Dlaczego w Polsce płoną niebezpieczne odpady i co zrobić, aby już nie płonęły?

Oglądam sobie rano tv przy kawie, a tu news: płonie kolejne składowisko odpadów. Sporo ostatnio tych podpaleń – o przepraszam, pożarów – w których niebezpieczne odpady idą z dymem zamiast trafić do drogiej utylizacji. O całym procederze nielegalnego handlu odpadami (bo chyba tak to można nazwać) pisałem zresztą już jakiś czas temu – tak tylko przypomnę pokrótce, jak to działało.

 

Przykładowy schemat nielegalnego obrotu odpadami niebezpiecznymi

1. Zakładało się w Polsce spółkę „na słupa” – nazwijmy ją Odpadex – lub kupowało już istniejącą, spółka ta miała oczywiście odbierać odpady.

2. Znajdowało się kontrahenta za granicą (weźmy jako przykład Niemcy) i proponowało mu atrakcyjny cenowo odbiór odpadów bardzo drogich w utylizacji.

3. Organizowało się wysyłkę tych odpadów do Polski, tutaj były 2 możliwe drogi:

a) odpady odbierano od Niemców „na dziko”, czyli bez występowania o pozwolenie na transgraniczny transport odpadów licząc na to, że nie będzie po drodze żadnej kontroli

b) zakładano w Niemczech firmę (też na słupa), która miała odebrać odpady od niemieckiego klienta, po czym jako firma wysyłająca występowała do polskiego Głównego Inspektoratu Ochrony Środowiska o pozwolenie na transgraniczny transport odpadów do Polski (o takie pozwolenie musiała wystąpić firma z kraju wysyłającego)

4. Do akcji wkraczała polska spółka Odpadex, która przyjeżdżała we wskazane miejsce, zabierała odpady i następnie przewoziła je (legalnie lub też nielegalnie) na jakiś wynajęty magazyn czy też działkę w Polsce.

5. Co dalej? Ano nic. Odpady sobie leżały, a spółka Odpadex zwykle „zamykała się” lub ogłaszała bankructwo – prezes oczywiście niewypłacalny albo leżał gdzieś pod kroplówką w hospicjum, co na jedno w sumie wychodzi. Z problemem odpadów zostawał więc właściciel magazynu czy tam działki, który wynajął obiekt spółce Odpadex, gdyż to na niego spadały koszty utylizacji niebezpiecznych śmieci. Kurtyna.

 

Sytuacja bieżąca

Teraz jednak odpady już nie leżakują, ale ulegają spaleniu. Dlaczego? Powodów jest kilka. Po pierwsze od początku 2018 roku mamy nowe prawo dotyczące gospodarki odpadami niebezpiecznymi – nie wdając się zbytnio w szczegóły, jest po prostu więcej uciążliwej „papierologii” i trudniej jest ukryć nielegalne przepływy tychże odpadów. Po drugie wzrosły tzw. opłaty marszałkowskie za przechowywanie odpadów – 270 PLN od tony, o ile się nie mylę. Przy tysiącach ton opłaca się więc „przypadkowy pożar”, bo nie trzeba przelewać tych pieniędzy na konto skarbu państwa. No i po trzecie, ale to nie jest w 100% potwierdzone info, w niektórych województwach zaczęły się podobno ostrzejsze kontrole, więc Janusze utylizacji zaczęli się na szybko pozbywać problemu, puszczając go po prostu z dymem. A teraz, kiedy sprawa zrobiła się głośna na całą Polskę i kiedy rząd zapowiedział, że weźmie się za tzw. mafię śmieciową, możemy się prawdopodobnie spodziewać kolejnych pożarów na zasadzie efektu kuli śniegowej. Jeśli ktoś ma bowiem coś do ukrycia, to teraz będzie dla niego ostatni moment, aby pozbyć się dowodów – kiedy za x-tygodni służby ostrą ruszą do akcji, to dla „odpadowych” biznesmenów może być już za późno.

 

Jak walczyć z nielegalnym składowaniem odpadów w Polsce

Ok, a jak wyeliminować taki proceder? Moim zdaniem (a uprzedzam, że nie jestem ekspertem od tej akurat branży) wygrać ze „śmieciarzami” można tylko poprzez zastosowanie radykalnych rozwiązań. Biorąc pod uwagę doświadczenia z innych branż, trzeba by po prostu wyeliminować pośrednika (tego nieuczciwego) z łańcucha utylizacji. Obecnie jest bowiem tak, że niemiecka firma X produkująca odpady oddaje je firmie Januszex (polskiej lub kontrolowanej przez Polaków), która bierze na siebie odpowiedzialność za te odpady, a ściślej rzecz biorąc za ich prawidłową utylizację w zakładzie Z. Więc gdyby zmienić prawo na poziomie międzynarodowym na takie, w którym firma X jest odpowiedzialna za odpady aż do momentu ich utylizacji i bez pokazania kwitów bezpośrednio ze spalarni Z płaci ogromne kary, to ukróciłoby się oddawanie niebezpiecznych substancji rozmaitym Januszexom. Oczywiście, przy okazji trzeba by stworzyć wydajny system potwierdzeń utylizacji, aby nie dopuścić do fałszerstw, ale to dałoby się zrobić np. wykorzystując Blockchain.

Jednak takie rozwiązania to dużo zachodu i nie wszystko tutaj zależy od polskiego rządu – obstawiam niestety, że skończy się na podwyższeniu kar finansowych, nalotów na składowiska i zintensyfikowaniu kontroli ciężarówek zwożących odpady zza granicy, bo to najprościej zrobić. Tyle tylko, że dla firm-słupów wysokość kar nie ma większego znaczenia, gdyż z założenia i tak nie będą ich płacić. Ktoś tam więc zapowie walkę z odpadami, postraszą nowym, ostrzejszym prawem, puści się w tv parę ładnych migawek z kontroli drogowej ciężarówek, a za x-tygodni, jak sprawa przycichnie, niebezpieczne substancje będą dalej płynąć do Polski szerokim strumieniem, zapewniają miliony organizatorom procederu.


Potrzebujesz pomocy
przy rozwiązaniu problemów związanych z przestępczością gospodarczą? Chcesz odzyskać tzw. trudny dług? A może potrzebujesz skutecznej ochrony antywindykacyjnej? Napisz do mnie: kontakt@bialekolnierzyki.com

Zdjęcie ilustrujące wpis jest poglądowe! Osoby, rzeczy lub sytuacje przedstawione na zdjęciu NIE mają bezpośredniego związku z treścią niniejszego wpisu!

Oleje smarowe vs akcyza

Dziś temat nieco „techniczny”, a mianowicie pokrótce przybliżę branżę tzw. olejów smarowych do różnego rodzaju maszyn i silników. No i tym razem „na tapetę” pójdą nie tylko przestępstwa gospodarcze (choć takowe wątki oczywiście się pojawią), lecz również swoiste „januszowanie”, wymuszone poniekąd przez skomplikowane przepisy podatkowe i morderczą konkurencję.

 

Akcyza – być albo nie być

Polska jest, niestety, niechlubnym wyjątkiem wśród krajów UE, ponieważ nalicza akcyzę od wspomnianych już olejów smarowych. Wysokość tejże akcyzy to 1180 PLN za 1000 litrów, czyli 1,18 PLN na litrze – no chyba, że dany olej ma odpowiedni kod CN np. 3403 19 90, to wtedy akcyza wynosi 0 (słownie zero) złotych. W interesie producentów olejów smarowych leży więc to, aby ich produkty załapały się na jeden z kodów gwarantujących zwolnienie z podatku akcyzowego (np. wspomniany już 3403 19 90), gdyż daje to oszczędności rzędu 1180 PLN / 1000 litrów, czyli 1,18 PLN na każdym litrze oleju. Niby niewiele, ale tak się akurat składa, że na tym rynku trwa aktualnie ostra wojna cenowa i nawet groszowe różnice na litrze mają znaczenie dla potencjalnych kupujących. Przykładowo standardowy olej hydrauliczny może osiągnąć cenę 5 – 5,50 zł/l netto. W takim przypadku akcyza powoduje zwiększenie ceny o 20%, co może mieć decydujące znaczenie dla kupującego.

 

Krótka charakterystyka rynku olejów smarowych

Zasadniczo mamy w Polsce dwie grupy producentów olejów. Pierwsza to ci, którzy wiedzą co wypuszczają na rynek – jak Orlen, Lotos, Fuchs, Mobil etc. Druga to ci, którzy nie wiedzą (dlaczego, o tym za moment).

Ta pierwsza grupa wie, bo posiada własne w pełni wyposażone laboratoria z całym odpowiednim sprzętem i sprawdzają każdą partię produkcyjną pod względem parametrów.

Druga grupa zaś podjęła strategiczną decyzję, że ‘Cena Czyni Cuda’ przez co w swoich laboratoriach ilość sprzętu mają ograniczoną do minimum, co nie pozwala na ocenę poprawności formulacji (koszt odpowiedniego sprzętu jest dość znaczny). Druga sprawa, że często zdają sobie sprawę z jakości (kiepskiej) swoich produktów – więc po co się upewniać w tym, że nie jest dobrze… Dodatkowo sytuację wykorzystują tutaj zagraniczni dostawcy surowców, którzy wysyłają im słabszej jakości produkty wiedząc, że liczy się tylko cena.

 

Marka własna oleju – po co i jak to się robi

Część firm handlujących olejami zapragnęła mieć swoją prywatną markę olejów jako zabezpieczenie przed „wykolegowaniem” przez producentów z biznesu (podobny schemat działa zresztą także w wielu innych branżach). W skrócie takie „wykolegowanie” przebiega często tak, że jakiś dyrektor handlowy dużego producenta olejów dogaduje się z inną firmą w rejonie, no i owa firma wyskakuje do klientów z niższą ceną za ten sam produkt, żeby zrobić na początek dobry wynik.  Oczywiście, można powiedzieć, że psuje przy tym rynek, ale duzi gracze zarabiają głównie na obrocie, no i dyrektor handlowy jest rozliczany z wolumenu sprzedaży, a nie z zysku – takie są realia. Posiadanie przez firmę handlującą olejami własnej marki niweluje ten problem, przynajmniej w pewnym stopniu.

Ze względu na fakt, że produkcja oleju to trudna sprawa, prościej kupować oleje od producenta w paletopojemnikach i konfekcjonować u siebie już pod swoją marką. Niektóre z tych firm pragną utrzymać swoją markę na wysokim poziomie i nie chcą mieć ani problemów, ani czarnego PR, a zdają sobie sprawę z sytuacji na rynku. Dlatego często między kupnem dużej partii oleju, a przelaniem do beczek i kanistrów, wysyłają próbkę do zewnętrznego laboratorium w celu oceny jakości produktu.

Jednak, jak „ptaszki ćwierkają”, większość producentów kombinuje jak może, aby tylko mieć możliwie najtańszy produkt – jedni zachowują RiGCZ i manipulują składem tam, gdzie nie ma on aż tak krytycznego znaczenia (np. w olejach hydraulicznych), ale niektórzy używają nieodpowiednich baz np. w olejach transformatorowych, co już nie powinno mieć miejsca. Zdarzają się także i firmy, które „idą na grubo”, używając np. tereftalanów  do produkcji olejów silnikowych – takie domieszki powodują, że oleje te nie trzymają zakładanych parametrów i są niestabilne w wyższych temperaturach (tzn. powyżej 60 stopni C), co w ich przypadku może mieć (i często ma) katastrofalne skutki. Ważne jednak, że kod uprawniający do zerowej akcyzy się zgadza i można dać dzięki temu niższą cenę. Zdarzały się też akcje, że producent zamiast używać mineralnej bazy z kodem 2710, jaka powinna być zastosowana w danym typie oleju, dawał plastyfikator (super lepki materiał, z którego robi się plastiki) i rozpuszczał go aż do uzyskania odpowiedniej lepkości. No i „wuj” z tym, że powstawał badziewny produkt – ważne, że 1,18 PLN na litrze w kieszeni zostawało.

Z drugiej jednak strony to też nie jest tak, że każdy producent świadomie oszukuje. Po pierwsze chemicy w takich zakładach mają prykaz produkowania oleju ‘na styk’ pod normy dla utrzymania jak najniższej ceny. Po drugie zdarza się także, że z powodu, nazwijmy to, niedostatków sprzętowych, ktoś doda czegoś za dużo, albo za mało, albo nawet w ogóle nie doda i mamy olej, w którym nie ma prawie nic z tego, co teoretycznie powinno się w nim znajdować.

 

„Januszowanie” klientów, czyli niska cena jedynym kryterium wyboru

Kolejną sprawą są klienci kupujący takie oleje, dla których liczy się praktycznie jak najniższa cena – a takich nabywców jest bardzo dużo. Jest to o tyle złe podejście, ponieważ koszt tzw. środków smarnych w pierwszej lepszej fabryce to zaledwie niewielki promil wszystkich kosztów i w ostatecznym rozrachunku naprawdę opłaca się kupić droższy, sprawdzony produkt, niż lać do maszyn coś, co sprawia problemy – maszyny się psują, trzeba naprawiać, przestoje, stracone zamówienia itd. Ogólnie o wiele więcej szkód niż oszczędności, no ale jak się ma „nawiedzonego” dyrektora finansowego, dla którego Excel jest bogiem i który nie potrafi myśleć wyprzedzająco, to tak już jest… Największy „problem” polega na tym, że części mechaniczne bardzo dużo wybaczają i nie psuje się od razu, przez co dla takiego dyrektora, a czasem nawet serwisantów, nie ma związku przyczynowo skutkowego między podejrzanie tanim olejem, a awariami raz na 3 lata.

Zdarzało się też nie raz, że producenci do wysokozaawansowanych olejów do nowych ciężarówek stosowali najprostsze bazy mineralne, w konsekwencji czego nie było opcji nawet na wstępne trzymanie parametrów określonych normami. Nie trzeba chyba dodawać, że to zabójcze dla nowoczesnych silników – reklamacji było tak dużo, że wreszcie producenci tych olejów wzięli do ręki kalkulatory i policzyli, że w sumie nie opłaca im się wypuszczać na rynek aż tak słabych produktów i że trzeba jednak poprawić jakość.

 

Kierunek: Wschód

Jak już wspomniałem wcześniej, producentom bardzo zależy na tym, aby ich wyrób miał kod akcyzowy 3403 uprawniający do zerowej stawki tego podatku. I tutaj zaczyna się właśnie kombinowanie z bazami olejowymi (półproduktami) – stosuje się takie, które w rzeczywistości nie bardzo pasują do przeznaczenia danego oleju zakładanego przez finalnego odbiorcę. Oczywiście to też nie jest tak, że można sobie dowolnie manipulować składami i z baz wyłącznie mineralnych ot tak stworzyć oleje syntetyczne! Nadanie kodu akcyzowego następuje w rafinerii i wynika z procesu produkcyjnego. Nikt w Polsce ani w zachodnich rafineriach nawet nie pomyśli o fałszowaniu dokumentacji. Dlaczego? A chociażby dlatego, że udowodnienie mataczenia jest tutaj zbyt proste, a kary zbyt wysokie, żeby podkładać się jakiemuś małemu odbiorcy z Polski. Czyli co, sytuacja beznadziejna…? No nie do końca, ponieważ mamy jeszcze kierunek Wschód, a stamtąd można sobie ściągnąć bazę i w papierach napiszą praktycznie wszystko, czego sobie zażyczysz (=otrzymasz odpowiedni kod akcyzowy).

 

Fikcyjny eksport – import

Jest tajemnicą Poliszynela, że w branży od lat funkcjonuje proceder fikcyjnego eksportu i importu olejów, w którym uczestniczą nawet całkiem spore firmy. Wygląda to w dużym uproszczeniu tak, że za granicę sprzedaje się (fikcyjnie) olej mineralny, a zza granicy sprowadza syntetyczny za pośrednictwem firmy – słup. Kod akcyzowy się zgadza, wszyscy zadowoleni (oprócz Urzędu Celnego, rzecz jasna). Jako ciekawostkę dodam, że w branży funkcjonuje ciekawa historia związana z takimi akcjami, jak to pewna firma wpadła na „genialny” patent sprzedając na Słowację cysternę oleju mineralnego, a w zamian przywożąc syntetyczny (inne kody, niższa akcyza). Problem tylko, że owa cysterna w trakcie „magicznej” zmiany kodu celnego nie ruszyła się z placu nawet o centymetr, no i tym sposobem cały misterny plan poszedł w pizdu (jak mawiał klasyk). A dla niezorientowanych w temacie dodam, że takie oleje są objęte systemem monitoringu przewozów, dziwi więc poziom nieogaru pomysłodawców procederu, bo w zasadzie wystarczyłoby naprawdę puścić tę cysternę chociaż kilometr za granicę na godzinkę (co kosztowałoby kilkaset, może tysiąc PLN – cysterna mieści 36 tys. litrów bazy razy 1,18 zł) i wrócić z tym samym olejem, no ale ktoś tam mocno „przyjanuszował” na kosztach i skończyło się wtopą.

Obecnie (podobno) jest coraz trudniej przeprowadzić operację „magicznej podmiany kodu”, ale trzeba wiedzieć, że np. jeszcze w 2014 roku z Polski „wyeksportowano” oficjalnie około 630 tys. ton olejów i mineralnych (głównie były to oleje obróbkowe i formierskie). Co w tym dziwnego? A chociażby to, że jest to wręcz kosmiczna ilość zważywszy na fakt, iż w całej Polsce zużywa się tych olejów ok. 10 tys. ton rocznie – tak, naprawdę tylko tyle. Powstała więc sytuacja, w której do samej tylko Słowenii polskie firmy „wyeksportowały” w ciągu roku ok. 160 tys. ton olejów formierskich i obróbkowych, a po 60 tys. ton poszło na Węgry i do Grecji. Szacunki mówią tymczasem, że te 3 kraje łącznie w ciągu roku zużywają tyle samo tego typu olejów, co Polska, a więc 10 tys. ton. Mamy więc nadwyżkę eksportową blisko 30-krotnie przewyższającą realne potrzeby rynkowe. Przypadek…? No niekoniecznie, ponieważ z ogromnym prawdopodobieństwem chodziło tak naprawdę o uniknięcie akcyzy, a sprzedawane były oleje bazowe stosowane jako substytut lub domieszka do oleju napędowego, bądź też olej napędowy celowo przeklasyfikowany jako olej bazowy (czyli zwolniony z akcyzy).

 

Zawieszona akcyza

Sytuacji małych producentów nie poprawia też fakt, że istnieje taki twór, jak zawieszona akcyza. Chodzi tutaj o to, że duże firmy spełniające odpowiednie warunki, a więc np. prowadzące własne składy podatkowe i produkujące odpowiednie ilości olejów (powyżej 50 tys. litrów rocznie) mogą korzystać właśnie z takiego udogodnienia, jak procedura zawieszonego poboru akcyzy. Daje im to przewagę konkurencyjną w stosunku do „maluczkich” tego rynku – dość powiedzieć, że według szacunków osób z branży (choć bez żadnych dowodów), taki chociażby Orlen sprzedaje ok. 40% olejów w trybie zawieszonej akcyzy – i właściwie tylko dzięki temu ma tak duży udział w rynku.

Jednak w branży, oprócz głównych graczy, są też mniejsze firmy, które utworzyły składy podatkowe dawno temu na starych zasadach, kiedy nie trzeba było fizycznie produkować w Polsce i dziś również korzystają z dobrodziejstw zawieszonej akcyzy, nic nie zmieniając w papierach z obawy o utratę tego przywileju. Cała reszta uczestników rynku musi normalnie płacić akcyzę od samego początku – włączając w to np. firmy zagraniczne, które chcą otworzyć dystrybucję w Polsce, ale z zawieszonej akcyzy korzystać nie mogą, ponieważ nie produkują na terenie naszego kraju.

Co prawda zgodnie z moim info w rządzie są prowadzone rozmowy międzyresortowe, aby pobierać akcyzę od wszystkich typów olejów, niezależnie od przyznanego im kodu CN, ale osoby z branży już dziś twierdzą, że to nie przejdzie. Dlaczego? Z dwóch powodów: po pierwsze zmiany te blokuje Orlen, który sporo by na nich stracił, a po drugie z uwagi na trudności od strony urzędników i stosunkowo mały przychód do budżetu, który prawdopodobniej na skutek zmian wzrósłby o +- 100 milionów PLN rocznie (a taka kwota przy potencjalnym zamieszaniu nie jest warta przysłowiowej świeczki). Z drugiej strony ustawodawca może zagrać nie fair i utrzymać tryb zawieszonej akcyzy. Dzięki temu Orlen i Lotos mogłyby jeszcze powiększyć swój udział w rynku kosztem innych, mniejszych firm.

 

Urząd Celny – niekompetencja i przegrane w sądach

No i wreszcie doszliśmy do naszych celników, którzy, niestety, niejednokrotnie sami mają trudności z odpowiednią klasyfikacją takich olejów. Cały problem jest na poziomie systemowym i już pokrótce przedstawiam, jak to wygląda w praktyce.

Otóż Izba Celna może oczywiście przeprowadzić badania olejów celem sprawdzenia, czy czasem nie „walą jej w rogi”. Urzędnicy pobierają więc próbkę i wysyłają do swojego laboratorium, w którym Pani laborantka dokładnie i wedle odpowiedniej procedury tę próbkę bada. Po wykonaniu owego badania wyniki wędrują na biurko urzędnika i tutaj zaczynają się niejednokrotnie „cyrki”, ponieważ taki urzędnik nie jest chemikiem i nie potrafi odpowiednio zinterpretować tychże wyników – po prostu bierze wzory, porównuje i autorytarnie stwierdza, czy dany olej jest ok w świetle przepisów, czy też nie jest. To o tyle bez sensu, że w zasadzie każdy olej jest inny i każdy posiada „własny odcisk palca” czyli zestaw unikalnych cech – w zasadzie można to interpretować tak, że żaden nie jest w 100% w porządku i można go zakwestionować pod kątem podatkowym (do pewnego stopnia, oczywiście).

Do pewnego momentu wiele firm miało poważne kłopoty, bowiem Izba Celna przedstawiała w sądzie takie wyniki badań zinterpretowane przez urzędników nie będących ekspertami, twierdząc przy tym, że mamy do czynienia z oszustwem, a sądy niejako z automatu przesądzały o „winie” przedsiębiorców, no bo przecież badania… Działo się tak mimo tego, że podobne dowody oparte o interpretacje urzędników „celnego” mogły być podważone praktycznie przez każdego chemika.

Tak było do czasu, aż jeden sprytny adwokat odwrócił sytuację w bardzo prosty sposób, a mianowicie na podstawie prawa o domniemaniu niewinności zażądał od Urzędu Celnego udowodnienia tego, że olej powinien mieć inny kod, niż przyznany – niby oczywiste, ale jakoś wcześniej nikomu to nie wychodziło. Do tej pory Urząd tylko negował zgodność ze wzorem, ale na dobrą sprawę nic nie udowadniał. No i wtedy właśnie wyszła niekompetencja urzędników, którzy również w innych sprawach zaczęli się na tej podstawie „wysypywać”, gdyż okazało się, że tak naprawdę się na tym nie znają i nie wiedzą jak udowodnić oszustwo. Sędzia przyznał więc rację pozwanej firmie. Inni adwokaci dowiedzieli się o tym orzeczeniu i przyjęli podobną taktykę, a kolejne sądy też zaczęły orzekać na niekorzyść celników, choć oczywiście nie zawsze, bo w Polsce nie ma prawa precedensów.

 

Zakończenie

Tak właśnie wygląda w wielkim skrócie całe zamieszanie wokół olejów smarowych – przekombinowane przepisy podatkowe, nieczyste zagrywki producentów, czy też wreszcie złe rozwiązania systemowe jeśli chodzi o kontrolę celną. Niektóre rzeczy świadomie są opisane w skróconej formie, bo inaczej wyszłoby tego z kilkadziesiąt stron „niestrawnego” tekstu. Przy okazji: jeśli czyta to jakiś dziennikarz, który chciałby „pociągnąć” dalej temat i dowiedzieć się ciekawych rzeczy o tej branży, to mogę skontaktować go z odpowiednimi osobami.


Potrzebujesz pomocy
przy rozwiązaniu problemów związanych z przestępczością gospodarczą? Chcesz odzyskać tzw. trudny dług? A może potrzebujesz skutecznej ochrony antywindykacyjnej? Napisz do mnie: kontakt@bialekolnierzyki.com

Zdjęcie ilustrujące wpis jest poglądowe! Osoby, rzeczy lub sytuacje przedstawione na zdjęciu NIE mają bezpośredniego związku z treścią niniejszego wpisu!

6 sposobów, jak odwlec w czasie komorniczą licytację nieruchomości

Nie ma co ukrywać, że licytacja nieruchomości przez komornika najczęściej jest dla dłużnika prawdziwą tragedią – a już szczególnie wtedy, kiedy kwota uzyskana w drodze takiej licytacji nie wystarcza na pokrycie zobowiązań (co zdarza się nierzadko). Często bywa też tak, że problemy finansowe dłużnika są tylko chwilowe i za jakiś czas byłby on w stanie uregulować swoje zobowiązania, ale cóż zrobić, jeśli wierzyciele nie chcą czekać (nie mają zresztą takiego obowiązku)… W takiej sytuacji można skorzystać z kilku „furtek”, jakie zapewnia nie do końca dopracowany system egzekucji w Polsce. Zanim jednak przejdę do meritum, warto opisać pewne zagadnienia, a mianowicie…

Najbardziej lamerskie sposoby „obrony” przed komornikiem

Dla osób niezaznajomionych ze slangiem IT – lamer to ktoś, komu się wydaje, że jest mądry i sprytny, a w rzeczywistości aż bije od niego niekompetencją. Pod tę kategorię podpadają też tzw. Janusze prawa, interpretujący przepisy na przysłowiowy chłopski rozum i opierający się na niesprawdzonych anegdotach typu „bo kuzyn mojego kumpla z pracy też miał kiedyś komornika i zrobił tak, że…”. Można powiedzieć, że takie osoby stosują najczęściej dwa popularne „patenty”, a mianowicie fikcyjną sprzedaż lub darowiznę. Oczywiście dłużnicy liczą tutaj na to, że wierzyciel po zobaczeniu w księdze wieczystej innego nazwiska, niż oczekiwał, zrezygnuje z odzyskania długu na drodze licytacji. Co ciekawe, w przypadku totalnego nieogarnięcia wierzyciela, taki zabieg się niekiedy udaje, ale zdecydowanie częściej pojawiają się problemy, ponieważ wspomniani Janusze nie wiedzą o dwóch rzeczach (albo ignorują je licząc na to, że „jakoś to będzie”):

– Sprzedaż lub darowizna będą skutecznym środkiem ochrony tylko wtedy, kiedy nastąpiły przed powstaniem zobowiązania, tzn. na przykład przed podpisaniem umowy pożyczki. Wszelkie przeniesienia własności nieruchomości w sytuacji, gdy istnieje już prawomocny wyrok sądowy, może skutkować pociągnięciem dłużnika i nabywcy do odpowiedzialności cywilnej, a nawet i karnej związanej z prowadzeniem działań zmierzających do pokrzywdzenia wierzyciela. Dotyczy to zwłaszcza sytuacji, w których dłużnik tuż przed zajęciem nieruchomości przez komornika przepisuje ją na kogoś z rodziny i dalej w niej mieszka – już z daleka śmierdzi to tzw. ustawką i raczej nie ma co liczyć na to, że sąd okaże tutaj pobłażliwość.

– Sprzedaż nieruchomości komuś, kto nie posiada możliwych do udokumentowania dochodów w odpowiedniej wysokości, grozi poważnymi sankcjami. Tutaj w zasadzie nie ma aż takiego znaczenia, czy taka fikcyjna transakcja nastąpiła przed powstaniem zobowiązania, czy też już po – jeśli do akcji wkroczy Urząd Skarbowy (np. powiadomiony przez wierzyciela) i uzna, że nabywcy zgodnie nie stać na zakup, to, delikatnie mówiąc, wszyscy mają przesr…e. Skarbówka może bowiem zastosować sankcyjną stawkę podatku wynoszącą 75%, który to podatek obejmie wszelkie dochody z nieujawnionych źródeł przychodów lub nieznajdujące pokrycia w ujawnionych źródłach. Czyli mówiąc krótko: nie potrafisz udokumentować skąd miałeś kasę na chałupę za 2 miliony, gdyż jesteś od wielu lat bezrobotny, no to płacisz bracie 75% podatku od jej wartości + jeszcze grzywnę, hehe. Raczej kiepski scenariusz…

Jak pokazują powyższe przykłady, skuteczne uchylanie się od licytacji nieruchomości wymaga jednak pewnej znajomości przepisów prawa, gdyż stosowanie prymitywnych metod częściej przynosi dłużnikowi kłopoty, niż rzeczywiste rozwiązanie problemu lub chociażby oddalenie terminu oddania głowy pod komorniczy topór. Na szczęście (dla dłużników) istnieją jednak inne, sprawdzone w boju „patenty”.

 

Popularne sposoby utrudniania licytacji komorniczych w przypadku nieruchomości


1. Reżyserowana wierzytelność zabezpieczona nieruchomością

Schemat dość prosty: w księdze wieczystej dodaje się wpis obciążający nieruchomość w związku z wierzytelnością, która tak naprawdę jest kontrolowana przez właściciela tej nieruchomości (np. poprzez spółkę z o.o. w której jest tzw. cichym udziałowcem). W przypadku sprzedaży takiego budynku w drodze licytacji, pozyskane środki zaspokajają najpierw zobowiązania wynikające z hipoteki, a dopiero w dalszej kolejności wierzycieli, którzy prowadzili egzekucję (oczywiście mam na myśli sytuację, w której wierzyciel „nie siadł” na hipotece). Dodam jeszcze, że taki wyreżyserowany dług ma zwykle wartość wyższą od wartości nieruchomości, dzięki czemu większa część pieniędzy uzyskanych ze sprzedaży i tak wróci do dłużnika. A w jaki sposób ma to utrudnić licytację komorniczą? A np. w taki, że zorientowany w meandrach prawa wierzyciel (lub jego prawnik) po zobaczeniu takiego wpisu hipotecznego będzie wiedział, że nie ma sensu inwestować czasu i energii w ten kierunek działania.


2. Ustanowienie umowy tzw. dożywocia

W praktyce robi się to tak, że pierwotny właściciel Marian (imię przykładowe) jeszcze przed zaciągnięciem zobowiązań przenosi własność nieruchomości na jakąś osobę (fizyczną lub prawną), w zamian za prawo do przebywania na jej terenie (np. otrzymuje do wyłącznego korzystania jedno z pięter) oraz comiesięczne świadczenie pieniężne, obie te rzeczy zwykle dożywotnio. Oczywiście transakcja taka jest zawarta notarialnie i ujawniona w księdze wieczystej. Co to oznacza dla potencjalnego nabywcy takiego domu czy mieszkania? A np. że gdyby chciał uwolnić nieruchomość od takiego „dożywotnika” Mariana, to musiałby zapłacić mu ekwiwalent utraconych korzyści (którymi są prawo do korzystania z pomieszczeń + świadczenia pieniężne), np. w postaci dożywotniej renty – w praktyce czyni to taką transakcję kupna nieopłacalną i obarczoną wieloma problemami natury prawnej.

Oczywiście, wierzyciele Mariana mogą próbować kwestionować taką akcję w oparciu o przepisy prawa cywilnego czy też karnego, lecz w praktyce mają małe szanse na zwycięstwo. No i teraz pora teraz na najlepsze: otóż strategia taka umożliwia w perspektywie powrót nieruchomości w ręce pierwotnego właściciela, czyli Mariana. Może to mieć miejsce np. wtedy, kiedy nasz dłużnik spłaci swe zobowiązania, długi się przedawnią lub też „wypadną” z obiegu np. na skutek ich kontrolowanego odkupu, o którym zresztą już kiedyś pisałem. Tak więc w przypadku zaistnienia okoliczności sprzyjających, Marian może się postarać o sądowe rozwiązanie umowy dożywocia np. w oparciu o fakt, że zobowiązany (czyli fikcyjnie obdarowany) opuścił nieruchomość i nie opiekuje się już „dożywotnikiem” oraz nie płaci mu ustalonych kwot pieniężnych.


3. Wieloletnia dzierżawa

Załóżmy, że mamy sytuację, w której właściciel nieruchomości (np. budynku biurowego) podpisał umowy na wieloletni najem części znajdujących się w niej lokali. Teoretycznie nowy nabywca z licytacji komorniczej mógłby tych najemców wyrzucić, ale zgodnie z przepisami prawa musi dać im wypowiedzenie – w przypadku wyreżyserowanego najmu (a o takim tutaj mowa) okres wypowiedzenia wynosi zwykle 1 rok. Niby nie aż tak znów długo, ale skutecznie zniechęca to wielu potencjalnych licytantów (zwłaszcza, jeśli antywindykatorzy spreparują jeszcze inne „wady” budynku), więc pierwsza licytacja może zakończyć się niepowodzeniem, druga też… I co wtedy? Wtedy postępowanie egzekucyjne umarza się, a komornik musi odczekać 6 miesięcy, zanim wyznaczy nowy termin licytacji. Ponieważ ponowne wszczęcie umorzonego postępowania egzekucyjnego to kolejne koszty, to wierzyciele często niezbyt się z tym spieszą. Dłużnik zyskuje więc w takim przypadku cenny czas na „poukładanie” swoich spraw.


4. Wnioski, wnioski, wnioski…

Co może zrobić dłużnik w sytuacji, kiedy komornik „położył już łapy” na nieruchomości i żadne fikcyjne transakcje na niewiele się zdarzą…? Można zacząć pisać wnioski! Ogólna zasada jest tutaj taka: skarżyć wszystko i wszystkich, co tylko się da. Składa się więc wnioski o wyłączenie sędziego nadzorującego licytację (sądy często znoszą wtedy terminy licytacji), zaskarża czynności komornika powołując na „rażące pokrzywdzenie dłużnika”, czy też wreszcie zgłasza zastrzeżenia co do operatu szacunkowego (które są często rzeczywiści zaniżone). W każdym razie im więcej dokumentów i ekspertyz przedstawi przy takiej okazji dłużnik, tym lepiej (dla niego), gdyż sąd straci sporo czasu na ich przeanalizowanie, więc egzekucja się odwlecze. Dzięki podobnym działaniom można więc np. uzyskać zielone światło dla wykonania kolejnego operatu oraz możliwość uczestnictwa w działaniach wyceniającego, co daje pole do zaskarżania jego poszczególnych czynności – i tak dalej… W konsekwencji można opóźnić egzekucję takiej nieruchomości o kilka miesięcy czy też nawet lat, a niekiedy także skutecznie zniechęcić wierzyciela do dalszej walki o swoje.


5. Współwłaściciele i lokatorzy

Można by tutaj śmiało sparafrazować znane powiedzenie: gdzie współwłaścicieli i lokatorów sześć, tam wierzyciel nie ma co jeść. W praktyce chodzi o sytuację, w której kilka osób jest współwłaścicielami części nieruchomości, a jeszcze inni z kolei ją zamieszkują. Co więc robią przyszli (ważne słowo!) dłużnicy? Darowują lub fikcyjnie sprzedają udziały w nieruchomości zaufanym osobom – rzecz jasna przed powstaniem długu. W późniejszym okresie, kiedy przychodzi do licytacji komorniczej, okazuje się, że dłużnik jest właścicielem np. ¼ dużego domu, a reszta należy do jego rodziców i dzieci. Oczywiście, komornik może przeprowadzić licytację także tej jednej części, ale w praktyce znalezienie nabywcy na taki „kawałek tortu” jest bardzo trudne – zwłaszcza, gdy ogarnięty dłużnik będzie kombinował z wnioskami (punkt powyżej) i odwoływał się np. na zbyt niskie oszacowanie.

Jako pokrewny przykład podam transakcję, którą miałem przeprowadzić kilka tygodni temu, ale po przeanalizowaniu uznałem, że nie ma sensu się w to bawić. Chodziło o zakup domu, w którym było czterech współwłaścicieli, z czego tylko jeden zamieszkiwał posesję. Wartość tej nieruchomości szacowana jest na ok. 200 tys. PLN, a za ile chcieli się pozbyć swoich udziałów 3 współwłaściciele…? Za 20 tys. PLN każdy – oprócz tego, który był stałym mieszkańcem. Teoretycznie więc wystarczyło zapłacić 60 tys. PLN trzem współwłaścicielom, po czym zaproponować czwartemu, że zapłaci mu się jakąś kwotę, nawet pełną równowartość jego udziału (czyli ok. 50 tys. PLN). I tak się też stało, ale… nie zgodził się. I to w zasadzie przekreślało sensowność całej transakcji, bo choć teoretycznie można było na niej wyciągnąć 60-70-% zwrotu z inwestycji w kilka miesięcy, to w praktyce mogłoby się okazać, że kapitał został na długo utopiony.

Dlaczego o tym wspominam? Ponieważ na podobnej zasadzie działają inwestorzy kupujący na aukcjach komorniczych – jeśli widzą, że temat jest problemowy i prawdopodobnie będzie ciężko o dalszą odsprzedaż, czyli ogólnie istnieje duże ryzyko zablokowania kapitału na dłużej, to po prostu szukają innej okazji. Pieniądz bowiem musi krążyć, aby zarabiać.  Oczywiście, istnieje możliwość sądowego zniesienia współwłasności na drodze procesowej, ale jest to długa i kłopotliwa droga.


6. Sprzedaż nieruchomości zagranicznej osobie prawnej

Ta metoda jest dość często stosowana przez przedsiębiorców, którzy albo chcą wejść w ryzykowny biznes, albo przeprowadzić tzw. kontrolowane bankructwo i w razie czego zachować choć część majątku. W tym celu chętnie wykorzystywano w szczególności spółki offshore o utajnionej dla polskich instytucji strukturze własności lub też wchodzące w skład tzw. łańcucha optymalizacji podatkowej. Czasem były to także zagraniczne fundacje nieprowadzące żadnej działalności i będące w gruncie rzeczy swoistą przechowalnią majątku dłużnika (lub wielu dłużników). Oczywiście w rzeczywistości to dłużnik kontroluje taką spółkę X będącą papierowym posiadaczem jego nieruchomości. Co istotne, dłużnik zwykle nie jest bezpośrednim właścicielem takiej spółki X, lecz kontroluje inny podmiot, np. spółkę Y, będącą posiadaczem udziałów w spółce X. Takie „rozmycie” własności ma na celu utrudnienie dotarcia do rzeczywistych właścicieli. W ogóle temat „wyprowadzania” majątku poza zasięg działania polskich organów ścigania to bardzo ciekawe zagadnienie, ale to temat na osobny wpis.

 

Jakie korzyści może odnieść dłużnik dzięki odwlekaniu licytacji nieruchomości w czasie

Być może co poniektóry Czytelnik zastanawiał się w trakcie lektury, co też przyjdzie dłużnikowi z takiej zabawy w ciuciubabkę, czyli w odwlekanie egzekucji? Już wyjaśniam: wbrew pozorom może zyskać bardzo wiele i wiele może się wydarzyć, o czym poniżej.

– Dłużnikowi często opłaca się grać na zwłokę w sytuacji, kiedy prowadzone jest postępowanie upadłościowe dotyczące jego osoby. Co prawda po ogłoszeniu upadłości nieruchomość i tak zostanie sprzedana w celu zaspokojenia roszczeń wierzycieli, ale dłużnik może otrzymać z tej puli środki pozwalające na wynajem lokalu mieszkalnego przez kolejne 24 miesiące. Jest to całkiem duży bonus, którego próżno szukać przy licytacjach komorniczych – a już na pewno nie wtedy, kiedy kwota zadłużenia przewyższa wartość nieruchomości.

Wierzyciel może po prostu umrzeć, a jego spadkobiercy nie będą zainteresowani windykacją należności chociażby z uwagi na brak czasu i nerwów na toczenie „wojny” z dłużnikiem. A z takiej sytuacji jest już prosta droga do przedawnienia długu.

– Wierzyciel zniecierpliwiony oczekiwaniem i przewlekłością egzekucji, może zdecydować się sprzedać wierzytelność za ułamek jej wartości (np. za 30%), a dłużnik może ją wtedy przejąć w drodze kontrolowanego odkupu – pisałem o tym patencie tutaj.

– Jeśli wierzycielem była np. spółka, to może ona po prostu zbankrutować lub też ulec likwidacji. Oczywiście, w przypadku takiego scenariusza wiele może się zdarzyć – np. syndyk odpuści windykację długu lub też wierzyciele jako osoby fizyczne nie będą już mieli siły i energii na szarpanie się z dłużnikami.

Wierzyciel może utracić ważne dowody w sprawie, jak chociażby umowę potwierdzającą istnienie zobowiązania czy też różnego rodzaju pokwitowania. Nie ma w tym nic nadzwyczajnego – w końcu dokumenty mogą zginąć, ulec spaleniu podczas pożaru itp.

– No i wreszcie wierzyciel, po kolejnej bezskutecznej egzekucji, może dojść do wniosku, że z ekonomicznego punktu widzenia ta cała „zabawa” w windykację przestaje mu się opłacać, no bo komornik swoje bierze (zaliczki, konieczność pokrycia przez wierzyciela niektórych wydatków w przypadku bezskuteczności egzekucji), prawnicy biorą, biegli rzeczoznawcy też biorą, do sądu trzeba dojeżdżać, a pieniędzy od dłużnika jak nie ma, tak nie ma. Zresztą każdy ma jakiś limit wytrzymałości, po przekroczeniu którego po prostu odpuszcza. I tutaj znów mamy prostą drogę do przedawnienia.

 

Kilka słów na zakończenie

Przedstawione sposoby odwlekania licytacji nieruchomości nie wyczerpują oczywiście całego spektrum dostępnych środków, proszę nie mieć złudzeń. Nie jest też tak, że wierzyciele są wobec takich sztuczek bezbronni – zawsze mogą bowiem wytoczyć powództwo przeciwko dłużnikowi np. o pozorne obciążanie składników majątku czy też bardziej ogólnie o celowe działanie na szkodę wierzycieli. Jednak w przypadku, kiedy dłużnik działa w sposób profesjonalny, wcale nie jest tak łatwo udowodnić przed sądem jego złą wolę. Poza tym dłużnicy będący w finansowej desperacji, przerażeni wizją utraty majątku, działają często nieracjonalnie i podejmują ryzyko nielegalnych działań narażając się przy tym na odpowiedzialność karną, ale liczą, że mimo wszystko jakoś im się upiecze (a jeśli nawet zostaną skazani, to otrzymają tylko tzw. zawiasy). Prawo też nie jest doskonałe (żadne zaskoczenie) i nie zawsze ułatwia życie wierzycielowi.

Co więc ma zrobić ktoś, kto trafił na takiego „trudnego” dłużnika i nie może odzyskać swoich pieniędzy pomimo egzekucji komorniczych? Wyjścia są w zasadzie dwa: albo odpuścić, albo przekazać sprawę w ręce specjalistów od tzw. trudnej windykacji, którzy znają odpowiednie metody perswazji oraz takie sztuczki, po zastosowaniu których dłużnik uzna, że jednak lepiej nie kombinować i spłacić przynajmniej tego wierzyciela, w zamian zyskując bezcenną rzecz: święty spokój.


Potrzebujesz pomocy
przy rozwiązaniu problemów związanych z przestępczością gospodarczą? Chcesz odzyskać tzw. trudny dług? A może potrzebujesz skutecznej ochrony antywindykacyjnej? Napisz do mnie: kontakt@bialekolnierzyki.com

Zdjęcie ilustrujące wpis jest poglądowe! Osoby, rzeczy lub sytuacje przedstawione na zdjęciu NIE mają bezpośredniego związku z treścią niniejszego wpisu!