„Organizowanie” przetargów, czyli prosty sposób na szybki i łatwy zarobek

Na początek pytanie: jakie są cechy dobrze zaplanowanego oszustwa w obrocie gospodarczym? Cóż, jest ich wiele w zależności od konkretnej sytuacji, rodzaju przeprowadzanej akcji + jeszcze kilku innych rzeczy, ale najogólniej mówiąc wygląda to tak:

1. Oszustwo powinno być proste do przeprowadzenia oraz relatywnie tanie we wdrożeniu (w zestawieniu z potencjalnymi zyskami).

2. Ryzyko? Im mniejsze, tym oczywiście lepiej (dla oszusta). A jeśli już nawet nasz cwaniak wpadnie, to najlepiej byłoby, aby potencjalna kara była stosunkowo niska w porównaniu z zyskami (np. wyrok w zawieszeniu vs kilka milionów na koncie).

3. Oszustwo powinno oferować przyszłej ofierze jakąś konkretną korzyść (np. zarobienie dużych pieniędzy) w zamian za wykonanie konkretnej akcji.

4. Wiarygodność kluczem do sukcesu – jeśli ludzie nie uwierzą w wizję wykreowaną przez oszusta, to ciężko oczekiwać, że dadzą się nabrać.

Tyle jeśli chodzi o teorię – pora teraz przejść do praktycznego przykładu, którego temat przewodni zdradziłem już poniekąd w tytule wpisu.

 

Case study (oparte o autentyczny przypadek)

 

Poszczególne etapy akcji

1. W wersji „na bogato” zakładamy spółkę – słup z nieuchwytnym prezesem, a w wersji „na biedaka” po prostu podszywamy się pod jakąś rzeczywiście istniejącą firmę – ale taką, która nie ma swojej strony www, a w sieci istnieją nieaktualne dane kontaktowe (tak, nawet w dzisiejszych czasach zdarzają się podobne ewenementy).

2. Stawiamy stronę www – optymalnie, gdyby była ładna i odpowiednio rozbudowana (nie będę dziś jednak rozwijał tego wątku), ale, jak pokazuje praktyka, wystarczy dosłownie prosty szablon z dość niewielką ilością tekstu, a „klienci” i tak się znajdą.

3. Szukamy w sieci starych SIWZ-ów (Specyfikacja Istotnych Warunków Zamówienia), najlepiej sprzed kilku lat. Branże? Chociażby budownictwo, transport itp. – ważne, żeby kwoty zamówień opiewały na co najmniej kilkaset tysięcy PLN. Jak już znajdziemy, to wrzucamy te SIWZ-y na naszą stronę, oczywiście pamiętając o tym, aby wstawić w nich dane naszej spółki-krzak, która będzie odgrywać rolę rozpisującego przetargi. W każdym razie może to być i kilkadziesiąt podobnych dokumentów, dotyczących zamówień z różnych rejonów Polski – łatwiej będzie złapać większą liczbę potencjalnie zainteresowanych.

4. Reklamujemy naszą ofertę, gdzie się tylko da (np. na portalach z ogłoszeniami, spamując po forach, grupach fejsbukowych itp.), a następnie czekamy, aż zaczną zgłaszać się firmy zainteresowane wygraniem przetargu i zrealizowaniem dla nas jakiegoś zlecenia…

 

Na czym zarabiamy?

Tu akurat sprawa jest banalnie prosta: w każdym z SIWZ-ów dajemy zastrzeżenie, że warunkiem wzięcia udziału w przetargu jest wpłacenie wadium w wysokości kilku tysięcy PLN, rzecz jasna na konto wskazane w dokumencie. I to w zasadzie wszystko – jeśli wpłynie satysfakcjonująca nas kwota, to po prostu zamykamy cały cyrk i znikamy bez śladu. A oszukani? Mogą sobie żądać zwrotu wadium, ale cóż…

Czy taki „patent” ma prawo zadziałać w dzisiejszych czasach?

Owszem, ma (bo faktycznie działa), choć zapewne niektórym może się to wydać dziwne, że doświadczeni nieraz przedsiębiorcy nabierają się na tak prymitywny w gruncie rzeczy numer i wpłacają nie tak znowu małe wadium na konto jakiejś spółki no-name. Oczywiście, nie jest to raczej numer na zbicie fortuny, ale jeśli wrzucimy np. 20 zamówień, na które skusi się chociaż 10 chętnych i każdy z nich wpłaci po +- 6 tys. PLN, to już się uzbiera całkiem niezła kwota (przypominam, że nakłady mogą być minimalne – nawet na poziomie zaledwie kilkuset PLN!). Uzyskaną tym sposobem kwotę możemy np. zainwestować w inny „biznes”, bardziej zaawansowany, gdzie zyski będą już szły nie w dziesiątki, lecz w setki tysięcy złotych.

 

Krótkie podsumowanie

Opisane dziś schemat jest bardzo zbliżony do zaprezentowanego na początku modelu dobrze zaplanowanego oszustwa – mamy bowiem niskie koszty wdrożenia, jasno pokazaną rzekomą korzyść (dla ofiar), a także dość niski stopień zagrożenia poniesienia odpowiedzialności karnej (pod warunkiem odpowiedniego poukładania całej akcji). A wiarygodność? Widocznie dla niektórych wystarczającym jest, że spółka istnieje w rejestrach i ma prymitywną stronę www, na którą wrzuci kilkadziesiąt poważnie brzmiących dokumentów. Tak więc ostatni punkt naszej układanki mamy odhaczony.

Jestem przekonany, że większość moich stałych Czytelników nie złapałaby się na podobny numer, ale ktoś jednak łyknął tę zarzutkę. W każdym razie w przypadku natknięcia się na podobną sytuację zalecam daleko idącą ostrożność – sprawdzajcie rzetelnie daną firmę, zanim wpłacicie na jej konto pieniądze. Ja wiem, ciężko nieraz o tym pomyśleć będąc „podjaranym” możliwością uzyskania intratnego zlecenia, ale dla własnego dobra warto, zapewniam.

Zdjęcie ilustrujące wpis jest poglądowe! Osoby, rzeczy lub sytuacje przedstawione na zdjęciu NIE mają bezpośredniego związku z treścią niniejszego wpisu!

Różne stawki VAT-u na ten sam towar – jak potencjalnie można na tym zarobić?

Dorabianie się na VAT nie zawsze musi oznaczać spektakularne, milionowe zwroty – niektórzy czerpią sobie powoli, małą łyżeczką… Jednym z przykładów takiego działania jest „granie” na odmiennych stawkach VAT-u obowiązujących w różnych krajach europejskich na te same produkty. Schemat takiego działania to nic szczególnie skomplikowanego, a wygląda np. tak:

– firma A z Węgier dokonuje dostawy wewnątrzwspólnotowej towaru zakupionego wcześniej w kraju przy stawce podstawowej VAT-u równej 27%

– odbiorcą towaru jest firma B z Luksemburga, gdzie stawka VAT-u na ten sam towar wynosi 17%

– następnie firma B fikcyjnie sprzedaje tenże towar „na anonimowe paragony” na praktycznie zerowym zysku (żeby nie płacić dochodowego), co uniemożliwia weryfikację odbiorcy końcowego

– kolejnym krokiem jest wpłacenie na konto luksemburskiego budżetu 17% podatku VAT należnego, co powoduje, że w systemach wymiany informacji na linii Węgry – Luksemburg wszystko się zgadza

 

Ok, a co zrobić dalej z takim towarem...?

 

Opcja 1

Pierwszą metodą, o której zresztą wspomina literatura fachowa, jest sprzedaż tych, rozliczonych już podatkowo, towarów w szarej strefie – optymalnie w kraju jego rzekomej wysyłki, (bo w rzeczywistości opuściły go tylko na listach przewozowych), aby nie ponosić dodatkowych kosztów transportu. Teoretyczny zysk – jak nietrudno policzyć – wynosi w opisywanym przykładzie 10% (minus koszty operacyjne), więc trudno nazwać go imponującym – zwłaszcza, że w takim modelu występują liczne niedogodności. Jakie?

Po pierwsze nie każdy towar da się łatwo upłynnić w szarej strefie, a już na pewno nie w cenie zbliżonej do rynkowej – no bo przy 10% zysku z VAT-u nie mamy dużego pola manewru do jej zbijania, chociaż… możemy przecież sprzedać bez doliczania podatku dochodowego (w końcu to szara strefa)! Tak więc, jeśli dobrze policzyć, to można jednak zaoferować sprzedawane rzeczy trochę taniej, niż robi to legalnie działająca konkurencja.

Ale i tak napotykamy problem numer dwa, jakim jest organizacja sieci dystrybucji. Jeśli bowiem wziąć pod uwagę koszty utrzymania spółek w dwóch różnych krajach (Węgry i Luksemburg z przykładu), rozprowadzenia towaru do detalu itp., to spora część potencjalnego zysku nam odpadnie.

Reasumując: czy da się więc w taki sposób zarobić? Zapewne tak – skoro wspominają o tym specjaliści – ale ja osobiście uważam, że działając w oparciu o taki schemat wielkiego majątku się raczej nie zbije. Warto jednak dodać, że tego typu proceder zwykle wymykał się organom skarbowym, ponieważ, jak już wspomniałem, w rozliczeniach podatkowych pomiędzy dwoma krajami wszystko jest wszak ok, a sprzedaż w szarej strefie oczywiście nie jest nigdzie ewidencjonowana.

 

Opcja 2

Przejdźmy do metody drugiej, o której już raczej nie przeczytacie w literaturze fachowej, ponieważ stanowi ona mój luźny koncept udoskonalenia Opcji 1 – oczywiście nie jest powiedziane, że ktoś już tego kiedyś nie zastosował, bo całkiem możliwe, że tak było. Załóżmy więc, że mamy całkiem sporą firmę Januszex-Bis, która chce zalać rynek jakimś tam towarem, na którym są bardzo niskie, kilkuprocentowe marże. Co więc robimy? Kupujemy towar z legalnej sieci dystrybucji – a że bierzemy dużo i znają nas w branży, więc możemy liczyć na dobre ceny niedostępne dla tzw. drobnicy, czyli mniejszych graczy. Następnie „na papierze” eksportujemy większość tego towaru do wspomnianego Luksemburga, gdzie mamy VAT niższy o 6% (23% vs 17%), a jeśli uda się nam znaleźć towar z dużą różnicą w stawkach (u nas podstawowa, w Luksemburgu obniżona), to może to być i kilkanaście %. No i ten towar fikcyjnie wyjeżdża sobie od nas z magazynów jako WDT, a w rzeczywistości… trafia na inne magazyny, tym razem należące do polskich spółek – słupów, rzecz jasna bez jakichkolwiek faktur czy papierów świadczących o tym, że pochodzi z Januszex-Bisu. Po prostu taki towar widmo, który nie wiadomo skąd się wziął (bo teoretycznie powinien być w Luksemburgu). No i te spółki-słupy następnie sprzedają takie towary normalnie działającym firmom – a że nie odprowadzają w ogóle VAT-u ani dochodowego od sprzedaży, to mogą zniszczyć cenowo legalnie działającą konkurencję, tak po prostu. Rzecz jasna po przeprowadzeniu kilku – kilkunastu podobnych transakcji spółka – słup znika, a wraz z nią i jej prezes.

Ktoś powie, że co to w sumie za różnica, te marne 6% z przykładu – raptem 6 groszy na 1 złotówce… Zgoda – tyle tylko, że te marne 6 groszy w przypadku takich towarów, jak chociażby napoje energetyczne (puszka po 1,23 PLN vs puszka po 1,17 PLN), niejednokrotnie decydowało o tym, czy zarobisz na tym biznesie, czy też do niego dopłacisz lub będziesz się długo „bujał” z towarem ponosząc koszty magazynowania itp. (czyli w konsekwencji też pewnie dopłacisz). Tak to już bywa w mocno konkurencyjnych branżach, że i grosze mają znaczenie… Poza tym VAT-owcy myślący o tego typu schemacie, jak również i odpowiednie organy, powinni na bieżąco śledzić stawki VAT-u obowiązujące w różnych krajach EU i wyłapywać te produktu, gdzie rozbieżności są naprawdę duże. Jak już wspominałem, może bowiem zdarzyć się i tak, że jeden produkt w kraju X jest obłożony maksymalną stawką (np. 23%), a w kraju Y stawką preferencyjną (np. 4%). A różnice tego rzędu dają już całkiem niezłe możliwości – ja jednak nie polecam tego stylu, aby była jasność.

 

Ok, a jakie to niby miałoby mieć zalety w porównaniu do uszczuplania VAT-u opartego o chociażby o klasyczny model znikających podatników…?

1. Mamy czyste przepływy faktur na linii Januszex-Bis > spółka z Luksemburga płacąca VAT jak należy, więc małe są szanse na to, aby skarbówka wyłapała jakieś nieprawidłowości i zakwestionowała nasze prawo dla zerowej stawki VAT-u dla WDT (co często miało miejsce w przypadku klasycznych karuzel).

2. Nie występują tutaj żadne łatwe do namierzenia powiązania, typu przepływy faktur pomiędzy naszą główną spółką Januszex-Bis, a spółkami-słupami (pomiędzy nimi też zresztą nie ma żadnych przepływów). Inaczej byłoby w przypadku klasycznego łańcucha, gdzie po którymś tam z kolei ogniwie transakcji (nawet 5 czy 6) mogliby dojść do naszej wspaniałej firmy Januszex-Bis i oskarżyć ją o przestępstwa podatkowe. W sumie w takiej konfiguracji to i JPK_VAT niewiele pomoże – powiąże spółki-słupy z finalnymi odbiorcami (czyli uczciwie działającymi firmami), a powiązań pomiędzy nimi już nie wykryje (bo ich nie ma). Kogo więc się będą prawdopodobnie czepiać? Uczciwych przedsiębiorców (jak to często bywa), bo spółka – słup oczywiście żadnego majątku nie posiada.

3. Trudniej byłoby w takim wariancie udowodnić działanie w zorganizowanej grupie – jeśli służby „chapnęłyby” jednego czy dwóch prezesów takich spółek, to przy dobrej „legendzie” opowiedzianej przez niego/nich mógłby się pojawić ciężki orzech do zgryzienia. Dlaczego? Ponieważ tak: prezesi autentycznie nie znają się wzajemnie (w końcu nie muszą), a żadnych przepływów faktur pomiędzy ich spółkami też nie ma, nie ma również żadnych połączeń telefonicznych, korespondencji mailowej, nic… Rzecz jasna przy odpowiedniej pracy operacyjnej dałoby się zapewne namierzyć jakiegoś koordynatora, ale skoro przy klasycznych „karuzelach”, gdzie jest o wiele więcej śladów, nie zawsze się to udaje…

Tego typu agresywne niszczenie konkurencji przez unikanie opodatkowania przy dużej skali teoretycznie mogłoby dość poważnie zachwiać branżą. Oczywiście to nie jest tak, że podobny proceder byłby niewykrywalny! Przykładowo podejrzenia mogłaby wzbudzać sytuacja, w której jeden podmiot kupuje bardzo duże ilości jakiegoś towaru, a następnie jego zdecydowaną większość wysyła za granicę na minimalnym zysku, przy czym w branży ma miejsce bardzo dużo przypadków sprzedaży tego towaru przez firmy-słupy oferujące dumpingowe wręcz ceny (a wieści o takiej sytuacji prędzej czy później doszłyby właściwych do służb).

 

Kilka słów na zakończenie

Oczywiście „na papierze” to wszystko może wydawać się proste, ale zaręczam, że w rzeczywistości z pewnością takie nie jest – ba, po wrzuceniu danych w Excela mogłoby się nawet okazać, że gra jest niewarta świeczki dla większości przypadków (zwłaszcza, jeśli ryzykowalibyśmy wplątanie w aferę prężnie działającego przedsiębiorstwa). Pewne jest natomiast, że Opcja 2 wymagałaby doskonałej organizacji i dopracowania wielu szczegółów – np. tego, w jaki sposób zorganizować fikcyjną sprzedaż w Luksemburgu, aby tamtejsze służby skarbowe nie nabrały podejrzeń mimo opłacenia przez nas VAT-u, lub też jak zorganizować transport na terenie Polski tak, aby nie dało się zbyt łatwo namierzyć, że towar wychodzi z Januszex-Bisu. Ale tego wszystkiego opisywać dziś już nie będę – być może jednak rozwinę ten wątek w książce. A na sam koniec dodam jeszcze, że właśnie w podobny sposób powstają często różne schematy przestępstw podatkowych: trzeba usiąść i przeanalizować obecnie stosowane rozwiązania, poszukać ich doskonalszych wersji lub ewentualnych luk w prawie, potem niejednokrotnie przetestować w praktyce kilka opcji na małą skalę, a jak już znajdzie się tę optymalną, to… chyba nie muszę już nic dodawać.

Zdjęcie ilustrujące wpis jest poglądowe! Osoby, rzeczy lub sytuacje przedstawione na zdjęciu NIE mają bezpośredniego związku z treścią niniejszego wpisu!

Sprzedaż Wisły Kraków vs Operacja Matrioszka

Zamierzałem wrzucić coś nowego na bloga dopiero w 2019 roku, ale po ostatnich akcjach, w których uczestniczy Wisła Kraków, po prostu nie mogłem się powstrzymać. Sytuacja jest bowiem tak niezwykła – nawet jak na realia naszej piłki – że jeszcze przez długi czas będzie pięknym obiektem do analiz. No, ale po kolei… 

 

Krótki szkic sytuacyjny

1. Mało znany polski agent piłkarski informuje opinię publiczną, że na ratunek tonącej Wiśle ma przybyć tajemniczy członek kambodżańskiej rodziny królewskiej Vanna Ly oraz, jako inwestor wspierający, Szwed Mats Hartling.

2. Po bliższym sprawdzeniu okazuje się, że Pan Vanna Ly, wbrew deklaracjom, prawdopodobnie nie ma nic wspólnego z królem Kambodży, za to jest obywatelem Francji, gdzie od 2014 roku prowadzi mało znaną firmę konsultingową. Z kolei Mats Hartling, który podawał się za dyrektora spółki Noble Capital Partners, zgodnie z dokumentami przestał pełnić tę funkcję w 2017 roku – choć, jak sam twierdzi, nadal nim jest „z upoważnienia zarządu”.

3. Prezes oraz wiceprezes zarządu TS Wisła, właściciela Wisła S.A., podpisali w Zurichu dokument sprzedaży 60% akcji klubu funduszowi inwestycyjnemu Alelega z Luksemburga (który jest podobno kontrolowany przez Vanna Ly) oraz 40% wspomnianej Noble Capital Partners reprezentowanej rzekomo przez Matsa Hartlinga. Sukces? Niekoniecznie…

4. Głównym warunkiem, który był absolutnie niezbędny do tego, aby umowa sprzedaży doszła w ogóle do skutku, było otrzymanie przez klub przelewu umożliwiającego spłatę najpilniejszych zobowiązań zamykających się w kwocie ok. 12 milionów PLN.

5. Przelew na wspomniane 12 baniek miał przyjść na konto Wisły w piątek 28 grudnia – niestety, zamiast kasy na rachunku bankowym, pojawiło się rzekome potwierdzenie jego wykonania. Potwierdzenie to zostało wrzucone z oficjalnego (podobno) konta Vanna Ly na Twitterze, ale tak szczerze mówiąc, to ja się dziwię dziennikarzom, którzy się na to powołują. Dlaczego? Wystarczy poczytać sobie wcześniejsze posty, w których np. Pan Vanna deklaruje, że otworzy w Kambodży specjalny, ukryty magazyn na flagi skradzione innym klubom, aby były „poza zasięgiem” polskiej policji. W innym tweecie z kolei nasz bohater odpowiada na zarzut, że przyjechał na spotkanie w Szwajcarii pociągiem: „Tak, ale to był mój własny pociąg”. O innych, dość kontrowersyjnych, wypowiedziach z tego konta nie będę już wspominał. W każdym razie wygląda to na robotę jakiegoś śmieszka internetowego i nie najlepiej świadczy o tych, którzy biorą jego tweety za pewnik. Rzecz jasna o tym, czy przelew rzeczywiście został wysłany, czy też nie, dowiemy się zapewne w poniedziałek (no, może zaraz po Nowym Roku), ale…

6. Ale, tak mówiąc szczerze, niespecjalnie wygląda mi na to, aby podmioty chcące przejąć Wisłę rzeczywiście dysponowały kapitałem takiego rzędu. Dość powiedzieć, że luksemburski fundusz Alelega w swoich sprawozdaniach finansowych wykazywał podobno sumy bilansowe niższe, niż kwota wolna od podatku w Polsce (czyli jakieś 8 tys. PLN). Ok, no to może kasę potencjalnie ma Noble Capital Partners…? Poszukałem (co nie było trudne) – teoretycznie jest lepiej, bowiem deklarowana suma aktywów tej firmy wynosi niecałe 340 tys. GBP, czyli ok. 1,5 mln PLN, ale to jednak nadal dość mało biorąc pod uwagę skalę transakcji. No, chyba, żeby założyć, że są to tylko tzw. third party, czyli międzynarodowe słupy będące przykrywką dla właściwych inwestorów – ale o tym za moment.

7. Wkrótce po podpisaniu umowy sprzedaży klubu, dotychczasowa prezes Wisły S.A. zrezygnowała z pełnienia tej funkcji. Kurtyna. 

 

Co więc mamy...?

Na razie mamy rozp… – wróć – wielką niewiadomą dotyczącą samej transakcji + różne sensacyjne teorie serwowane przez media. Dwie najczęściej spotykane skomentuję poniżej.

Teoria pierwsza (a raczej to, co z niej wynika): nowi nabywcy klubu to idioci

Potencjalnym nabywcom klubu miało chodzić nie tyle o samą drużynę piłkarską, co głównie o atrakcyjne grunty będące rzekomo w posiadaniu Wisły S.A. Inwestorzy teoretycznie mogliby myśleć, że wraz z kupnem klubu piłkarskiego przejmą również te tereny, chociażby w oparciu o wypowiedź prezes Wisły S.A. z początku 2018 roku (wedle tej wypowiedzi Wisła miała swobodnie dysponować gruntami o wartości ponad 75 milionów PLN). Tyle, że tuż po podpisaniu umowy szybko okazało się, iż atrakcyjne grunty należą do TS Wisła (będącego posiadaczem pakietu akcji Wisły S.A.), a transakcja sprzedaży klubu piłkarskiego ich nie obejmuje. Szczerze mówiąc ciężko jest mi przyjąć wersję, w której ludzie dysponujący milionami najpierw podpisują umowę, a dopiero potem dowiadują się, że grunty jednak nie będą ich – to już byłaby akcja na poziomie gangu Olsena, naprawdę… Przecież była to transakcja o wielomilionowej wartości, a nie sprzedaż starej Skody Fabii, więc sugerowanie, że kupujący w ogóle nie zajrzeli do umowy i nie zapoznali się z faktycznym stanem majątkowym klubu, zakrawa trochę na absurd.

Teoria druga: próba wymigania się od odpowiedzialności za długi

Niestety na ten moment nie znamy kluczowej okoliczności, czyli nie wiemy, jak w ogóle wygląda umowa. Teoretycznie może się bowiem okazać, że nawet w przypadku braku wpłaty wspomnianych 12 milionów klub tak czy inaczej przejdzie na własność nowych inwestorów, a pieniądze… Być może wcale się nie pojawią, lecz zostanie ogłoszona upadłość – jednak już przez nowych właścicieli. Co by to dało w tej konkretnej sytuacji? Na razie się nie wypowiem – jeżeli wypłyną nowe okoliczności, to zapewne pokuszę się o analizę wespół z prawnikami specjalizującymi się w tematach upadłościowych (nawet dla zaspokojenia własnej ciekawości). Teoretycznie jednak taka próba znalezienia inwestora mogłaby być tzw. dupochronem dla zarządu mającego coś na sumieniu – mógłby się bronić podając argumenty typu „Staraliśmy się wyprowadzić klub na prostą, nawet znaleźliśmy ludzi, którzy w niego zainwestują, a że okazali się oszustami…”. Jednak to też nie byłoby proste do przeprowadzenia, a nie chcę spekulować w oparciu o szczątkowe (póki co) informacje. 

 

Operacja Matrioszka

W trakcie zapoznawania się z tą całą sytuacją, przypomniała mi się pewna akcja przeprowadzona przez Europol w 2016 roku. Nie było u nas o niej zbyt głośno, a jedyne nieliczne wspominki pojawiły się chyba tylko dlatego, że w tle pojawił się ex-klub samego Jose Mourinho, a konkretnie União de Leiria.

Tak więc Operacja Matrioszka trwała ponad rok i miała miejsce w Portugalii, choć tropy wiodły także do innych krajów europejskich. Chodziło o to, że osoby związane z „rosyjską grupą mafijną” wykorzystywały kluby piłkarskie do prania pieniędzy. Schemat działania wyglądał tak:

1. Przestępcy wyszukiwali kluby mające kłopoty finansowe, a następnie zyskiwali zaufanie działaczy dzięki darowiznom lub stosunkowo niedużym inwestycjom.

2. Kolejnym krokiem było kupno klubów za niewielkie pieniądze przez tzw. słupów, reprezentujących różnego rodzaju spółki offshore z rajów podatkowych, które umożliwiały ukrycie tożsamości rzeczywistych nabywców oraz pochodzenie kapitału.

3. Kiedy przestępcy weszli już w posiadanie klubu, mogli przystąpić do procederu prania pieniędzy oraz innych oszustw – działania były tutaj różne: 
– wciąganie na listę płac fikcyjnych graczy, którzy tak naprawdę nigdy w klubie nie grali 
– transgraniczne transfery graczy, którzy albo byli wyceniani zbyt wysoko, albo zbyt nisko 
– niejasne transakcje dotyczące praw do transmisji telewizyjnych 
– przewożenie dużych ilości gotówki z Rosji do Portugalii (oczywiście wbrew prawu)
– obstawianie zakładów bukmacherskich oraz ustawianie wyników meczów
– tworzenie struktur spółek offshore w sposób, który wzbudził podejrzenia służb 
– różne oszustwa podatkowe (klasyka)

Zgodnie z tym, co podaje Europol, podejrzenia w tej sprawie wzbudził nadzwyczaj luksusowy styl życia przestępców, którzy korzystali z majątku formalnie zarejestrowanego na słupów będących właścicielami klubów. Nie wiem, na ile jest to prawdziwa wersja, ale bardzo możliwe, że ktoś związany z klubem zorientował się w procederze i po prostu doniósł odpowiednim służbom o swoich podejrzeniach. Zresztą, według funkcjonariuszy Europolu, piłka nożna ogólnie stanowi bardzo ciekawe pole do prania pieniędzy min. ze względu na sposób finansowania oparty w dużej mierze o sponsorów, jak i na model biznesowy związany z zarabianiem na transferach, gdzie w grę wchodzą niejednokrotnie potężne sumy, mogące być – w zależności od potrzeb – albo kosztem, albo przychodem. 

 

Krótkie podsumowanie

Oczywiście nie twierdzę, że schemat z Operacji Matrioszka dzieje się właśnie w Wiśle Kraków i ktoś mający nieczyste intencje chce przejąć ten klub. Ba, mam wielką nadzieję, że jeden z najbardziej zasłużonych klubów piłkarskich w Polsce wyjdzie jednak na prostą i znajdzie poważnego inwestora, który zapewni mu bezpieczne funkcjonowanie i grę w najwyższej klasie rozgrywkowej. Jestem jednak zdania, że takie transakcje, jak sprzedaż tak dużych podmiotów, powinny być w szczególny sposób monitorowane i prześwietlane, aby znane marki sportowe nie dostawały się w ręce podejrzanych osób mogących je wykorzystywać do celów niezgodnych z prawem. Również nie wyobrażam sobie, aby umowa opiewająca na takie kwoty była podpisana bez przedstawienia jakichkolwiek wiarygodnych gwarancji bankowych ze strony nabywców – w końcu są to „ludzie znikąd”, nieznani w naszym świecie biznesu i o niepotwierdzonej wiarygodności. Więc jeśli takich dokumentów nie przedstawili, a mimo to umowę podpisano, to byłby to moim zdaniem ogromny skandal świadczący albo o niekompetencji zarządu, albo… No cóż, wiele się powinno wyjaśnić w ciągu najbliższych dni.

Zdjęcie ilustrujące wpis jest poglądowe! Osoby, rzeczy lub sytuacje przedstawione na zdjęciu NIE mają bezpośredniego związku z treścią niniejszego wpisu!