Dlaczego drogi lokalne w Polsce tak szybko się niszczą?

Tematem dzisiejszego wpisu będzie nieco niższy poziom przestępczości gospodarczej – taki bardziej swojski, można by powiedzieć. Zapewne wielu z Was, jadąc sobie jakąś tam lokalną trasą, zastanawiało się nieraz, dlaczego jest tak, że w Polsce buduje się nową drogę, a ta już po 3 – 4 latach nadaje się do generalnego remontu. Ba, w ekstremalnych przypadkach już po jednej zimie na takiej nowej nawierzchni potrafią pojawiać się pęknięcia. Czym to jest spowodowane…?

 

Wersja video dla tych, którzy wolą oglądać i słuchać ⬇️

 

 

Wersja tekstowa dla tych, którzy wolą czytać ⬇️

W tekście znajdziecie praktycznie to samo, co w filmiku, ale doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że wielu moich Czytelników oraz Czytelniczek ma sentyment do słowa pisanego, więc teksty na blogu są i będą – nie zamierzam zmieniać się w 100% youtubera (cokolwiek to znaczy).

 

 

Potencjalne wyjaśnienia problemu szybko niszczejących dróg lokalnych

 

Teoria nr 1

Niektórzy twierdzą, że drogi niszczą się szybko dlatego, że po prostu taki mamy klimat. No i nie jest to prawda, ponieważ takie np. Niemcy mają klimat bardzo podobny, a drogi mają w stanie o wiele lepszym (no, może nie zawsze).

Teoria nr 2

Ok, więc może nasze drogi lokalne masowo niszczą ciężkie maszyny rolnicze, ciężarówki i tak dalej? Oczywiście, przy dużym natężeniu ruchu takich pojazdów ich destrukcyjny wpływ na nawierzchnię jest bezdyskusyjny. Ale nie oszukujmy się: jeśli po danej drodze przejedzie kilka razy dziennie ciągnik – nawet ciężki – z przyczepą, a od czasu do czasu jakiś kombajn czy ciężarówka (głównie przy okazji żniw, wykopków itp.), to jeszcze nie oznacza, że taka droga musi się rozpadać po kilku latach! Są bowiem miejsca, gdzie ciężkie pojazdy jeżdżą naprawdę często, a mimo to nawierzchnia jest w dobrym stanie nawet po kilku latach.

Teoria nr 3

Więc może to firmy budujące lokalne drogi partaczą robotę…? Bingo! Ale to partaczenie jest spowodowane w dużej mierze patologicznym systemem i winowajców jest tutaj więcej, niż tylko przysłowiowy Janusz biznesu chcący się szybko dorobić na gminnych zamówieniach. I dziś właśnie przedstawię jeden ze scenariuszy obrazujący to, jak w rzeczywistości wyglądają takie kontrakty.

 

 

Przetargi na budowę dróg lokalnych i nieformalne kryterium 100% cena

Jest sobie jakaś gmina w Polsce, która organizuje przetarg na budowę 10 kilometrów lokalnej drogi. Żadna tam specjalnie uczęszczana trasa – po prostu zwykła droga gminna. No i teraz do przetargu przystępuje firma X, która ma własną wytwórnię mas bitumicznych, wszystkie niezbędne sprzęty, wykwalifikowaną kadrę, doświadczenie – ogólnie wszelkie atuty, aby takie zamówienie zgarnąć. Cena też zostaje skalkulowana tak, żeby ciężko było konkurencji ją przebić – oczywiście zakładając, że droga będzie budowana zgodnie ze specyfikacją czy też sztuką budowlaną.

 

Rozstrzygnięcie zamówienia

Przychodzi dzień przetargu, gdzie okazuje się, że spośród kilku startujących oferentów zwycięzcą została jednak firma Y. No i nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie dwie rzeczy:

– po pierwsze firma Y to spółka, która co prawda działa na rynku od wielu lat, ale właściwie nie ma żadnej infrastruktury – no, może przysłowiową łopatę w garażu;

– po drugie owa firma Y wygrała przetarg proponując cenę tak niską, że firmie X absolutnie by się nie opłacało jej przebijać, nawet przy posiadaniu własnej wytwórni mas bitumicznych, bazy sprzętowej i know-how.

Zatem powstaje bardzo ważne pytanie: jakim cudem firmie Y opłacało się dać tak niską cenę? 

I tutaj, zanim przejdę do odpowiedzi, muszę zaakcentować jedną rzecz. Otóż w teorii nie jest wcale tak, że to najniższa cena musi wygrać! Wręcz przeciwnie – powinno się premiować te oferty, które mają najlepszy stosunek ceny do jakości. Niestety, w praktyce cena ma tak dużą wagę przy zamówieniach, że to ona decyzuje o zwycięstwie. Konsekwencje tego są daleko idące.

 

 

Jak w praktyce działa system przetargów na budowę lokalnych dróg

Szef firmy X, czyli tej, która przegrała przetarg, nie jest zadowolony z rozstrzygnięcia. Po jakimś czasie wysyła więc jednego z pracowników na miejsce budowy, aby zobaczyć, czy prace są wykonywane zgodnie ze sztuką budowlaną. Co się okazuje…? Że oczywiście nie są! Podbudowy (tzn. warstwy znajdując się pod widoczną nawierzchnią) są zwyczajnie za cienkie i niezgodne ze specyfikacją, czego konsekwencją będzie oczywiście zbyt szybko pękająca nawierzchnia oraz tworzenie się różnych nierówności.

Szef firmy X postanawia nieformalnie zapytać w Urzędzie Gminy (zleceniodawca), czy wiedzą o tej patologicznej sytuacji. W odpowiedzi słyszy wiele mówiące zdanie: „Panie …, jeśli Pana firma chce jeszcze wygrać jakiś przetarg na naszym terenie, to lepiej niech Pan da spokój.”.

 

 

No dobrze, a co z kontrolą jakości budowanych dróg…?

No właśnie, przecież budowę drogi powinno się kontrolować! Jak zatem obchodzi się taką przeszkodę – czy może fałszując dokumentację…? No więc właśnie niekoniecznie. Prymitywne sfałszowanie dokumentów, czy też raczej poświadczenie w nich nieprawdy, powodowałoby „wystawienie na strzał” wtajemniczonego specjalisty dokonującego odbioru. Przykładowo zewnętrzna kontrola mogłaby wykryć nieprawidłowości i wyciągnąć konsekwencje wobec odbierającego. Jak to zatem rozegrać?

Odpowiedzią jest coś, co można by nazwać schematem punktowym. Otóż specjalista kontrolujący przebieg prac i dokonujący odbioru jedzie sprawdzać drogę tylko i wyłącznie na konkretnych odcinkach. No a tam wszystko jest zrobione jak należy, warstwy odpowiednio grube i nie ma się do czego przyczepić. Przykładowo więc na dystansie 10 kilometrów robi się 3 takie miejsca, w których nawierzchnia na odcinku kilkuset metrów jest zgodna ze specyfikacją i voilà! Kontrola z Urzędu Gminy pojedzie tam i tylko tam, wszystko będzie się zgadzało, więc nawet w razie późniejszych problemów wszyscy są kryci. Oczywiście wszystko jest odpowiednio zabezpieczone, jest ślad w miejscu pobierania próbki, jest protokół – generalnie wszystko dopięte na przysłowiowy tip-top. I ciężko jest tutaj coś udowodnić, ponieważ w praktyce ktoś musiałby być przy rozmowie (albo ją nagrać), gdzie wykonawca umawia się z kontrolującym w jakich konkretnych miejscach będzie kontrolowane wykonanie drogi.

 

Znany inwestor giełdowy Benjamin Graham mawiał: „Ufaj, ale sprawdzaj”. To powiedzenie doskonale pasuje również do branży budowlanej – i to nie tylko w kontekście ustawiania przetargów. 

 

A kto bierze na siebie ryzyko budowy drogi poniżej kosztów?

Załóżmy, że realny koszt wybudowania drogi, bez uwzględnienia zysku wykonawcy, wynosił ogółem 10 milionów PLN. Firma X z naszego przykładu zaproponowała 11 milionów PLN – i przegrała. Wygrała firma Y, która zaoferowała się wybudować tę drogę za 9 milionów PLN, czyli poniżej kosztów materiału i robocizny. Tyle, że firma Y nie ma żadnej infrastruktury (oprócz wspomnianej łopaty w garażu), która umożliwiałaby jej realizację tego zlecenia. Kto więc będzie je wykonywał…? Firma Z, która jest już realnym przedsiębiorstwem z odpowiednią bazą!

Jak nietrudno się domyślić, firma Y (czyli ta, która wygrała przetarg) w naszym dzisiejszym wariancie jest tak naprawdę słupem, kontrolowanym pośrednio przez właścicieli firmy Z. Firma Y istnieje już jakiś czas na rynku, więc spełnia kryteria przystępowania do tego typu przetargów (kryterium posiadania odpowiedniego portfolio realizacji). Jednocześnie Y nie ma zbyt wielkiego majątku, więc w razie problemów może sobie spokojnie zbankrutować.

 

 

Art. 36a Prawo zamówień publicznych w praktyce

Jednak jest tutaj pewne ograniczenie: prawo zamówień publicznych jasno precyzuje, że przy tego typu zamówieniach wykonawca nie może powierzyć całości zlecenia podwykonawcy lub podwykonawcom. Takie przepisy wprowadzono specjalnie po to, aby wyeliminować sztuczne podmioty, których jedynym zadaniem byłoby wygrywanie przetargów. Zatem szach i mat…? Niekoniecznie.

Oto bowiem zgodnie wykładnią literalną art. 36a Pzp firma, która wygrała przetarg, nie może zlecać realizacji całości zamówienia podwykonawcom, ale pewną część już zlecać może. Ok, a jaką to część może podzlecić – 10%, 30%, czy może 90%…? Odpowiem tak: to zależy. Zależy od tego, czy zamawiający (czyli w naszym przypadku Urząd Gminy) określił w zamówieniu konkretne, kluczowe rodzaje robót, jakie wykonawca wygrywający przetarg musi wykonać własnymi siłami. Jeśli więc określił np. taki zakres, który w istocie stanowi np. 80% całości robót, to pozamiatane, mówiąc kolokwialnie.

 

Odpowiednie sformułowanie warunków zamówienia kluczem do sukcesu

A co, jeśli zamawiający nie określił w SIWZ (Specyfikacja Istotnych Warunków Zamówienia), które kluczowe części robót muszą być wykonane przez firmę wygrywającą przetarg? Jak wtedy mogą wyglądać proporcje robót w wykonywaniu zamówienia? Dobry pogląd na tę kwestię daje wyrok Krajowej Izby Odwoławczej (KIO) z 2019 roku, choć podobna linia orzekania wykształciła się już wcześniej. Tak więc Firma S.F. złożyła do KIO odwołanie od decyzji wydanej przez gminę w T., która to decyzja polegała na odrzuceniu oferty owej firmy S.F. Powód odrzucenia? Według zamawiającego (czyli gminy) firma S.F. miała realizować praktycznie całe zlecenie w oparciu o podwykonawców. Jak wyglądały tam proporcje? Otóż według załączonych dokumentów, przy wartości zamówienia na poziomie blisko 4 milionów PLN firma S.F. miała wykonać roboty o wartości… niecałych 80 tys. PLN, czyli 2% wartości zamówienia. No i zdaniem Krajowej Izby Odwoławczej to wystarczyło, aby uznać, że nie doszło tutaj do czynności zmierzających do obejścia ustawy przez firmę S.F., więc odrzucenie jej oferty było bezpodstawne. Dodatkowo KIO podkreśliła fakt, że intencją zleceniobiorcy było wykonywanie przez niego samodzielnie takich obowiązków umownych, jak koordynowanie robót, rozliczanie budowy i tak dalej.

 

Reasumując

Jeśli ktoś jest dobrze poukładany z gminą, to gmina nie określi w warunkach zamówienia kluczowego zakresu prac, jakie muszą być realizowane bezpośrednio przez zwycięzcę przetargu. No a jak tak, to wygrywający przetarg może realizować w zasadzie tylko poboczne prace + koordynować projekt i będzie ok.

 

Liczba odwołań wnoszonych do Krajowej Izby Odwoławczej (KIO) w ciągu ostatnich lat. Ponad 20% z tych odwołań dotyczy przetargów związanych ze świadczeniem usług budowlanych. Źródło: uzp.gov.pl

 

 

Na układy nie ma rady, czyli jak funkcjonuje system budowania lokalnych dróg

Trzeba to sobie powiedzieć jasno i otwarcie: akcje podobne do tej, jak ta z firmami X, Y i Z, rzadko byłyby możliwe bez przyzwolenia władz gminy. No a dlaczego władze gminy miałyby pozwalać na taki proceder…?

 

Pierwsza myśl: chodzi pewnie o łapówki

Cóż, w niektórych przypadkach zapewne bywało i tak, że ktoś po prostu brał w łapę. Przytoczę tutaj znany mi przypadek: była sobie pewna firma A, która wygrywała przetargi w kilku różnych gminach i za każdym razem dziwnym trafem składała ofertę tylko minimalnie niższą od następnego w kolejności oferenta. Czyli np. jedna firma zaoferowała wykonanie robót za 650 tys. PLN, druga za 730 tys. PLN, a trzecia za 800 tys. PLN. Tymczasem firma A dała ofertę na 640 tys. PLN – i prawidłowość taka powtarzała się w wielu (zbyt wielu) przetargach, w których uczestniczyła. Jak to możliwe?

Jest kilka potencjalnych rozwiązań – przykładowo ktoś miał dostęp do cen zawartych w ofertach jeszcze przed otwarciem kopert, więc mógł dać tzw. cynk. Inny wariant to taki, w którym ekipa otwierająca koperty była zwyczajnie dogadana z wykonawcą, a jeden z jej członków miał przy sobie kilka kopert od firmy A z różnymi cenami. Po otwarciu ofert można więc było podrzucić tę kopertę, która najbardziej pasowała i sprawa była praktycznie czysta. Sytuację na szczęście poprawił system elektronicznych przetargów, gdzie aktualnie już nie jest tak łatwo podstawić lipną ofertę (i bardzo dobrze). No i wreszcie sytuacja dziś opisana, czyli jedna firma daje zaniżoną wycenę, wygrywa przetarg, a roboty realizuje ktoś inny „przycinając” na materiałach, aby wyjść na swoje.

 

Scenariusz drugi: wójt chce wygrać wybory, więc musi olśnić wyborców nowymi drogami

Jednak nie zawsze musi tak być, że w grę wchodzą łapówki i dość prymitywne ustawianie przetargów! Otóż weźmy takiego wójta, który chce wygrać kolejne wybory. W budżecie gminy ma on do dyspozycji określoną kwotę pieniędzy, jaką może przeznaczyć na budowę dróg. No i teraz tenże wójt chce tych dróg wybudować jak najwięcej – nie jak najlepiej, a jak najwięcej – a to bardzo istotna różnica! Większość ludzi w Polsce jest bowiem przyzwyczajona do tego, że drogi „sypią się” już po kilku latach i traktują ten fakt jako coś normalnego. Poza tym w naszym kraju najczęściej patrzy się na ilość, a nie na jakość – taka prawda.

W związku z tym będąc wójtem chcącym wygrać wybory lepiej jest wybudować 10 km byle jakiej drogi, która za 3 – 4 lata będzie nadawała się do remontu, niż zbudować 7 czy 8 km dobrej drogi, która spokojnie przetrwa i 10 lat bez potrzeby łatania dziur. Ludzie powiedzą bowiem: „Ten wójt to dobry jest, tak dużo wybudował!”. A że droga będzie szybko się psuła…? To przecież wina wykonawcy, a nie wójta. Poza tym mało kto będzie zastanawiał się nad tym, że dla budżetu gminy taniej wyjdzie postawienie na lepszą jakość, niż na tandetę, którą trzeba często remontować.

 

Zatrzymania lokalnych włodarzy pod zarzutem brania łapówek i uczestnictwa w „ustawkach przetargowych” nie są tak częstą sprawą, jak być powinny.

 

Lata mijają, a w Polsce dalej jak w lesie…

Taki system przetargów i budowy dróg lokalnych trwa od wielu lat i to on w głównej mierze odpowiada za kiepskie drogi lokalne. Gdyby tak wyeliminować różne dziwne firmy, jak firma Y z dzisiejszego przykładu i nie wybierać zawsze najtańszej oferty, to może coś by drgnęło i sytuacja poszłaby ku lepszemu. I tak się nieraz dzieje, bo oczywiście nie zawsze i nie wszędzie występują patologie, nie uogólniajmy! Ale w wielu miejscach naszego kraju potworzyły się pewnego rodzaju układy zamknięte, które skupiają Januszy na urzędowych stołkach oraz lokalnych biznesmenów od lat żyjących głównie z lokalnych przetargów. Wszyscy oni się znają, czasem bywają u siebie na grillach, jest fajnie, jest przyjemnie – no i po co to zmieniać…?

Oczywiście, od czasu do czasu znajdzie się ktoś spoza układu, kto zgarnie jakieś zamówienie, no ale wtedy ten układ przechodzi często do kontrataku, starając się zniechęcić takiego intruza, np. poprzez różne donosy. Przykładowo jednego z przedsiębiorców niezwiązanych z władzą, który miał budować chodnik, nachodziła policja, gdyż ktoś doniósł, że wyciął on nielegalnie spróchniałe drzewa i zrobił sobie z nich konstrukcję dachową. Oskarżenie było dość absurdalne, ale dochodzenie zablokowało na jakiś czas postęp prac i naraziło owego przedsiębiorcę na straty.

 

 

Dziedziczenie funkcji i stanowisk

Warto także dodać, że generalnie w wielu gminach na stanowiskach związanych z zamówieniami publicznymi nie ma tzw. osób z przypadku – wszyscy muszą przejść ostrą selekcję, czyli być ludźmi związanymi w ten czy inny sposób z aktualną władzą. Kwalifikacje? Sprawa raczej drugorzędna. A jeśli już nawet jakaś osoba spoza takiego kręgu dostanie pracę w urzędzie gminy, to na pewno nie na kluczowym stanowisku, a do tego często bywa wrabiana w różne historie, służąc za typowego kozła ofiarnego. Zresztą zobaczcie sobie, jak wielu lokalnych polityków, urzędników czy ludzi zatrudnionych np. w spółkach miejskich tkwi na stołkach od niepamiętnych czasów. Nic tam się nie zmienia przez lata, a wyborcy głosują w kółko na tych samych wójtów czy radnych, co tylko utrwala taki stan rzeczy.

Ba, co gorsza dzieci takich osób też wchodzą w politykę, kultywując przy tym patologiczne zachowania rodziców, ponieważ tego właśnie zostali nauczeni w domu i uważają taki system działania za normalny. Jedynym sposobem rozbicia takiego układu jest przejęcie władzy przez innych ludzi, bardziej kompetentnych i uczciwych – skąd ich jednak wziąć, oto jest pytanie… I czy będą chcieli angażować się w lokalną politykę…

 

 

Kilka słów na zakończenie

Jeśli kogoś interesuje temat budowy dróg i związaną z tym działalnością „białych kołnierzyków”, to polecam zainteresować się nową książką Kazimierza Turalińskiego pod tytułem „Przestępstwa w budownictwie”. Osobiście jeszcze nie czytałem (stan na koniec lutego 2020), ale mam taki zamiar. Autor opisuje tam min. schematy oszustw stosowanych przy budowach autostrad, których beneficjentami były chociażby znane spółki giełdowe – wiele z tych zagadnień i „patentów” jest mi znanych, ale nie zaszkodzi uzupełnić i usystematyzować wiedzę.

A już totalnie na sam koniec chciałbym dodać, że od marca zamierzamy wystartować z miniserią filmików poświęconych przestępczości w budownictwie. Prawdopodobnie nie ja je będę prowadził, ale nie zdradzę na ten moment szczegółów. W każdym razie jeśli kogoś interesuje ta tematyka, to polecam regularnie zaglądać na mój kanał na YouTube  

 

Zdjęcie ilustrujące wpis jest poglądowe! Osoby, rzeczy lub sytuacje przedstawione na zdjęciu NIE mają bezpośredniego związku z treścią niniejszego wpisu!

Nieuczciwy broker Forex w akcji, czyli jak się naciąga na ryzykowne inwestycje

Dawno, dawno temu popełniłem już wpis, którego bohaterami byli nieuczciwi brokerzy – a konkretnie chodziło o Forex market makers. Dziś będzie poniekąd kontynuacja tego tematu, oparta o konkretne case study (czyli inaczej studium przypadku) pochodzące z naszego polskiego podwórka. Dla stałych Czytelników mojego bloga niektóre z zaprezentowanych tutaj mechanizmów zapewne nie będą jakimś szczególnym zaskoczeniem, ale małe usystematyzowanie wiedzy z pewnością nie zaszkodzi. Zatem zaczynamy!

 

Pan Kowalski trafia na reklamę brokera

Naszym dzisiejszym bohaterem będzie Pan Kowalski, który jest osobą nie mającą dotąd większej styczności ze światem finansów czy inwestycji. Jednak pewnego pięknego dnia trafia on na reklamę brokera, która wręcz krzyczy: Jesteś o krok od bogactwa – kliknij i sprawdź! To proste! No, może nie aż tak słowo w słowo, ale przekaz bardzo podobny. Pan Kowalski więc klika i przechodzi na stronę brokera. I tutaj mała ciekawostka: logo tejże platformy jest łudząco podobne do loga pewnego znanego banku, a nazwa również sugeruje takie powiązania, ponieważ różni się zaledwie jedną literą (coś jak filmowy Psikutas bez S na końcu). Sama platforma na pierwszy rzut oka także wygląda na profesjonalną, więc ogólnie jakaś tam wiarygodność jest. Pan Kowalski decyduje się więc na zostawienie kontaktu mailowego do siebie.

 

Przedstawiciel brokera pisze, dzwoni i obiecuje nadzwyczajne zyski

Wkrótce po zostawieniu namiarów do Pana Kowalskiego pisze z oficjalnego maila broker Mirek (imię zmienione), który tytułuje się jako przedstawiciel platformy handlowej. Tenże broker Mirek proponuje Panu Kowalskiemu super deal: proszę wpłacić pieniądze, a zyski w krótkim czasie mogą osiągnąć 200% zainwestowanego kapitału! Przyznacie chyba, że oferta dość kusząca… Do tego nasz dzisiejszy bohater miał zadłużenie w banku, więc szybki przypływ gotówki był mu bardzo na rękę. No a skoro tak, to dość mocno „napalił się” na inwestycję.

Mail kontaktowy, jaki przesłał broker Mirek do Pana Kowalskiego

 

Rejestracja na platformie tradingowej

Rzecz jasna aby móc zacząć zarabiać, najpierw należało się zarejestrować na owej platformie. Nasz bohater, zgodnie z sugestiami podesłanymi mu przez brokera Mirka, dokonał więc procesu rejestracji. I tutaj podał następujące dane:

– kolorowy skan dowodu osobistego,

– rachunki potwierdzające miejsce zamieszkania,

– pośrednictwo złożenia depozytu za pomocą przelewu bankowego.

Jeśli ktoś się dziwi, że można wysłać skan dowodu brokerowi, to podpowiadam, że nawet najwięksi gracze na polskim rynku potrafili żądać tego typu skanów, więc nie jest to jakaś supernadzwyczajna sytuacja. Inna sprawa to przekazywanie takich danych wrażliwych niesprawdzonym, niezweryfikowanym podmiotom…

 

Tak wyglądał mail wyjaśniający zasady zarejestrowania się na platformie

 

Przelanie pieniędzy na konto wskazane przez brokera

Kolejnym krokiem jest przelew pieniędzy na konto inwestycyjne. Operacja ta wygląda następująco:

– broker Mirek każe Panu Kowalskiemu zainstalować komunikator, za pomocą którego zdalnie zalogował się wraz z Panem Kowalskim na jego konto bankowe, gdzie znajdowało się ok. 20 tysięcy PLN przeznaczone na cele remontowe;

– broker Mirek widzi pulpit Pana Kowalskiego i instruuje go jak przesłać pieniądze na tzw. konto handlowe platformy;

– Pan Kowalski przelewa wspomniane 20 tysięcy PLN.

No i tyle. Pieniądze zostały zaksięgowane na koncie, przyszło potwierdzenie – można zacząć inwestować!

 

A tutaj rzecz jasna wspomniane potwierdzenie wpłaty pieniędzy. 

 

Szybkie zyski z inwestycji

Pierwsze transakcje przyniosły profit już stosunkowo szybko – i to profit całkiem niezły, choć wirtualny. Pan Kowalski bardzo się z tego ucieszył, ale jednocześnie uśpiło to jego czujność. Mówiąc inaczej dał się złapać na stary, sprawdzony schemat: najpierw budujemy zaufanie, dajemy delikwentowi co nieco zarobić, a potem zerujemy go totalnie. Tak się zresztą robi nie tylko w przypadku nieuczciwych brokerów – podobne metody z powodzeniem stosowali (i stosują) chociażby oszuści wyłudzający towary na przedłużony termin płatności, którzy ani myślą płacić dostawcom.

 

Broker proponuje dużą transakcję

Wstępny etap nie trwa zbyt długo, więc wkrótce broker Mirek dzwoni do Pana Kowalskiego i proponuje mu jeszcze bardziej zyskowny deal. Jak sam dodaje, jest to jednak transakcja dość ryzykowna i wymagająca przypilnowania, no ale przecież pieniądze są pod opieką profesjonalisty, więc spokojnie, będzie dobrze… Pan Kowalski finalnie zgadza się na tę inwestycję.

 

Inwestycja zaakceptowana = można wznieść toast. Kadr z filmu „Wielki Gatsby”. 

 

Pierwsze trudności i debet na koncie

Nagle, zupełnie niespodziewanie, kontakt z brokerem Mirkiem się urywa. Pan Kowalski, coraz bardziej zaniepokojony, próbuje się dodzwonić do niego kilkanaście razy dziennie – niestety bezskutecznie. Telefony nie odpowiadały lub włączał się automat. Wreszcie sukces! Broker Mirek sam oddzwonił do Pana Kowalskiego, ale tym razem niestety nie miał dobrych wieści: otóż ryzykowna inwestycja jednak nie wypaliła i na koncie handlowym pojawiło się duże saldo ujemne. W tej sytuacji Pan Kowalski dostał taką oto propozycję: albo pogodzi się ze stratą pieniędzy, albo trzeba „zasypać dziurę” i spróbować się odkuć na kolejnych inwestycjach, które tym razem na pewno będą udane.

 

Dramatu ciąg dalszy, czyli pętla kredytowa się zaciska

Pan Kowalski nie miał już jednak pieniędzy na koncie bankowym, ale broker Mirek zaproponował mu rozwiązanie: trzeba wziąć kredyt! Niestety, nasz bohater nie miał zdolności kredytowej umożliwiającej mu wzięcie pożyczki w banku, więc pozostały mu tzw. chwilówki. Oczywiście, broker Mirek przekonywał tutaj Pana Kowalskiego, że tym razem się uda, że szybko spłaci te pożyczki i odzyska zainwestowane wcześniej środki i tak dalej… Takie postępowanie brokera samo w sobie jest wysoce naganne i zasługuje na ostre potępienie – to jest jasne. Pan Kowalski jednak zaryzykował i nabrał tyle chwilówek, ile zdołał – niestety, nie wystarczyło to do wyrównania salda ujemnego na platformie handlowej, które cały czas się zwiększało. Wreszcie nadszedł ostatni akt dramatu: transakcja sama się zamknęła, a tym samym wszystkie zainwestowane pieniądze przepadły.

 

Zanim zaczniesz krytykować – przeczytaj!

W tym momencie chciałbym przybliżyć jeden z podstawowych mechanizmów, jakie wykorzystują w podobnych przypadkach zawodowi oszuści. Otóż jedną z najsilniejszych ludzkich motywacji jest chęć odegrania się rozumiana jako dążenie do odrobienia już poniesionych strat. I to nie jest wcale tak, że w podobny sposób działają tylko hazardziści czy zdesperowani ryzykanci! Pamiętam jeszcze ze studiów, jak jeden z profesorów opowiadał nam o pewnym doświadczeniu, jakie przeprowadzono niegdyś w USA (o ile dobrze kojarzę, to chyba na tamtejszych topowych uniwersytetach, ale głowy nie dam).

Osoby uczestniczące w tym eksperymencie wcieliły się w rolę managerów zarządzających firmą X produkującą samoloty. Firma ta zainwestowała kilkaset milionów USD w skonstruowanie prototypu, który miał szybko podbić rynek, a prace były już bardzo zaawansowane, jednak nieukończone. W międzyczasie jednak do sprzedaży wszedł niespodziewanie model samolotu konkurencyjnej firmy Y, który był we wszystkim lepszy od prototypu opracowanego przez firmę X. Było więc praktycznie pewne, że samolot produkowany przez X nie ma szans na przyniesienie zysku (takie było przynajmniej założenie tego eksperymentu), a wręcz jego wprowadzenie będzie oznaczać stratę. W dokończenie projektu należało jednak zainwestować kolejnych kilkadziesiąt milionów USD.

No i teraz uczestnikom eksperymentu postawiono pytanie:

Czy wiedząc o tym, że nowy samolot praktycznie na 100% przyniesie straty, decydujesz o zainwestowaniu środków firmowych na dokończenie tego projektu i tym samym „przepalenie” kolejnych kilkudziesięciu milionów USD, czy od razu kończysz projekt oszczędzając tym samym owe kilkadziesiąt milionów?

Oczywiście pomijamy tutaj fakt ewentualnych korzyści podatkowych itp. tylko proste pytanie: kończymy projekt i topimy więcej kasy, czy nie kończymy i oszczędzamy? Większość uczestników wybrała opcję dokończenia projektu bez względu na koszty. Po prostu doszli do wniosku, że szkoda już straconego czasu i już straconych pieniędzy – dla takiego powodu byli gotowi dodatkowo zwiększyć straty swojej firmy.

Zbliżony mechanizm działa również w przypadku ofiar takich oszustw, jak to dzisiaj opisywane. Po prostu większość ludzi tak bardzo chce się odegrać i doprowadzić „projekt inwestycyjny” do końca, że podejmują nieracjonalne decyzje. Wydają więc kolejne pieniądze nawet wtedy, gdy wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują, że nie ma to sensu i tylko zwiększy straty.

 

 

Historii z brokerem ciąg dalszy

Wracając jednak do głównego wątku: wkrótce po zamknięciu ostatniej transakcji Pan Kowalski utracił wszelki kontakt z brokerem Mirkiem. Telefon wyłączony, maile pozostają bez odpowiedzi. Cała historia zakończyła się pod koniec 2019 roku, a ja miałem się okazję z nią zapoznać dopiero teraz. Szybki research pozwolił mi jednak ustalić pewne fakty dość charakterystyczne dla podobnych przypadków ⬇️

 

1. Brak wzoru umowy

Pan Kowalski nie otrzymał żadnego wzoru umowy – po prostu kliknął zgodę na rejestrację i tyle. Na stronie ciężko było takowy wzór umowy znaleźć – ja nie zdążyłem, gdyż przed gruntownym zweryfikowaniem strony zniknęła ona z sieci (i już raczej się nie pojawi, chyba że pod innym adresem i w nieco zmienionej formie). Co prawda po szybkim researchu udało mi się dotrzeć do platformy – matki, gdzie taka umowa była dostępna (wyłącznie po angielsku), ale co było na landingu, za pośrednictwem którego rejestrował się nasz bohater, to już wiedzą chyba tylko organizatorzy schematu. Ciężko więc stwierdzić jednoznacznie, na co tak naprawdę się zgodził nasz Pan Kowalski.

 

2. Broker to spółka LLC zarejestrowana w tzw. Ameryce Kokosowej

Co zdążyłem jednak stwierdzić przed zniknięciem strony to to, że jako główną siedzibę podawano biuro znajdujące się na jakiejś dalekiej wyspie będącej rajem podatkowym. Takie egzotyczne jurysdykcje prawne w przypadku oszustów mają oczywiście jeden cel: maksymalne utrudnienie poszkodowanym dochodzenia swoich pieniędzy. No, czasem też optymalizację podatków, to wiadomo. Pan Kowalski spisał także telefony kontaktowe podane na stronie – co ciekawe były to polskie numery stacjonarne.

 

3. Broker udaje, że posiada licencję

Jak już wspomniałem, w sieci nadal widnieje inna strona posługująca się tym samym podrabianym logotypem dużego banku, choć nazwa jest już inna. Wygląda to na „matkę” całej grupy, przy czym wspomniana wcześniej strona niedziałająca była zapewne landingiem rejestracyjno – sprzedażowym. W każdym razie owa główna strona oferuje wspomniane inwestycje na Forex, ale także handel indeksami i akcjami. Na stronie tej widnieją informacje mające przekonać potencjalnego klienta, że inwestycja jest bezpieczna, użytkownik ma zapewnioną ochronę przed saldem ujemnym, a płynność platformy inwestycyjnej zapewniają renomowane banki (cokolwiek to znaczy) – i tak dalej… A, jest także info o posiadanej licencji. Tyle, że po kliknięciu w link nie pojawia nam się licencja brokera (której można by się spodziewać), a zwykłe zaświadczenie urzędowe o zarejestrowaniu pewnej spółki LLC (odpowiednik polskiej spółki z o.o.) w egzotycznym państewku Saint Vincent i Grenadyny, leżącym na Morzu Karaibskim. Piękne miejsce, swoją drogą…

 

4. Nietypowy procesor płatności

Wpłaty na platformę dokonywane były za pośrednictwem mało znanego procesora płatności stworzonego w Rosji. Nie żaden tam PayPal czy Dotpay, które stosują mechanizmy antyfraudowe – po prostu mało znany procesor. Sytuację dodatkowo „zaciemniał” fakt, że jedynym podanym adresem było jakieś biuro znajdujące się w Londynie – prawdopodobnie wirtualne.

 

5. KNF? Zapomnij!

Oczywiście owa platforma nie została zarejestrowana przez KNF (Komisja Nadzoru Finansowego), no ale to akurat nie powinno stanowić wielkiego zaskoczenia.

 

6. Kiepska opinia na temat brokera w Internecie

Nieliczne komentarze w sieci, jakie już po fakcie znalazł Pan Kowalski, były oczywiście negatywne i utrzymane w tonie „Oszuści, ukradli mi pieniądze!”. Szkoda, że nasz bohater nie zrobił małego researchu jeszcze przed wpłatą pieniędzy…

 

A tutaj, jako ciekawostka, „licencja” owego brokera, o której wspominam powyżej. 

 

 

Jak to wszystko się skończyło?

Suma strat poniesionych przez Pana Kowalskiego na tej inwestycji wyniosła ponad 10 tys. USD, więc jakieś 40 tys. PLN. Niestety, ponad połowa tej kwoty pochodziła z tzw. chwilówek, gdzie galopujące oprocentowanie powiększa jeszcze straty z każdym dniem. Co do działań prawnych natomiast, to na razie sprawa jest w toku – poszło zawiadomienie na policję o możliwości popełnienia oszustwa, a my analizujemy aktualnie możliwości działań prawnych zmierzających do pociągnięcia nieuczciwego brokera do odpowiedzialności. Nie jest to zresztą pierwszy taki przypadek, w którym zgłasza się do mnie naciągnięty inwestor – podejrzewam, że w skali kraju mogą być tysiące osób wkręconych w podobne schematy. Ciężko oszacować, ile ich jest dokładnie, ponieważ duża część oszukanych po prostu nie zgłasza sprawy organom ścigania. Jednak jeśli i Tobie przytrafiła się podobna historia i straciłeś pieniądze na skutek nieuczciwych działań brokera, to napisz do mnie na maila: kontakt@bialekolnierzyki.com – zobaczymy, co da się zrobić!

 

A na sam koniec… kilka podstawowych rad dla przyszłych inwestorów

 

1. Nie wierz w cuda!

Jeśli ktoś zapewnia Ciebie, że praktycznie nie da się stracić na proponowanych inwestycjach i obiecuje przysłowiowe złote góry, czyli np. pewne zyski typu 100% w kilka miesięcy, to powinieneś się mocno zastanowić. Bajki mają wszak to do siebie, że rzadko występują w realnym życiu.

 

2. Daj sobie czas na przemyślenie

Nie podejmuj decyzji o wchodzeniu w inwestycję od razu. Prześpij się z tematem, poszukaj opinii o danym brokerze po forach internetowych, zapytaj o zdanie znajomych, którzy znają się co nieco na tematach finansowych (jeśli oczywiście takich masz). Generalnie żadnych pochopnych ruchów – pośpiech jest złym doradcą. I nie martw się – jeśli dasz sobie kilka dni na przemyślenie, to żadna super okazja Ci nie ucieknie.

 

3. Kontroluj wiarygodność brokera

Sprawdź, czy dana firma jest objęta nadzorem KNF lub analogicznej europejskiej instytucji (ewentualnie SEC jeśli chodzi o USA) oraz czy posiada swoje biura w Polsce. Zweryfikuj, czy numer licencji prezentowany przez firmę znajduje się na oficjalnej liście instytucji regulującej. Oczywiście nie daje to żadnej gwarancji, ale z pewnością zmniejsza nieco ryzyko.

 

4. … i jeszcze raz kontroluj

Sprawdź, czy dany podmiot nie znajduje się na liście ostrzeżeń KNF lub innej, analogicznej organizacji.

 

5. Egzotyczne kraje? Nie, dziękuję.

Unikaj wpłacania pieniędzy brokerom zarejestrowanym gdzieś w egzotycznych rajach podatkowych, gdzie tak naprawdę nie wiadomo, kto za tym wszystkim stoi. Ryzyko jest tutaj stosunkowo duże, a droga do odzyskania pieniędzy mocno utrudniona.

 

6. Umowa to podstawa!

Poproś o podesłanie wzoru umowy w języku polskim, ewentualnie o wskazanie w linku takiej umowy. Jeśli broker unika tematu lub podsyła umowę napisaną w języku obcym, to masz już jeden ze wskaźników podwyższonego ryzyka.

 

7. Inwestuj rozsądnie, nie szalej z kwotami!

No i wreszcie absolutnie podstawowa rzecz: jeśli nie masz doświadczenia w tego typu inwestycjach, to zainwestuj tylko tyle, ile możesz stracić bez wielkiego bólu. W żadnym przypadku nie zapożyczaj się i nie wpłacaj brokerowi wszystkich swoich oszczędności!

 

To zaledwie 7 prostych kroków, jakie powinni zrobić początkujący inwestorzy zanim zdecydują się wpłacić pieniądze brokerowi. Przedsięwzięcie tak prostych środków ostrożności nie wymaga wielkiego wysiłku, a potrafi uratować przysłowiowe cztery litery (czy też może bardziej pieniądze). Stałym Czytelnikom mojego bloga nie muszę tego tłumaczyć, ale nowi mogą to sobie śmiało wziąć do serca – po prostu uważajcie i nie dajcie się złapać naciągaczom!

Zdjęcie ilustrujące wpis jest poglądowe! Osoby, rzeczy lub sytuacje przedstawione na zdjęciu NIE mają bezpośredniego związku z treścią niniejszego wpisu!

 

Program Operacyjny Innowacyjna Gospodarka – zmarnowany potencjał…?

Słynne „dotacje na innowacje”, czyli programy 8.1 i 8.2, do dziś pozostają legendą w pewnych środowiskach i są tam wspominanie z prawdziwą nostalgią. Z racji tego, że już trochę czasu minęło od tych wydarzeń, mogę je tutaj opisać, skupiając się jednak nie tyle na pojedynczych przypadkach, co na próbie odpowiedzi na pytanie o działanie samego systemu. I będzie dość długo, uprzedzam! ????

 

Cele P.O. Innowacyjna Gospodarka: lata 2007 – 2013

Kluczowe założenia były takie:

 „Głównym zadaniem Programu Operacyjnego Innowacyjna Gospodarka jest wsparcie rozwoju innowacyjnych przedsiębiorstw oraz konkurencyjności polskiej gospodarki. W ramach Programu Operacyjnego wspierane są projekty o charakterze innowacyjnym w zakresie nowych technologii, produktów, usług czy organizacji.”

Brzmi fajnie? Chyba nikt nie zaprzeczy.

 

Ok, a jaki % z tych założeń udało się zrealizować…?

Tutaj niech przemówią twarde dane: wystarczy spojrzeć, na jakich miejscach w rankingach innowacyjności znajduje się nasza gospodarka (podpowiadam: dobrze nie jest). Sama Polska Agencja Rozwoju Przedsiębiorczości w swoim niedawnym raporcie przyznaje wszak, że innowacyjność polskich firm nie tylko nie wzrosła w ostatnich latach, ale wręcz zmalała (jeśli wziąć pod uwagę ostatnią dekadę). Co istotne, badanie PARP-u nie obejmowało mikrofirm zatrudniających mniej niż 9 osób, więc rzeczywistość może być jeszcze gorsza. Dlaczego? Ponieważ w naszym kraju innowacje produktowe lub procesowe najczęściej wprowadzają podmioty zatrudniające powyżej 250 osób. Powód jest prosty: pieniądze. Nowatorstwo wszak kosztuje – i to niemało.

Druga sprawa: projekty, które w latach funkcjonowania programów 8.1 i 8.2 otrzymały tzw. e-dotacje, w przeważającej części faktycznie już nie istnieją. Zresztą zaryzykuję stwierdzenie, że tak naprawdę większość z nich nigdy nie funkcjonowała na normalnych warunkach, lecz była sztucznie podtrzymywana przy życiu przez okres trwałości celem spełnienia wskaźników (gdyby kluczowe wskaźniki nie zostałyby spełnione, to teoretycznie dotację trzeba byłoby zwracać). Ale to akurat temat nieco bardziej skomplikowany, więc jeszcze do niego wrócę.

 

Dobry biznesplan kluczem do sukcesu

Idźmy dalej. Wiele biznesplanów pisanych „pod dofinansowania” miało jedną wspólną cechę: chociaż teoretycznie na papierze wszystko się tam „spinało”, to jednak po bliższym przyjrzeniu się było widać, że dana inwestycja nie miałaby racji bytu w normalnej sytuacji, tzn. bez uzyskania zewnętrznego finansowania. I w sumie było to dość jasne dla kogoś, kto miał choć średnie pojęcie o biznesie i branży IT – ale już niekoniecznie jasnym było dla urzędników dokonujących oceny wniosków o dotacje. Albo jeszcze inaczej – po części winne były kryteria, jakie ustalono w programach. Zresztą najlepiej będzie, jak opiszę to na krótkim przykładzie.

 

Na co pozyskiwały dofinansowania małe firmy

Weźmy małą, jednoosobową firmę, która odnotowuje miesięczne zyski rzędu ok. 8 tys. PLN, a więc niezbyt imponujące. Branża: żadne tam wysokie technologie – ot, zwykłe usługi bazujące głównie na indywidualnych umiejętnościach (np. robienie prostych stron www, marketing, grafika itp.). No i teraz właściciel pisze we wniosku, że potrzebuje 600 tys. PLN na stworzenie „innowacyjnej aplikacji do lepszej organizacji pracy…” – STOP! ⛔️

Teraz wyobraźmy sobie kogoś, kto zarabia +- 8 tys. PLN miesięcznie i wydaje ze swoich własnej kieszeni 600 tysięcy na jakąś tam aplikację, która ma ułatwić mu pracę, ewentualnie bierze na nią kredyt w banku lub szuka inwestora. Brzmi mało realnie…? Oczywiście, ponieważ w przypadku mikrofirmy takie pieniądze można byłoby lepiej zainwestować na setki innych sposobów. Nie jesteście przekonani…? No to jeszcze dodajmy do tego fakt, że w tym samym czasie na rynku mamy już płatne rozwiązania, oferujące praktycznie te same funkcjonalności, kosztujące w abonamencie 100 – 200 PLN miesięcznie! Tym, którzy jeszcze nie załapali co mam na myśli, już tłumaczę na przykładzie: to trochę tak, jakby ktoś potrzebował dojeżdżać codziennie do pracy i zamiast kupić bilet miesięczny na autobus, złożyłby wniosek o dotację na zakup autobusu, z którego potem korzystałby sam. Porównanie może nie do końca precyzyjne, ale dobrze oddające sens.

 

Czy środki na dofinansowania aby na pewno były wydawane rozsądnie…?

A teraz przykład wprost z biznesplanu pisanego pod takie dofinansowanie: nasz wspomniany beneficjent, zarabiający w branży usługowej 8 tys. PLN / mies., dzięki nieco lepszej organizacji pracy i sprawniejszej komunikacji z klientami nagle miał zacząć zarabiać 23 tys. PLN / mies. Imponujący skok zważywszy na to, że nadal miałby pracować sam, a jakość jego usług nie uległaby żadnemu polepszeniu – po prostu rzekomo „efektywniej zarządzałby swoim czasem i szybciej komunikował się z klientami”. Dodam, że w tym przypadku wzrost efektywności miał wynosić ok. 40% – i to miało się przełożyć na wzrost dochodów o blisko 200%. Skoro to takie proste, to pozostaje zadać jedno, za to bardzo ważne, pytanie – ja bym je w każdym razie zadał każdemu, kto wnioskował o dotowanie tego typu projektów:

Dlaczego nie kupiłeś już istniejących, praktycznie identycznych rozwiązań, dostępnych w formie abonamentu za 100 – 200 PLN miesięcznie…?

Właśnie, dlaczego, skoro ta „innowacyjna” aplikacja, na którą wzięto dofinansowanie, różniła się jedynie detalami od dostępnych na rynku płatnych usług, które można było wykupić w abonamencie…?! Czy warto było tutaj wydawać aż 600 tys. PLN, aby mieć indywidualny interfejs (zresztą gorszy od komercyjnych odpowiedników tworzonych na rynkowych warunkach)? Moim zdaniem nie – ale to jest tylko moja subiektywna opinia. Jednak programy były napisane pod takie właśnie rzeczy, o czym za moment.

 

Ale to będzie system customize!

Oczywiście, niektórzy mogą tutaj podawać kontrargumenty – przykładowy z nich:

No tak, ale te pozornie drobne różnice w funkcjonalnościach aplikacji mogą mieć przecież duże znaczenie, więc może jednak warto było wydać te 600 tysięcy PLN na stworzenie produktu idealnie dopasowanego do indywidualnych potrzeb…?

Odpowiem tak: zgoda, w przypadku dużej firmy, obsługującej setki lub tysiące klientów, daleko idąca customizacja aplikacji wspomagających pracę może mieć faktycznie istotne znaczenie, ale nie w przypadku jednoosobowej działalności, gdzie jedna czy dwie osoby obsługują maksymalnie kilkudziesięciu (a najczęściej zaledwie kilkunastu) klientów w miesiącu. Poza tym ciężko sobie nie zadać pytania, czy rzeczywiście za 600 tys. PLN da się stworzyć coś na poziomie już istniejących rozwiązań, nad którymi pracowali świetni programiści i w które wpakowano już wcześniej miliony USD, czy też może powstanie siermiężny twór, omyłkowo tylko nazwany innowacją…? ???? Te pytania wydają się banalne, ale przy rozpatrywaniu podobnych problemów czasami dobrze jest zacząć właśnie od najprostszych kwestii, bo to daje obraz tego, jak mocno skopane były podstawy.

 

Kluczowa rzecz, jeśli chodzi o dofinansowania 8.1 i 8.2

Przedsiębiorcy brali dotacje na to, co znajdowało się w POIG – a że założenia tego programu źle sformułowano, to wyszło to, co wyszło.

 

Prawdziwy podwód, dla którego wiele mikrofirm brało dotacje, to…

… oczywiście pieniądze – ale te, które można było „ugrać pod stołem”, najczęściej na zasadzie drastycznego zawyżania kosztów wykonania projektu. Do najpopularniejszych metod można tutaj zaliczyć następujące akcje:

1. Dogadanie się z firmą mającą tworzyć naszą „innowację” (niejednokrotnie były to firmy kolegów ze studiów itd.). Czyli oficjalna faktura np. na 0,5 miliona PLN, ale Wy dostajecie 150 tys. PLN + podatki, a reszta wraca do nas. Proste, skuteczne, często stosowane. Potem, przy kolejnych dofinansowaniach, gdy doszły jeszcze do tego wymogi „zaprzęgnięcia” do współpracy jednostki naukowej, to już w ogóle zaczęły się dziać cenowe cyrki.

2. Zatrudnianie znajomych na cząstkowe umowy – w rzeczywistości takie osoby nie wykonywały faktycznie żadnej pracy (albo też koszta tych prac były mocno zawyżane). A wypłaty? Oczywiście wracały nieoficjalnie do realizujących dany projekt.

3. Zamawianie wszelkiego rodzaju usług doradczych, konsultingowych, analiz eksperckich itp., świadczonych rzecz jasna po zawyżonych cenach. Także i tutaj część pieniędzy na ogół wracała do organizatorów projektu, jakże by inaczej.

4. Tworzenie „klonów projektowych” oparte o następujący schemat: mamy kod jakiejś tam „innowacyjnej” aplikacji, na którą dostaliśmy już dotację. Dokonujemy w nim kosmetycznych zmian i piszemy pod to wniosek np. na firmę naszego kolegi, który jest tutaj zwyczajnym figurantem. Kasa wpływa na konto, my przy minimalnych kosztach (bo modyfikacje niewielkie) powtarzamy scenariusz z punktu 1 = wszyscy są zadowoleni.

 

Po owocach ich poznacie, czyli jakie były efekty POIG

Za grube miliony w skali kraju powstają setki totalnych badziewi, których realizacja w normalnych warunkach powinna kosztować 1/5 – 1/4 kwoty uzyskanego dofinansowania! Dodatkowym minusem były jeszcze przeróżne agencje interaktywne + pokrewne, które powstawały w zasadzie tylko po to, aby obsługiwać klientów z dotacji. I pół biedy, gdyby na tym poprzestawały, ale niektóre z nich przy okazji startowały też w różnych przetargach na normalnym ryku, zaniżając przy tym mocno ceny – mogły tak robić właśnie dzięki „dotacyjnym” pieniądzom. No i to już niestety miało negatywne oddziaływanie na normalnie funkcjonujące przedsiębiorstwa. Jest to wątek rzadko poruszany, a szkoda – działalność takich „Januszex – Interactive”, dających dumpingowe ceny, spowodowała bowiem upadek wielu perspektywicznych firm, które faktycznie mogły coś zdziałać na rynku przy zdrowej konkurencji. Owe „Januszexy” natomiast i tak najczęściej „pozwijały się” zaraz po zakończeniu projektów unijnych, ponieważ ich know-how oraz poziom realizacji były zwyczajnie zbyt słabe, aby utrzymać się na komercyjnej powierzchni. Co jednak napsuły krwi innym uczestnikom rynku, to napsuły.

 

Czy pieniądze, które zostały wpompowane w rynek, rzeczywiście zostały w całości zmarnowane?

Trzeba przyznać, że w wielu przypadkach kombinowania z dotacjami nie chodziło wcale o ordynarne ugranie kasy i kupienie za nią np. luksusowego auta czy mieszkania. Bywało też i tak, że ktoś miał jakiś naprawdę dobry pomysł oraz wiarę w sukces, ale dotacje dawali akurat nie na te rzeczy, jakich potrzebował, więc postanawiał zdobyć fundusze tzw. okrężną drogą, czyli robiąc już w założeniu lipny projekt. No a potem „ugrane” pieniądze szły już na właściwe inwestycje – czasem dawało to dobre rezultaty, a czasem nie, jak to w życiu.

Muszę też dodać, że „ugranie” kasy na dofinansowaniach 8.1 i 8.2 to nie było takie znowu hop – siup. Na dotacyjnych rekinów czyhało bowiem wiele pułapek min. związanych z rozliczaniem, kontrolami, opiniami o innowacyjności – i to wszystko trzeba było obejść! No, ale to jest temat na całkiem osobny wpis (który być może pojawi się tutaj za jakiś czas).

 

Ocena potencjału firmy pod kątem uzyskania dofinansowania – czy tak to powinno wyglądać…?

Kolejne wątpliwości budzi kwestia oceny potencjału firm, którym przyznawano wspomniane dotacje. Wyglądało to tak, że dofinansowania po kilkaset tys. PLN dostawały często małe, anonimowe przedsiębiorstwa, które, patrząc realnie, miały nikłe szanse na stworzenie czegoś naprawdę innowacyjnego (przypominam: mówimy tu o funduszach na innowacje!). Firmy takie nie miały bowiem ani potencjału organizacyjnego, ani zaplecza technologicznego, ani wyjątkowego know-how – niczego w ogóle, co mogłoby je predysponować do tego, aby namieszać w danym sektorze, choćby nawet lokalnie. No, ale firmy te miały za to biznesplan dobrze napisany pod kątem otrzymania dotacji. I to często wystarczało do tego, aby gość, który kilka miesięcy wcześniej ogłaszał się jako wykonawca tanich stron www, nagle otrzymał pół miliona PLN na „innowacje” w stylu kultowego już portalu dla kotów (nawiasem mówiąc ten jakże „innowacyjny” projekt zgarnął ok. 670 tys. PLN). Tak, prawdziwe „perełki” innowacyjności z ogromnym potencjałem… (ironia).

 

Jakie to wszystko miało szanse faktycznego, rynkowego powodzenia…?

Moim zdaniem bliskie zeru. Ja wiem, brzmi to brutalnie, ale biznes to nie jest miękka gra i stawiam tezę, że gdyby takie projekty miały pozyskać inwestorów w sektorze prywatnym, to ogromna większość z nich odpadłaby już w przedbiegach. Powód jest banalny: prywatny inwestor dba o to, co się stanie z jego pieniędzmi, a urzędnik już niekoniecznie wykazuje podobną troskę w stosunku do funduszy publicznych, które rozdziela. No i możecie mnie teraz „zjeść”, że nie rozumiem tzw. kultury startupów ani inwestowania w nie i tak dalej, jasne. Ale zdania w kwestii wspomnianych dofinansowań nie zmienię, sorry. ????

 

Kto tak naprawdę dał tutaj ciała?

Jeśli miałby tutaj typować kogoś, kto był odpowiedzialny za taki stan, to powiedziałbym: system. System, na który składało się wiele ośrodków decydujących o takim, a nie innym rozdysponowaniu unijnych środków. Na starcie ustalono złe kryteria dające możliwość wzięcia dotacji przez podmioty, które dostawać ich nie powinny – a już na pewno nie na rzeczy, na które tę kasę dostały. Ok, ale czy pomimo „skopanych” założeń programowych nie można było odsiać mało perspektywicznych projektów później, na etapie oceny wniosków…? O tym za moment.

 

Urzędnik oceniający biznesplany – co może pójść nie tak…?

Teoretycznie lepsza weryfikacja projektów była w zasięgu, ale tak jakby nie do końca… Dlaczego? Według mnie w wyniku prostej prawidłowości: urzędnik to jednak nie przedsiębiorca i często nie jest w stanie właściwie ocenić, czy coś ma ręce i nogi pod kątem biznesowym, czy może tylko spełnia kryteria formalne. W praktyce wyglądało to tak, że osoby odpowiedzialne za przyznawanie dotacji oraz kontrolę co prawda posiadały wiedzę merytoryczną z zakresu finansów rozliczeniowych oraz sporządzania wniosków od strony formalnej, natomiast o samej branży IT, jak również o biznesie, nie miały zbytniego pojęcia. No i w konsekwencji wyszło to, co wyszło. Jest to oczywiście tylko moja prywatna opinia i zapewne zdarzyli się urzędnicy, którzy ogarniali dobrze temat, jasne.

Kolejna sprawa to pieniądze. Mówiąc szczerze – i myślę, że wiele osób znających temat się ze mną zgodzi – kilkaset tys. PLN to nie są kwoty, za jakie można było stworzyć innowacje z prawdziwego zdarzenia (już zresztą wspomniałem o tym powyżej). To za dużo dla firm – świeżaków, a za mało, aby myśleć o szerszym podboju rynku. Problemem były także tzw. milestone’y, a raczej ich brak. Może gdyby pieniądze były przyznawane w transzach, a przyznanie powiązane z osiągnięciem konkretnych celów biznesowych, to końcowe rezultaty byłyby lepsze? Może… ????

 

PARP w akcji, czyli jak funkcjonował ten system

Niejako dla przeciwwagi muszę napisać pewną rzecz: zgodnie z moimi informacjami to nie było tak, że ludzie z PARP-u w ogóle nie zorientowali się w tym, że procedurę masowo przechodzą naprawdę kiepskie projekty obliczone na ugranie kasy! Oni mieli tę świadomość, ale w pewnym momencie było już trochę za późno, aby zmienić sytuację w znaczącym stopniu. Tak więc gdy do urzędników zaczęło docierać, że te całe „innowacyjne” projekty to w bardzo dużej części zwykłe, nikomu nieprzydatne badziewie obliczone jedynie na ugranie kasy, to co niby mieli zrobić…? Zmieniać kryteria już po ich ogłoszeniu? No tak raczej średnio, bym powiedział. Poza tym część dofinansowań była już „klepnięta”, umowy podpisane, no i teraz nagle robić jakieś kontrole, wycofywać 30 – 40% (albo i więcej) przyznanych środków…? Zastanówmy się przez chwilę, jakie to mogłoby mieć konsekwencje – tak czysto teoretycznie.

 

Co było gdyby firmy musiały masowo zwracać dotacje…?

Gdyby zabrać się za temat porządnie, to najprawdopodobniej mielibyśmy tak dużo „zwrotów akcji”, że zaraz ktoś by się tym zainteresował, wyszłaby niekompetencja oceniających, pewnie jakieś dymisje wśród dyrektorów regionalnych by się posypały itd. Co gorsza, przy dużej skali podobnych działań mogłoby nastąpić coś naprawdę złego: temat dotarłby do instytucji europejskich, a w konsekwencji mogłaby się nawet zmniejszyć pula kolejnych środków na rozwój innowacji przyznanych Polsce z budżetu UE! No i komu by się to wszystko opłacało…? Raczej nikomu, tak więc najlepiej było po prostu zostawić ten bajzel tak, jak jest, wyjąwszy jakieś nieliczne przypadki mające stanowić tzw. pokazówki.

 

Uwaga, spekulacja!

Niektórzy twierdzą także, że podobno w pewnym momencie okazało się, że jest zbyt dużo projektów niespełniających wskaźników, co w konsekwencji także mogło zburzyć urzędniczy spokój i pociągnąć za sobą negatywne konsekwencje. Co więc robić…? Tutaj były dwie potencjalne drogi:

1. Oficjalnie nie dało się zdziałać nic, ponieważ nagła rezygnacja z konieczności zrealizowania wskaźników byłaby niebezpiecznym precedensem.

2. A nieoficjalnie… Nieoficjalnie jaskółki ćwierkały, że na pewne rzeczy przymykano po prostu oczy, ale twardych dowodów nie ma, więc na tym zakończę te spekulacje i nie będę powtarzał plotek oraz insynuacji.

Mając na uwadze powyższe, można stwierdzić, że pociągnięcie do odpowiedzialności firm kombinujących z dotacjami 8.1 i 8.2 byłoby na dzień dzisiejszy dość trudne (zwłaszcza, że już pokończyły się okresy trwałości projektów). Ok, raz po raz w mediach mamy jakieś „pokazówki” związane z funduszami z UE, ale to na ogół wtedy, gdy ktoś naprawdę poszedł na grubo i to niekoniecznie z tematami związanymi z POIG. Przy opisywanej tu drobnicy, opiewającej na kwoty poniżej 1 miliona PLN, musiałoby raczej dojść do sytuacji, w której ktoś z całego łańcucha beneficjentów, wykonawców oraz osób odgrywających istotne role w tym procederze, zdecydowałby się na złożenie obciążających zeznań. I musiałby to zrobić nie tylko nie mając w tym kompletnie żadnego interesu, ale wręcz szkodząc samemu sobie! Oczywistą oczywistością jest, że szanse na taki scenariusz są raczej marne. Podobno byli i tacy, którzy już na samym początku przewidzieli, że tak będzie i oni wygrali biorąc po kilka (albo i więcej) dotacji. Ich można nazwać rekinami, a przynajmniej szczupakami. Większość dotacyjnych biznesmenów jednak podchodziła do tematu asekuracyjnie, biorąc po 1 – 2 dofinansowania.

 

Morał z tego taki, że…

Jeśli wiesz, w jaki sposób funkcjonują takie systemy, to możesz także przewidzieć pewne rzeczy. A skoro tak, to wiesz również i to, na co możesz sobie pozwolić, a na co nie. Tylko tyle i aż tyle.

 

Niewykorzystanych okazji czar…

Czy można było lepiej przeprowadzić dystrybucję środków z UE? Oczywiście – zawsze można lepiej! Trzeba jednak powiedzieć jasno, że byłoby to niezwykle trudnym wyzwaniem. Moim skromnym zdaniem ciekawą opcją byłoby np. pójście w kierunku szerszego partnerstwa z firmami z sektora prywatnego, które w jakiś sposób powinny brać większy udział w ocenianiu potencjałów biznesowych projektów. Na jakich szczegółowych zasadach miałoby to funkcjonować? Nie wiem – jest tutaj szerokie pole do dyskusji.

 

A teraz pora odpowiedzieć sobie na jedno, bardzo ważne, pytanie…

Czy pieniądze z Programu Operacyjnego Innowacyjna Gospodarka zostały zwyczajnie zmarnowane, czy może jednak nie?  ????

Tutaj sprawa nie jest czarno – biała, ponieważ można ją rozpatrywać zarówno pod kątem minusów, jak też i plusów. A więc tak:

 

Minusy

W skali kraju „przemielono” grube miliony złotych, które w założeniu miały być wykorzystane na rozwój innowacyjnej gospodarki i ułatwienie działania tym przedsiębiorcom, którzy mieli pomysł, jak zawojować swoją branżę. No a tymczasem powstały kiepskie e-usługi, portale bez potencjału i nikomu niepotrzebne systemy, z których i tak dziś nikt nie korzysta (nawet ich właściciele). Co za tym idzie, poziom innowacyjności naszej polskiej gospodarki ani drgnął. Oprócz wymiaru finansowego mamy jeszcze masę straconego czasu i energii, które mogłyby być spożytkowane w bardziej sensowny sposób.

 

Plusy

Za taką „ugraną” kasę z dofinansowań powstało wiele nieźle prosperujących dziś biznesów, które nie miałyby szans się rozwinąć bez unijnej kroplówki finansowej, choćby wstrzykniętej „na lewo”. Ktoś też zapewne wybudował sobie dom, dając przy tym zarobić firmie budowlanej, ktoś inny zakupił auto od polskiego dealera, jeszcze inny sfinansował studia córce, więc i tak gospodarka się nieco rozruszała… No i jeszcze znaczna część sumy dofinansowań wróciła do budżetu państwa pod postacią zapłaconego VAT-u oraz podatku dochodowego.

 

Szybkie podsumowanie

Szczegółową ocenę pozostawiam Czytelnikom, choć jest ona trudna bez tzw. twardych danych zebranych z sumy wszystkich przypadków. Oczywiście mam świadomość tego, że nawet gdyby wydano te środki w 100% efektywnie, to i tak Polska nie stałaby się z miejsca światową kolebką innowacji, ale… Ale chyba moglibyśmy być o mały krok dalej w globalnym wyścigu gospodarek. W każdym razie, tak już na sam koniec, dodam, że niektóre rzeczy związane z dofinansowaniami nie zmieniły się wiele do dziś, ale to już będzie temat na jeden z kolejnych wpisów. Tymczasem jeśli ktoś ma ochotę skomentować, to zapraszam!  ????

 

Zdjęcie ilustrujące wpis jest poglądowe! Osoby, rzeczy lub sytuacje przedstawione na zdjęciu NIE mają bezpośredniego związku z treścią niniejszego wpisu!