Krótki komentarz do „afery” GameStop

Nie powiem, spodobała mi się akcją z aplikacją RobinHood i zamieszanie z akcjami spółki GameStop – w końcu białe kołnierzyki z Wall Street nie dostają takich batów zbyt często. Takie oddolne ruchy zawsze są fajne jako ciekawostka, bo dają ludziom poczucie, że działając razem mogą wiele zmienić i odwrócić reguły gry ustalane przez „grubasów” biznesu. Nie do końca i nie zawsze jest to prawda, ale i tak zabawy było sporo.

Rozrywkę popsuł jednak w pewnym momencie CEO RobinHooda, którego teraz zacytuję:

„W celu ochrony firmy i ochrony naszych klientów, musieliśmy ograniczyć kupno tych akcji”.

Takie tam tłumaczenie, że niby chronimy małych inwestorów, żeby nie kupowali oni akcji po zawyżonych cenach. Aktualnie w USA trwa dyskusja, jak do tej gadki podejdzie Amerykańska Komisja Papierów Wartościowych i Giełd (SEC). Otóż jest szansa, że SEC jednak nie „łyknie” tego tłumaczenia z „dbaniem o dobro użytkowników”. Dlaczego? W tej sytuacji można bowiem z dużą dozą prawdopodobieństwa założyć (oraz zapewne i udowodnić), że mali inwestorzy grający na wzrosty GameStop byli świadomi tego, że ta firma ma niezbyt dobre perspektywy i koniec końców szansa na stratę jest tam duża. A nawet jeśli niektórzy tego nie wiedzieli, to bez trudu mogli się dowiedzieć – nie ma więc raczej mowy o wprowadzaniu małych inwestorów w błąd.

Cel części z inwestorów był jasny: doprowadzenie do bankructwa dużego funduszu hedgingowego, czyli zrobienie na złość „grubasom”. RobinHood wstrzymując transakcje nie zadziałał więc wcale w interesie małych inwestorów – powtórzę: oni i tak zdawali sobie sprawę z tego, że finalnie ich pieniądze prawdopodobnie przepadną. No a skoro tak, to tłumaczenie CEO RobinHooda średnio się klei. Twórcy aplikacji zadziałali przeciwko swoim użytkownikom, chroniąc przy okazji giełdowych wyjadaczy (a czy tam były naciski czy nie, to już nie oceniam).

 

 

Ok, a co może nasunąć się na myśl przy okazji tej akcji?

 

Po pierwsze

Z dużym stopniem prawdopodobieństwa można powiedzieć, że chyba jeszcze nigdy nie było lepszego czasu dla oszustów grasujących na rynkach finansowych. Dlaczego?

Weźmy chociażby tzw. luzowanie ilościowe (QE), dość powszechne w ostatnich czasach. Owo luzowanie ilościowe w naszym kontekście objawia się „wstrzykiwaniem” na rynek ogromnych ilości pieniędzy – banki centralne skupują po prostu od banków komercyjnych ryzykowne papiery / biorą je w zastaw. Daje to ten efekt, że banki komercyjne mają więcej $$ na udzielanie kredytów. Taki zabieg ma pobudzić gospodarkę – niby ładnie, pięknie, ale jest też i ciemna strona mocy. Otóż przy luzowaniu ilościowym może powstać bardzo duży „rozstrzał” pomiędzy cenami rynkowymi, a rzeczywistością gospodarczą. Mówiąc inaczej: coraz więcej aktualnych wycen spółek jest wziętych z miejsca, w którym plecy tracą swą szlachetną nazwę.

Rezultat

Wykrywanie nadużyć i jawnych oszustw typu manipulacje cenowe i sztuczne pompowanie wartości akcji (pump-and-dump, o którym już pisałem) stało się drogą przez mękę. Oderwanie cen akcji od rzeczywistej wartości danego przedsiębiorstwa weszło już bowiem w zbyt wielu przypadkach w takie stadium, że tzw. czerwone flagi wskazujące na możliwość popełnienia fraudu zostały „wymazane”, mówiąc obrazowo. Albo inaczej – na chwilę obecną tych czerwonych flag jest zbyt dużo, aby były w stanie sensownie wskazać na potencjalne „miny”. Jeśli więc zamierzacie iść w ślady Jordana Belforta, to teraz jest Wasz czas.

 

 

Po drugie

Jest taka teoria mówiąca, że rynek z wieloma świadomymi inwestorami może być nieefektywny. No bo przecież drobni inwestorzy zaczęli grać tak, jak giełdowe „grubasy” grały od dawna – a tymczasem w tej grze w dużym uproszczeniu chodzi o to, aby nie zostać z niechodliwym towarem (akcjami) w ręce jako ostatni. Jeśli zabraknie małej rybki do … wykorzystania, bo wokół wszyscy grają jak rekiny, to ciężko dobrze zarobić. Tak czy inaczej analitycy dużych firm być może będą musieli brać pod uwagę to, że teraz nawet bezrobotni obywatele stanu Maine (jeden z najbiedniejszych stanów USA), którzy stracili pracę w wyniku pandemii, mogą skrzyknąć się w necie i wpływać znacząco na wycenę akcji. Kilkadziesiąt lat temu praktycznie nie do pomyślenia, a dziś proszę…

 

 

Reasumując

Cała sprawa jest ciekawym case study – nie tylko dla osób, które interesują się stricte inwestowaniem. Mogliśmy też zauważyć, że duże korporacje trzymają się razem – chociażby FB zbanował popularną grupę, na której udzielali się drobni traderzy inwestujący w GameStop. I tutaj widać, że nie tak łatwo będzie trwale „oszukiwać system”, gdyż wielkie firmy nie oddadzą masom kontroli ot tak. Dobrze to czy źle, to niech już każdy sam oceni na własną rękę.

 

Podatek cukrowy 2021

Media od początku roku podniecają się znaczną podwyżką cen Coca – Coli. Powoli zaczynają się także pojawiać informacje na temat możliwych oszustw związanych z podatkiem cukrowym (PC). Przykładowo gdzieś tam rzekomo miał pojawić się pomysł, aby sprowadzać Coca – Colę z zagranicy jako odrdzewiacz i dzięki temu „okiwać” podatek. Skomentuję to tak: jest to plan na poziomie Ferdka Kiepskiego i może służyć jedynie jako medialna ciekawostka, a nie wysokodochodowy pomysł na przestępczy biznes. Jeśli bowiem już ktoś będzie robił przekręty na PC, to w nieco innych okolicznościach.

 

Energetyki – nowe możliwości

Na dystrybucji wspomnianej już Coca – Coli niespecjalnie się znam, ale za to z takimi np. napojami energetycznymi miałem kilka lat do czynienia od strony biznesowej. Być może nawet niektórzy z Was słuchali podcastu na moim kanale YT, w którym opowiadam, jak ta branża wygląda z perspektywy MŚP (bo grubasy typu Red Bull to inna liga). I tutaj właśnie podatek cukrowy może się okazać elementem, który da bonus kombinatorom, a utrudni życie uczciwym przedsiębiorcom. Jak to? Już tłumaczę.

 

22 grosze na puszce

Jak łatwo policzyć, standardowa puszka 250 ml napoju energetycznego typu Red Bull będzie droższa dzięki nowemu podatkowi o jakieś 22 grosze na tzw. pierwszym rzucie dystrybucji. Dużo to czy mało? Otóż relatywnie dużo, bo w przypadku niedrogich energetyków marże oscylują niekiedy w okolicach kilku – kilkunastu groszy. Kilkadziesiąt to już całkiem nieźle (mowa oczywiście o tanich brandach, które stoją na półkach w cenach ok. 2 PLN). Przy tak niskich marżach może pojawić się pokusa, aby ten podatek ominąć, co jest w gruncie rzeczy dość proste (jeśli chcemy działać nielegalnie).

Nie każdy musi znać się na tym akurat podatku, więc zacznę od podstaw. Otóż załóżmy, że jesteśmy firmą handlującą hurtowo napojami energetycznymi, które kupujemy bezpośrednio od producenta (czyli rozlewni). Po prostu fabryka robi nam nadruk na puszce, a rozlewnia leje do środka co tam chcemy (zwykle standardowego energetyka, bo tak naprawdę większość napojów na naszym rynku to kopia Red Bulla). No i teraz wszedł podatek cukrowy, a nam niespecjalnie uśmiecha się go płacić. Jak więc go najprościej obejść? Zgodnie z obecnie obowiązującą linią interpretacji przepisów (podaną mi przez księgową producenta napojów) są dwa przykładowe scenariusze:

  1. Kupujemy jako firma handlująca wyłącznie hurtowo (tzn. nie sprzedajemy do detalistów) i natychmiast towar eksportujemy. Wątpliwa przyjemność płacenia podatku cukrowego wtedy nas omija.
  2. Kontrolowana przez nas spółka np. z Holandii kupuje u polskiego producenta napój – na zerowej stawce VAT i bez podatku cukrowego (PC).

W opisanych powyżej przypadkach producent napoju nie doliczy nam PC. No dobra, zatem teoretycznie mamy napój nieopodatkowany – co jednak dalej?

 

VAT-owcy & podatek cukrowy

 

Weźmy taki oto hipotetyczny scenariusz:

– chłopaki od VAT-u będą kupowali napoje od producenta tak, jak dotychczas, deklarując przy tym, że PC zapłaci ich spółka kupująca,

– następnie napoje przejdą „szlak fakturowy” charakterystyczny dla karuzel, gdzie, podobnie jak VAT-u, tego podatku cukrowego też raczej nikt nie będzie odprowadzał (bo to strata pieniędzy),

– X-obrotów karuzeli, zwroty VAT-u i napoje trafią wreszcie do sprzedaży na polski rynek, gdy już będzie kończył się powoli cykl życia schematu.

 

Zagrożenie!

System monitorowania opłacania podatku cukrowego może być na tyle sprawny i obejmujący mniejszą ilość podmiotów, że wręcz ułatwi wykrywanie obrotu karuzelowego na niektórych towarach (ja bym przynajmniej przeanalizował pójście w tym kierunku).

 

No dobra, a co w tym wariancie karuzelowym zmieni podatek cukrowy?

Po pierwsze PC jest doliczany do ceny netto napoju, podbijając tym samym podstawę opodatkowania VAT. A skoro tak, to po drugie…

Po drugie po wprowadzeniu PC ceny wszystkich napojów energetycznych pójdą do góry. Z perspektywy chłopaków od VAT-u to super, bo łatwiej będzie uprawdopodobnić wysoką cenę napojów. A wyższa cena = wyższe zwroty VAT. To bardzo prosta zależność.

Po trzecie pamiętajmy, że VAT-owcy kupili napoje z pominięciem podatku cukrowego, a zatem chcąc je finalnie upłynnić mają duży bonus w stosunku do uczciwych dystrybutorów. Po prostu mogą go zaoferować sklepom detalicznym napój bez PC i bez VAT – razem +- 50 groszy mniej niż legalnie działające firmy. W dobie rosnących cen, jakie nastaną wśród uczciwych firm, mogą więc być najtańsi i szybko upłynnić towar. Zakładam rzecz jasna, że w tym wariancie dystrybucja pójdzie przez spółkę – słup, która i tak żadnych podatków nie zapłaci.

 

Kto na tym straci?

Oczywiście uczciwy dystrybutor, który nie dość, że naliczy VAT, to jeszcze będzie musiał zapłacić podatek cukrowy w wysokości niebagatelnej w stosunku do ceny początkowej napoju. Nie będzie miał szans konkurować cenowo z kimś, kto nie odprowadzi wymienionych podatków. W konsekwencji jeszcze łatwiejsze będzie zalanie rynku napojami z karuzel – przynajmniej jeśli chodzi o upłynnianie tego towaru w kanale detalicznym. Tzw. grubasy typu Red Bull spokojnie to przetrwają, ale mniejsze firmy mogą mieć już problemy.

 

A kto zyska?

W opisanym wariancie właśnie karuzelowcy, gdyż, jak już wspomniałem, wzrosną ceny napojów, a poza tym będą mogli łatwiej i szybciej pozbyć się tego towaru, gdyż będą dodatkowo tańsi o podatek cukrowy. W mojej skromnej opinii skala takiego procederu nie powinna być zbyt wielka, ale jednak może mieć zauważalny negatywny wpływ na mniejsze firmy handlujące napojami energetycznymi.

 

Inne możliwości

W teorii istnieje również zagrożenie, że niektórzy nieuczciwi sprzedawcy napojów energetycznych, którzy nie są „zwrotowymi VAT-owcami”, będą po prostu sprzedawać do kanału detalicznego z pominięciem podatku cukrowego i VAT-u, używając do tego celu spółek – krzaków. Można by tutaj np. wykorzystać eksport, czy też może bardziej WNT. W praktyce jednak nie wydaje mi się, żeby mogło się to dziać na jakąś większą skalę. Dlaczego?

 

Wystarczy tutaj policzyć:

– zakładany zarobek nielegalny na „przytuleniu” VAT-u i PC oscylować będzie zapewne w okolicach 50 groszy na jednej puszce,

– aby szybko upłynnić towar detalistom, trzeba być wyraźnie tańszym od innych, więc o marży nie będzie specjalnie mowy, a wręcz trzeba będzie jeszcze sprzedawać na stracie (nie licząc zysku na PC i VAT),

– załóżmy więc, że na standardowym zamówieniu 250 tys. puszek energetyków zarobimy 250 tys. x 0,4 PLN = 100 tys. PLN, od czego jednak trzeba odjąć same koszty dystrybucji, organizacji spółki – krzak itd. (podatków nie płacimy tutaj z założenia).

 

No i niestety, ale „pchnięcie” takiej ilości napojów do detalu wymaga sporej pracy, co w przypadku tak niedużego relatywnie zysku każe postawić sobie pytanie: czy mi się opłaci takie kombinowanie? No tak średnio, bym powiedział – chyba, że ktoś ma mocno rozbudowane kanały dystrybucji i potrafi mądrze „podłączyć” pod nie spółkę – krzak tak, aby nie łączyło się to z jego główną działalnością. Pytanie, co w przypadku innych napojów, ale i tam raczej chyba nie będzie masowych oszustw.

 

Tu na razie jest ściernisko, ale będzie San Francisco

Prawdziwe możliwości mogą się jednak otworzyć w momencie, gdy zostanie wprowadzony system zwrotu za podatek cukrowy, analogiczny chociażby do systemu zwrotu akcyzy. Takie rozwiązanie było proponowane w trakcie konsultowania ustawy z przedstawicielami biznesu. W takiej konfiguracji mielibyśmy 2 rzeczy do zgarnięcia: VAT & podatek cukrowy. A to już może znacznie podbić opłacalność „zwrotowego” biznesu. Oczywiście, niby jest dość rozbudowany system raportowania podatku cukrowego, ale czy będzie on w stanie wyłapać skutecznie oszustów? Nie wiem, bo temat jeszcze świeżutki i w sumie to nikt nic nie wie specjalnie.

 

Reasumując

Pokusa pominięcia podatku cukrowego wydaje się duża, ale jest raczej wątpliwe, żeby to działo się na masową skalę. Więksi producenci i dystrybutorzy raczej nie będą się bawić w kombinacje, bo i tak mają ugruntowaną pozycję na rynku – ciężko mi sobie wyobrazić, aby taka np. Coca Cola czy Foodcare oszukiwali na podatku cukrowym. Jednak mniejsze firmy lub karuzelowcy mogą się teoretycznie pokusić o kombinacje. W każdym razie zobaczymy co z tego wszystkiego wyniknie – zapewne okaże się to już w tym roku. Jeśli więc zobaczycie na półkach lokalnych sklepów bardzo tanie energetyki z polskimi i angielskimi napisami, to będzie prawdopodobnie oznaczać, że coś się dzieje.

Hazard x 3, czyli kilka słów o jakości prawa w Polsce

Zacznę od tego, że doradcy podatkowi jadą ostatnio równo po polskiej wersji tzw. estońskiego CIT-u. Dlaczego? Ponieważ w obecnie prezentowanym kształcie może się on okazać śmiertelną pułapką dla tych, którzy z niego skorzystają. W dużym skrócie chodzi o sytuacje, w których decydujemy się na wyjście z tej formy opodatkowania lub też tracimy do niej prawo. Wtedy może się okazać, że dostaniemy tzw. „mokrą szmatą prosto w ryj”, czyli będziemy mieli do zwrotu podatek CIT za kilka lat w tył, do tego naliczany według karnej stawki. Super interes, naprawdę. Ja rozumiem, że zastosowano tutaj pewne bezpieczniki po to, aby nie było kombinacji z wykorzystywaniem tego mechanizmu do ostrzejszej optymalizacji podatkowej, no ale… Jeśli traktować wszystkich przedsiębiorców jak potencjalnych przestępców, to po co w ogóle bawić się w jakieś ulgi itp.? Ja napiszę tylko do tych, którzy wymyślili ten system (choć pewnie i tak tego nie przeczytają) jedno powiedzenie z czasów szkolnych: „Kto daje i odbiera, ten się w piekle poniewiera”.
⬇
I tak to jest na ogół z tym tworzeniem prawa w Polsce, że albo czegoś się nie dopatrzy, albo pogmatwa tak, że już nikt nic z tego nie rozumie. Przykładem tego drugiego scenariusza jest oczywiście podatek VAT. Tak straszliwie skomplikowano zasady jego rozliczania, że potrzebne są opracowania typu „VAT – 1556 wyjaśnień i interpretacji”. Doszło do tego, że łatwiej się dziś nauczyć jak ten VAT wyłudzać niż jak rozliczać go prawidłowo w każdej sytuacji. Chyba tylko doradcy podatkowi i jacyś wyjątkowo psychopatyczni urzędnicy cieszą się z takiego patologicznego stanu rzeczy, bo na pewno nie przedsiębiorcy. Czasem sobie wyobrażam, jak to mogłoby być fajnie, gdyby w Polsce wprowadzono jedną stawkę VAT w wysokości 15 lub 16% (co postulował swego czasu prof. Robert Gwiazdowski). Raz, że wielu przedsiębiorców wreszcie bez lęku rozliczałoby ten podatek, a dwa wyeliminowano by sporą część obrotu karuzelowego (wyłudzenia VAT przy 15% to już tak średnio się opłacają).
⬇
Jednak bywają też sytuacje, w których nowo utworzone przepisy wywołują pewne skutki praktyczne, które są korzystne dla ściśle określonych podmiotów. I to jest szczególnie ciekawe z perspektywy białych kołnierzyków. Aby nie być gołosłownym, oto mała próbka.
⬇
Mamy rok 2009. Rząd Donalda Tuska tworzy ustawę o grach hazardowych, która w założeniu ma wzmocnić kontrolę państwa nad branżą hazardową i chronić społeczeństwo przed negatywnymi skutkami hazardu. Wprowadzono więc szereg obostrzeń uderzających w branżę, ale jednocześnie nie zapewniono służbom odpowiednich narzędzi do zwalczania nielegalnej działalności hazardowej (skąd my to znamy, heh).

 

Efekt

Szara strefa rozrosła się do ogromnych rozmiarów, a wydatki Polaków na legalny hazard spadły o połowę, to jest z nieco ponad 20 miliardów PLN w 2009 roku do ok. 10 miliardów PLN w 2010 roku. Kto na tym stracił? Budżet państwa. Kto zyskał? Osoby kontrolujące nielegalny hazard (no kto by się spodziewał…)

Dlaczego tak się stało?

Jedni powiedzą, że ktoś coś spieprzył, nie przeanalizował, nie dopilnował. Inni powiedzą: a może wręcz przeciwnie, bo ktoś na tej sytuacji z pewnością skorzystał…?
I tutaj przytoczę ciekawy przykład problemów, o których możemy przeczytać w pewnej interpelacji poselskiej. Zgodnie z zawartymi tam informacjami, rzucano kłody pod nogi już funkcjonującym kasynom, na czym skorzystał… Ale po kolei.

Mamy rok 2009. Jak już wspomniałem, powstaje nowa ustawa o grach hazardowych, a wraz z nią rozporządzenia, które mają regulować przyznawanie koncesji na legalne kasyna gier. Założenie jest szczytne: wyeliminować z rynku szarą strefę hazardową i ucywilizować branżę, jak na państwo prawa będące w Unii Europejskiej przystało. Czyli mamy mieć kasyna niczym w Monaco i tam przykładny wielbiciel gier losowych może sobie spokojnie pograć, a państwo skasuje swoją dolę w podatkach. Kasyna mają mieć koncesję, żeby żadne szemrane firmy nie działały już na rynku hazardowym. Czyli fajny plan.

 

Ustawa hazardowa – koncesje na prowadzenie kasyn

Jak już pisałem, za nową ustawą stały dobre cele – przynajmniej teoretycznie. W praktyce jednak wszystko rozbiło się o przepisy rozporządzenia odnośnie przeprowadzania przetargów dotyczących koncesji na prowadzenie kasyna.

 

👉 Fory przy przetargu

Otóż w sytuacji, gdy wniosek o udzielenie takiej koncesji składały co najmniej 2 podmioty spełniające warunki, minister finansów, będący organem koncesyjnym, był zobowiązany rozpisać przetarg. No i tutaj zgrzyt: wprowadzono przepisy faworyzujące firmy, które w ciągu 3 poprzednich lat w wyniku przetargów uzyskały koncesje na prowadzenie salonów z automatami. Konkretnie to otrzymywały one dodatkowo punkty w przetargu – raz za to, że już wcześniej uczestniczyły w przetargach związanych z działalnością hazardową, a dwa, że płaciły z tego tytułu podatki. Co ciekawe, kwota odprowadzonych podatków nie miała tutaj znaczenia – mógł to być smutny tysiąc złotych zapłaconych do budżetu państwa, a już dodatkowe punkty mieliśmy zapewnione.
Czyli tak: duża część z takich salonów z automatami była prowadzona właśnie przez różne szemrane podmioty, z którymi ta nowa ustawa miała walczyć. No i te salony wyeliminowano, ale ich właściciele dostali fory przy ubieganiu się o koncesje na prowadzenie legalnych kasyn. Cóż, dość interesujący zabieg ustawodawcy…

W każdym razie skutek był taki, że kasyno, które przez wiele lat odprowadzało duże podatki, przegrywało przetarg z firmą kontrolowaną przez szemrane towarzystwo, która to firma płaciła wielokrotnie mniejsze podatki, a grę na stołach umożliwiała np. przez 2 godziny w tygodniu. Tak, kasyno przegrywało, gdyż nie uczestniczyło wcześniej w przetargach (bo nie musiało!) i nie otrzymywało za to dodatkowych punktów.

 

👉 Lokalizacja kasyna i jego wielkość

Co ciekawe, już funkcjonujące kasyna mogły przegrać przetarg nawet wtedy, gdy posiadały doskonałą lokalizację, gwarantującą odprowadzanie wysokich podatków do budżetu (a to powinno być priorytetem dla rządzących). Z tymi lokalizacjami to też tak w ogóle jakoś głupio wyszło. No bo tak: zgodnie z rozporządzeniem można było uzyskać za lokalizację 12 punktów z 29, co stanowiło bardzo istotne kryterium. Najwyżej oceniane były hotele 4 i 5-gwiazdkowe oraz zabytkowe budynki (np. kamienice).

Przepisy jednak przewidywały możliwość zmiany miejsca urządzania gier hazardowych, nie stawiając przy tym ograniczeń co do trybu, w jakim została przyznana koncesja. Czyli jakaś spółka prowadząca sobie wcześniej salon z automatami do gier mogła podać lokalizację w renomowanym hotelu, w którym już mieściło się kasyno i otrzymać w związku z tym maksymalną punktację. No a potem, już po wygranym przetargu, ta lokalizacja mogła się zmienić na inną, gorszą, która w przetargu byłaby nisko punktowana. Do tego taki numer dało się robić nawet kilka razy, czyli używać wielokrotnie tych samych lokalizacji. Można? Można!

 

👉 ½ kasyna

Ustawa hazardowa narzuciła minimalną wymaganą ilość stołów do gry, co jest zresztą zrozumiałe, ponieważ kasyno powinno dysponować odpowiednią powierzchnią. Jednak jakoś tak nie wprowadzono punktowania metrażu, lecz samej lokalizacji. W konsekwencji przetargi zaczęły wygrywać podmioty, które nie zapewniały lokali odpowiednich do skali profesjonalnego hazardu. Przykładowo dotychczasowy salon gry na automatach o powierzchni 150 metrów mógł stać się pseudokasynem, w którym nie było możliwości urządzenia wszystkich gier tak, jak to powinno wyglądać. Rezultat: brak odpowiednich warunków do gry i niższe wpływy do budżetu państwa z tytułu podatku od wygranej (wtedy 50% przed odliczeniem kosztów).

 

Rekin pożera mniejsze ryby 🦈

Jak już wspomniałem na początku, nowa ustawa hazardowa miała „ucywilizować” rynek hazardu w Polsce. W praktyce zaś pojawiły się sygnały, że przepisy przetargowe wprowadzone przy okazji tejże ustawy faworyzują JEDEN KONKRETNY PODMIOT, który przejmuje inne spółki hazardowe i startuje pod ich szyldem w różnych przetargach. W konsekwencji podmiot ten mógł stać się dominującym graczem na rynku, eliminując wiele z dotychczas działających kasyn. Komu, poza formalnymi właścicielami tej firmy, było to jeszcze na rękę? To jest bardzo ciekawe pytanie…

Zdjęcie ilustrujące wpis jest poglądowe! Osoby, rzeczy lub sytuacje przedstawione na zdjęciu NIE mają bezpośredniego związku z treścią niniejszego wpisu!