonalszych wersji lub ewentualnych luk w prawie, potem niejednokrotnie przetestować w praktyce kilka opcji na małą skalę, a jak już znajdzie się tę optymalną, to… chyba nie muszę już nic dodawać.

Zdjęcie ilustrujące wpis jest poglądowe! Osoby, rzeczy lub sytuacje przedstawione na zdjęciu NIE mają bezpośredniego związku z treścią niniejszego wpisu!