Importowane auta z Niemiec, kręcone liczniki i znikający VAT

Memy z typowym handlarzem Mirkiem znają chyba wszyscy. Od wielu lat wiadomo też, że handel używanymi autami to branża, w której występuje wiele patologii oraz oszustw – również tych związanych z VAT-em. Dziś opowiem pokrótce o kilku schematach, jakie były stosowane jeszcze do niedawna (a być może dzieją się także i teraz). I będzie to opowieść transgraniczna, której akcja dzieje się w Niemczech, Polsce, na Litwie, Łotwie, a na Rosji kończąc.

 

1. Znikający VAT przy imporcie z Niemiec

Temat chyba tak stary, jak obecność Polski w Unii Europejskiej. Niegdyś schemat uszczupleń VAT-u wyglądał następująco: jakaś polska firma – krzak kupowała auto u niemieckiego sprzedawcy. Cena oczywiście netto, czyli bez niemieckiego VAT-u. Osoba prywatna nie miała możliwości skorzystania z takiego przywileju, tylko firma. Co się działo dalej, to już łatwo przewidzieć. Auto trafiało do Polski, przy czym VAT oczywiście nie był opłacony. Szczęśliwy nabywca cieszył się przez pewien czas pojazdem, aż tu nagle pewnego pięknego dnia do jego drzwi pukał urząd skarbowy i zażądał zapłaty VAT-u, a czasem nawet zabierał auto na parking…

 

Niemcy zwiększają czujność

Co się zmieniło w tym biznesie przez lata? A chociażby to, że wielu niemieckich sprzedawców już niezbyt chętnie sprzedaje polskim firmom samochody na zerowej stawce VAT-u. Powód jest prosty: to tych sprzedających w pierwszym rzędzie atakowała niemiecka skarbówka. W konsekwencji niektórzy sprzedawcy zza naszej zachodniej granicy wręcz nie chcą w ogóle słyszeć o sprzedaży aut Polakom w cenie netto! Inni z kolei żądają np. zapłacenia kaucji w wysokości VAT-u na konkretne auta, nie akceptują gotówki tylko przelewy z konta firmowego i tak dalej. Ogólnie nieciekawa sytuacja dla motoryzacyjnych VAT-owców.

 

Polacy kontratakują, czyli schemat z zagranicznymi spółkami

Ale oczywiście mało jest zabezpieczeń i schematów, których Polacy by nie obeszli – bądź co bądź jesteśmy przecież dość kreatywnym narodem. Tak więc szybko znaleziono rozwiązanie na kłody rzucane pod nogi przez podejrzliwych Hansów – handlarzy.

W praktyce wygląda to tak, że przestępcy zakładają spółkę w mniej podejrzanym kraju, jak np. Węgry i to na nią kupują auta od tak zwanych sprzedawców firmowych. Tymi sprzedawcami są często firmy handlujące autami poleasingowymi, zwykle 2 – 3 letnimi. Aby kupić auto od takiej firmy w cenie netto, trzeba być zarejestrowanym VAT-owcem. Tak więc nasza węgierska spółka kupuje pojazd – załóżmy, że w cenie 10 tys. Euro – a faktura z takiej transakcji idzie do przysłowiowego kosza. Co się dzieje dalej? Dalej auto przejmuje niemiecki słup, typowy Helmut, będący osobą prywatną, który sprzedaje je do polskiego komisu. I tutaj warto wiedzieć, że w Niemczech obowiązuje coś na zasadzie domniemania: kto ma brief, kluczyki i tak dalej, ten jest właścicielem pojazdu. Słup nie musi więc rejestrować auta na siebie, co jest istotne w tym procederze.

Ok, taki samochód jest sprzedawany handlarzowi z Polski, a nasz Helmut na umowie wpisuje już cenę brutto – czyli, powiedzmy, 12 tys. Euro. Auto trafia do Polski i stoi sobie w komisie z niemieckimi papierami. Znajduje się klient, który płaci odpowiednią cenę i dostaje fakturę VAT-marża, czyli VAT jest liczony od samej marży, a nie od kwoty sprzedaży. Co się dzieje dalej…

 

Auto w Polsce = kłopoty dla finalnego nabywcy

Po pewnym czasie niemiecki urząd dochodzi do wniosku, że coś mu się nie zgadza z VAT-em. Idzie więc do firmy sprzedającej auta poleasingowe, a ta kieruje urzędników do węgierskiej spółki, która często już nie istnieje lub też jest niewypłacalna. Ale, ale, od czego są bazy danych typu CEPiK! I tym sposobem urzędnicy dochodzą do tego, że auto zostało zarejestrowane w Polsce, a polska skarbówka sprawdza, że VAT nie został zapłacony na terenie kraju. No i do kogo wtedy zapukają funkcjonariusze skarbowi…? Oczywiście do finalnego nabywcy! W myśl aktualnie obowiązujących przepisów i w opisanej sytuacji, to nabywca poniesie bowiem odpowiedzialność za nieopłacony VAT. A komis, który sprzedał mu takie auto? Formalnie jest czysty, ponieważ zakupił pojazd od osoby prywatnej i nie musiał wiedzieć, że VAT w Niemczech nie został zapłacony. Czyli kupujący ponosi tutaj odpowiedzialność i, niestety, nie bardzo ma jak się od niej uwolnić – taką opinię potwierdziłem niezależnie u dwóch doświadczonych prawników.

 

Jak długo trzeba czekać na egzekucję?

Zapewne niektórzy z Was zadadzą pytanie, czy w każdym przypadku polska skarbówka dotrze do nabywcy takiego auta w Polsce, jeśli zostanie ono u nas zarejestrowane oraz jak długo to potrwa. Na pierwsze pytanie nie odpowiem jednoznacznie, ale szansa „na przypał” z pewnością jest bardzo duża. Natomiast co do szybkości działania organów skarbowych, to warto wiedzieć, że wymiana informacji podatkowych pomiędzy poszczególnymi krajami trwa zgodnie z przepisami do 6 miesięcy, w praktyce zwykle krócej. Można więc założyć, że minie ok. 1 rok lub mniej, gdy polski nabywca auta będzie miał niezbyt miłą niespodziankę. No, epidemia koronawirusa może oczywiście wpłynąć na wydłużenie tych terminów.

 

Jak się ustrzec przed podobnymi oszustwami?

Powiem tak: nie jest to wcale takie proste, ponieważ znam przypadki, gdzie takie auta z nieopłaconym VAT-em zostały wzięte w leasing, który pokrył większą część kosztów ich zakupu. No i kto jak kto, ale akurat firmy leasingowe na ogół dysponują procedurami compliance, które teoretycznie powinny eliminować podobne sytuacje. Tyle, że w praktyce nie zawsze się tak dzieje. Ok, to może unikać nowych komisów zakładanych na nowe firmy i kupować auta tylko w tych, które istnieją już od wielu lat? Tutaj też nie daje to pewności, ponieważ istnieją firmy założone kilka lat temu, które np. prowadzą komis od kilkunastu miesięcy i nie wyglądają wcale na typowe krzaki – ba, mają nawet niezłą opinię. Pewnych podejrzeń można nabrać jednak w sytuacji, w której w briefie auta jako właściciel widnieje firma zajmująca się handlem pojazdami poleasingowymi, a polski sprzedawca nie jest w stanie przedstawić jakiegokolwiek potwierdzenia, że auto ma opłacony VAT. To znaczy nie zawsze musi być to przekręt, ale czujność zachować trzeba.

 

2. Litwini, omijanie VAT-u i zamożni Rosjanie

W pewnych kręgach jest tajemnicą Poliszynela, że Litwini sprowadzają z Niemiec luksusowe auta specjalnie pod zamożnych klientów z Rosji. Sprowadzają i dają im przy tym prawdziwą promocję „Taniej o VAT!”. Platformą importowo – eksportową jest tutaj Łotwa, a przykładowy schemat wygląda tak:

➡️ 1. Litewski dealer kupuje auto od w Niemczech od niemieckiej firmy, oczywiście w cenie netto.

➡️ 2. Auto otrzymuje tablice tymczasowe i numery tranzytowe w celu wyeksportowania samochodu na Litwę.

➡️ 3. Jednym z istotnych dokumentów jest ten, który można określić jako rodzaj „paszportu technicznego”, wydawanego przez litewski urząd. W dokumencie takim jest zaznaczone, czy auto ma być zarejestrowane na Litwie na stałe (w takim przypadku trzeba by opłacić VAT), czy może na potrzeby dalszej odsprzedaży za granicę (wtedy VAT-u na Litwie płacić nie trzeba). Myk jest taki, że dokumenty te jeszcze do niedawna nie miały daty ważności, zresztą możliwe, że i dziś jej nie mają (ostatnie info miałem kilka tygodni temu). No a skoro tak…

➡️ 4. A skoro tak, to auto z Litwy jedzie fikcyjnie np. do Estonii, a z Estonii np. na Łotwę.

➡️ 5. Na Łotwie auto jest rejestrowane na spółkę A, która to sprzedaje auto spółce B (samochód jest przy tym ponownie rejestrowany).

➡️ 6. Łotewską spółką B formalnie zarządza prezes – słup, pochodzący np. z Białorusi czy Tadżykistanu, co utrudnia pracę wymiarowi sprawiedliwości.

➡️ 7. Ogólnie takich odsprzedaży jest zwykle około 7, a transakcje odsprzedaży auta następują co 1 – 2 dni.

➡️ 8. Wreszcie spółka, dajmy na to, H wywozi auto do Rosji, gdzie trafia ono do finalnego klienta. Oczywiście jest przy tym sporo tańsze, ponieważ VAT-u nigdzie po drodze nie zapłacono.

Schemat ten nie jest jakoś specjalnie nowy, ale i tak służby krajów bałtyckich nie dają sobie z tym rady. Trudno bowiem całkowicie wyeliminować podobne patologie bez zasadniczych zmian w systemie rozliczania VAT-u.

 

3. Potężni handlarze samochodów z Litwy

W ogóle Litwini to taki mały ewenement w handlu używanymi autami. Robią to na naprawdę dużą skalę (jak na tak mały kraj), nawiązali też dobre układy z handlarzami niemieckimi – często pochodzenia tureckiego. W pewnych kwestiach pomaga im też bliskość dużego rynku zbytu, czyli Rosji oraz, patrząc dalej, byłych republik radzieckich. Przykładowo w Kownie jest giełda zlokalizowana na terenie byłej bazy wojskowej, gdzie wystawia się na sprzedaż auta przeznaczone w dużej mierze właśnie dla klientów ze Wschodu. Kupują tam obywatele takich krajów, jak Tadżykistan, Turkmenistan i tak dalej. Również Ukraińcy, którzy mogą zarejestrować auto częściowo na siebie, a częściowo na jakiegoś Litwina, dzięki czemu unikają płacenia na Ukrainie wysokiego cła. Co do Ukraińców, to tamtejsi handlarze ciągną też z Litwy auta sprowadzone z USA – współczuję nabywcom takich popowodziowych szrotów i przeróżnych rozbitków, bo głównie to opłaca się sprowadzać ze Stanów na handel.

 

Z ziemi litewskiej do Polski

Co ciekawe, nasi polscy handlarze też kupują na litewskich giełdach. Według niektórych osób z branży „na Litwę jeździ ¾ podlaskiego, warmińsko – mazurskiego, mazowieckiego i lubelskiego – szczególnie starsi handlarze, którzy nie ogarniają zakupów przez internet”. Auta kupowane są na giełdach w Kownie, Mariampolu czy w Taurogach – rzeczywistym sprzedającym jest Litwin, ale umowa oczywiście spisana „na Niemca”. Gdzie jest myk, dlaczego na Litwie jest niby taniej…? Powód jest prosty: Litwini celują w Niemczech w auta młode, do 5 lat, które mają bardzo duże przebiegi – tak po 350 – 400 tys. kilometrów. Można je kupić o co najmniej kilka tys. Euro taniej, niż auta podobnie wyposażone i z podobnych roczników, które jednak mają „nalatane” tylko 140 – 160 tys. kilometrów.  Jest więc pole do zarobku dla handlarzy. No i takie auto z dużym przebiegiem jadąc sobie z Niemiec, „magicznie” gubi kilometry – zamiast 400 tys. nagle mamy 150 tys. na liczniku.

No a potem od litewskiego handlarza auto kupuje handlarz polski, czasem nawet nieświadomy zagrożenia. Zresztą Litwin, nawet gdy mu się coś udowodni, to i tak będzie śmiał się w twarz, ponieważ cofanie liczników na Litwie nie podlega tak ostrym karom, jak w Polsce. Najgorzej będzie miał oczywiście finalny polski nabywca, który kupi kilkuletnie auto z przebiegiem o kilkaset tys. kilometrów większym od oczekiwanego. Tak, tak: „Szwagier, kurłaaaa, kiedyś to byli Mercedesy, co pół miliona mieli na liczniku i się nie psuli! A teraz to przebieg ledwo 150 tysięcy i już pół samochodu musisz wymieniać – co za złom…”.

 

Jak się bronić przed nieuczciwymi handlarzami?

W sumie to najlepiej byłoby w ogóle od nich nie kupować, tak po prostu. No, ewentualnie kupić od handlarza, którego naprawdę dobrze znamy. Wciąż chyba najrozsądniejszą opcją, jeśli chodzi o auta używane, jest kupowanie pojazdów z pochodzących z polskich salonów, od użytkowników prywatnych będących pierwszymi właścicielami. Auta poflotowe, choć zwykle tańsze, to często mają kręcone liczniki i są często serwisowane po najniższych możliwych kosztach, a poza tym mało który użytkownik o nie dba. O takich rzeczach, jak weryfikacja stanu technicznego w zaprzyjaźnionym warsztacie, czy sprawdzenie baz zawierających dane o przebiegu, nie będę tutaj wspominał. W sieci jest bowiem sporo wpisów na ten temat, a ja nie jestem specjalistą od sprzedaży używanych samochodów, aby dawać w tej kwestii porady eksperckie. W każdym razie trzeba pamiętać, że nikt nie sprzeda dobrego auta popularnej marki za przysłowiowe pół ceny, cudów tutaj nie ma. Uważajcie więc na sprowadzone „okazje”, gdzie „Niemiec płakał, jak sprzedawał” – raczej się cieszył, że pozbył się kłopotu, tak bym powiedział.

A skoro doczytałeś / doczytałaś do końca…

… to być może zechcesz wziąć pod uwagę pewną opcję – darmową i bez zobowiązań! Jest nią zapisanie się na nasz newsletter, dzięki któremu będziesz otrzymywać na bieżąco ciekawe informacje związane z praktycznym zastosowaniem prawa w biznesie. Jak to zrobić? Wystarczy kliknąć ➡️ tutaj

Zdjęcie ilustrujące wpis jest poglądowe! Osoby, rzeczy lub sytuacje przedstawione na zdjęciu NIE mają bezpośredniego związku z treścią niniejszego wpisu!

Wyłudzenia VAT, islamski terroryzm oraz testowanie nowego narzędzia analitycznego

Mniej więcej jakieś 2 lata temu w mediach zaczęto pisać, że karuzele VAT w pewnej części finansują terrorystów. Dziś chciałbym nieco przybliżyć ten ciekawy temat, opierając się na pewnym konkretnym przypadku, który zahaczył również o Polskę. A to wszystko będzie tłem do zaprezentowania pewnego narzędzia analitycznego, które znajduje się dopiero w fazie testowej.

 

Wersja video dla tych, którzy wolą oglądać ⬇️

 

 

Wersja tekstowa dla tych, którzy wolą czytać ⬇️

 

Wyłudzenia VAT kontra islamski terroryzm

Zacznę od szybkiego wprowadzenia w temat: otóż według ekspertów i znawców tematu w dzisiejszej rzeczywistości nie ma już wielkich, terrorystycznych bojówek paramilitarnych, które wymagają wielomilionowego finansowania płynącego z jakiegoś centralnego źródła. Taki model stał się nieefektywny, a charakterystyczne dla niego przepływy finansowe przy dzisiejszym stanie analityki, wspartej sztuczną inteligencją, też są łatwiejsze do wykrycia, niż chociażby kilkanaście lat temu. Co istotne, terroryści nie mają już jakichś skoordynowanych zarządów, rozdzielających pieniądze pomiędzy tzw. terenowe komórki, które potem przeprowadzają akcje terrorystyczne w różnych zakątkach świata. Ok, a co wobec tego mamy…?

 

Uberyzacja terroryzmu

Termin ten wszedł do użycia kilka lat temu, a jego nazwa odnosi się oczywiście do słynnej firmy przewozowej. Oto bowiem terroryzm ostatnich lat mocno się zdecentralizował – teraz grupy zamachowców są rozbite, a chociaż dalej działają pod jedną wspólną marką (jak np. Państwo Islamskie), to ich zasięg działania jest typowo lokalny. Lokalny to znaczy, że operują w obrębie jednego miasta lub regionu i dobrze znają swój teren potencjalnego działania.

 

Jakie są korzyści płynące z takiej struktury?

Na pierwszy plan wysuwają się niskie koszty terrorystycznej działalności – przykładowo seria ataków w Paryżu z 2015 roku kosztowała jakieś 50 tys. Euro. Pieniądze wręcz śmiesznie małe, jeśli weźmiemy pod uwagę, że duże akcje Al-Kaidy z początków XX wieku potrafiły pochłonąć kilkadziesiąt milionów Euro! Wtedy, gdy upadały wieże World Trade Center, faktycznie potrzebni byli tajemniczy milionerzy, którzy byli w stanie wyasygnować znaczne fundusze w imię idei. Dziś pieniądze na finansowanie zamachów pochodzą w dużej mierze z kieszeni europejskich podatników, co stanowi pewnego rodzaju paradoks.

Drugą zaletą takich lokalnych, rozproszonych struktur, jest mniejsza podatność na infiltrację. Oddzielne komórki, których przedstawiciele nie znają innych osób z innych komórek, są rozwiązaniem znanym chociażby z konspiracji podczas II Wojny Światowej. Jeśli bowiem jedna z komórek wpadnie w ręce policji, to nawet ktoś, kto pójdzie na współpracę z organami ścigania, nie będzie mógł wydać uczestników całej siatki – a tylko osobników ze swojej komórki. To tak w dużym skrócie.

 

Dlaczego terroryści wybrali wyłudzenia VAT-u?

Odpowiedź jest bardzo prosta: ponieważ „odpalenie” schematu karuzelowego jest stosunkowo łatwe, nie wymaga wielkich inwestycji, a jest bardzo zyskowne. Do tego działając na małą skalę (np. 1 – 2 miliony Euro / rok) można dość łatwo prześlizgnąć się przez sita systemu, który w przypadkach wielu krajów jest ukierunkowany typowo na wyłapywanie dużych fraudów. Tymczasem wspomniany milion Euro (czy tam dwa miliony) można zarobić na miejscu – jest to tym łatwiejsze, że ludzie z Bliskiego Wschodu mają handel niejako we krwi, więc stworzenie siatki VAT-owskiej nie stanowi dla nich większego problemu. Ogólnie więc taki system jest wygodny i bezpieczny, ponieważ nie trzeba już czekać na przelew z Dubaju – wystarczy zwrot VAT-u z lokalnej skarbówki.

 

Foto z mojego prywatnego archiwum, zrobione kilka lat temu na Champs-Éllysée. Niedaleko od tamtej lokalizacji miał miejsce jeden z ataków terrorystycznych w 2015 roku. 

 

Analityka i VAT, czyli analizujemy konkretny case

No dobrze, po szybkim wprowadzeniu pora przejść do analizy konkretnego przypadku schematu karuzelowego. Tutaj muszę wspomnieć, że użyję do tego nowego narzędzia analitycznego o nazwie Wunderschild (po polsku Cudowna Tarcza), które aktualnie znajduje się w fazie testowej. Ja mam jednak przyjemność używać go i testować już teraz – tutaj wypada mi podziękować twórcy i pomysłodawcy, którym jest dr Marius Christian Frunza, absolwent paryskiej Sorbony i ekspert od zagadnień związanych z fraudami, nie tylko VAT-owskimi zresztą. Best regards, dr Frunza. W projekt jest także zaangażowanych kilku Rosjan, ale żartobliwie powiem, że to akurat dobrze – wszak ta nacja jest znana z gromadzenia różnych informacji.

 

Jak działa Wunderschild?

Na pierwszy rzut oka jest to system prezentujący siatkę połączeń osobowych z ogólnodostępnych rejestrów. Zbliżone rozwiązania, które „zasysają” dane np. z KRS i łączą je w wykresy, są już dostępne na polskim rynku nie od dziś, jednak Wunderschild to zupełnie inna skala oraz szersze możliwości. Ok, a po co w ogóle robić takie „drzewka”, czy tam schematy…? Po prostu taki sposób śledzenia powiązań jest optymalny dla ludzkiego mózgu – gdybyśmy mieli łączyć nazwy firm oraz nazwiska z rejestrów mając do dyspozycji tylko pojedyncze strony z danymi, to dojście do odpowiednich relacji zabrałoby masę czasu. A tak mamy szybki i łatwy dostęp do sieci powiązań.
⬇️

Screen 1. Widok na gotową siatkę powiązań stworzoną dzięki narzędziu Wunderschild, w której występują firmy zaangażowane w wyłudzenia podatku VAT. 

 

Wunderschild jest więc czymś więcej, niż tylko zwykłym agregatorem rejestrów. To narzędzie oparte o machine learning, które gromadzi i przetwarza różne typy danych. Jakich? Włączamy tu chociażby dane dotyczące podmiotów i ludzi zamieszanych w wyłudzenia VAT oraz informacje o podatnikach wykreślonych z rejestrów VAT (to docelowo na wiosnę 2020). Oprócz tego będą tu podłączone np. bazy podmiotów wykreślonych z rejestrów VAT (sam zresztą zasugerowałem twórcom skorzystanie z takiej polskiej bazy). Do tego dochodzi śledzenie mediów i analizowanie powiązań politycznych, biznesowych, towarzyskich itp. No i bardzo ważna rzecz: gromadzone dane są zbierane z różnych krajów europejskich, co ma często kluczowe znaczenie w przypadku schematów VAT-owskich. Jeden kraj w bazie danych to bowiem zbyt mało, aby wyłapać potencjalnych VAT-owców – tutaj lepsze efekty daje prześledzenie powiązań międzynarodowych. Takie narzędzie, jeśli już osiągnie odpowiedni poziom zaawansowania, będzie ułatwiać zachowanie compliance, czy też należytej staranności VAT znanej z naszego podwórka. W jaki sposób? O potencjale opowiem podczas studium przypadku.

 

Spółka Intermedia i karuzela VAT

Ok, zatem zaczynamy analizę. Jak widzicie, w naszym schemacie mamy spółkę Intermedia Sp. z o.o., zarejestrowaną przy ulicy Emilii Plater w Warszawie – tutaj wystarczy kliknąć na niebieską ikonkę i już mamy adres rejestrowy.
⬇️

 

Screen 2. 

 

 

Idźmy dalej – z osób podłączonych pod tę spółkę (zielone ikonki „ludzików”) widzimy obywatela Wielkiej Brytanii nazywającego się Kasamri Minhaj – pełnił on funkcję prezesa Intermedia Sp. z o.o. Kolejną osobą, do której wiedzie jedno z połączeń, jest Sarfaraz Patel, także obywatel brytyjski, który z kolei pełnił funkcję prezesa w 3 spółkach LTD, w szwedzkiej spółce AB i duńskiej spółce ApS – to odpowiedniki naszej polskiej spółki z o.o. No i wreszcie najważniejsze info: nasz Patel był także prezesem niemieckiej Lösungen 360 GMBH, handlującej min. prawami do emisji CO2 (pollution rights), metalami oraz paliwami. Spółka ta została w 2016 roku zlikwidowana po tym, jak wykryto jej uczestnictwo w schemacie VAT – stąd też czerwony kolor.
⬇️

 

Screen 3. 

Czyli pierwszy trafiony – zatopiony! Jak widzicie na screenie poniżej, w naszym schemacie mamy także inne spółki oraz osoby zaznaczone na czerwono – to są przypadki, gdzie doszło do wykrycia schematu VAT-owskiego przez organy ścigania / skarbowe. Mając do dyspozycji takie informacje i przeglądając sobie schemat połączeń jasno widzimy, z którymi firmami nie warto tutaj robić interesów, ponieważ mogą okazać się np. znikającymi podatnikami. Gdyby więc na dzień dzisiejszy przedstawiciel Intermedia sp. z o.o. chciał mi sprzedać jakiś towar, to po prześledzeniu powiązań osobowych zwyczajnie bym odmówił, gdyż mógłby on tutaj być typowym znikającym podatnikiem, który nie odprowadzi VAT-u do budżetu, lecz zniknie z nim niewiadomo gdzie.
⬇️

 

Screen 4. 

 

Ciekawe nazwiska, ciekawe powiązania

Nie bez powodu zacząłem ten wpis od tematu terroryzmu – wystarczy spojrzeć na imiona i nazwiska, które przewijają się w zaprezentowanym case study: Muhammad, Muhammed, Patel, Ismail… Większość z nich to obywatele Wielkiej Brytanii, prawdopodobnie pochodzenia pakistańskiego, którzy zakładali spółki zarówno w UK, jak i Niemczech, Szwecji, Danii, Szwajcarii – no i w Polsce. Jest jeszcze taka mała ciekawostka, o której chciałem wspomnieć: Isha Vanda Jadviga Niazi, prawdopodobnie Polka – konwertytka, która przeszła na islam i wyszła za mąż za Mohammeda Ahmeda Niazi.
⬇️

Screen 5. 

 

Wiele Polek deklarujących nową wiarę oprócz przyjmowania nazwiska męża dodaje sobie jeszcze egzotyczne imię, pozostawiając jednak polskie imiona – czy taka moda, czy konieczność, szczerze mówiąc nie wiem. Do czego jednak zmierzam to fakt, że dziewczyny / kobiety z Polski bywały wykorzystywane przez przestępców do pełnienia funkcji prezesów w spółkach zaangażowanych w karuzele. Tak bywało min. w przypadku nielegalnych schematów związanych z handlem elektroniką. Polki mieszkające np. w Danii poznawały śniadych, przystojnych mężczyzn, którzy prosili je o pomoc w otwarciu firmy w Polsce – np. handlującej smartfonami. Niczego nieświadome kobiety godziły się pomóc ukochanym, a potem… Potem miały problemy z polską skarbówką i na ogół nie kończyło się to zbyt dobrze. Tutaj nie twierdzę rzecz jasna, że Pani Niazi była w coś zamieszana, nawet nieświadomie – chciałem jednak zaznaczyć, że tego typu historie się zdarzają.

 

Co jeszcze możemy wyczytać z takiego schematu?

Po pierwsze to nie jest tak, że każda z firm widocznych na naszym schemacie musi być od razu kontrolowana przez mafię VAT! To byłoby zbyt duże uproszczenie. Ale mając do dyspozycji siatkę powiązań możemy sobie posprawdzać, jaki status mają te konkretne firmy, które nas interesują – Wunderschild na ten moment nie wskazuje aktualnych statusów niektórych spółek, co zapewne ulegnie poprawie, więc trzeba sprawdzać dane na zewnętrznych stronach. W tym momencie może zaprezentuję, jak wygląda jedna ze spółek, które normalnie działają od lat i składają sprawozdania, więc ich wyniki finansowe można podejrzeć różnych stronach internetowych, jak chociażby companycheck.co.uk – weźmy np. The Virdee Foundation z naszego schematu. Widzimy tutaj, że spółka składa sprawozdania finansowe i wygląda to na normalną działalność.
⬇️

Screen 6. 

Jednak spółki LTD związane z takim chociażby Sarfarazem Patelem są nieaktywne i ciężko znaleźć informacje na temat ich działalności (screen 3). Tak więc załóżmy taki przypadek: system Wunderschild jest już podłączony do naszych baz KRS / CEIDG. W międzyczasie do naszej firmy zgłasza się polska spółka z o.o., której prezesem jest odpowiednik takiego zagranicznego Patela i chce nam sprzedać jakiś towar. Tanio. I tutaj uwaga: sam prezes raczej się do nas nie zgłosi, a osoba mówiąca dobrze po polsku, która może przedstawić się np. jako dyrektor handlowy. My jednak, mając do dyspozycji narzędzie do analizy powiązań personalnych, możemy sprawdzić, w jakie jeszcze biznesy zaangażowany jest nasz odpowiednik Mr Patela. No i jeśli okaże się, że ten prezes był również prezesem lub sekretarzem w kilku / kilkunastu zagranicznych spółkach, które już nie istnieją, lub wyglądają na typowe krzaki, to powinna się nam zapalić czerwona lampka, że coś może być nie tak.

 

Jedna z list osób zamieszanych w wyłudzenia VAT-u na terenie Unii Europejskiej. Ten spis powiązań, liczący ponad 100 nazwisk, wykorzystano wraz z innymi bazami danych w narzędziu Wunderschild. Foto: Instagram bialekolnierzyki

 

Uwaga – nie muszą to być jednak spółki w upadłości!

Jeśli taki odpowiednik Mr Patela będzie prezesem w wielu różnych spółkach, które np.:

– zostały niedawno założone,

– nie mają strony www,

– nigdzie się nie reklamują,

– są zarejestrowane w wirtualnych biurach,

– ciężko znaleźć w sieci informacje na temat ich działalności…

… to znów mamy czerwoną lampkę!

Ok, a co można zrobić, aby szybko przetestować, czy mamy do czynienia ze znikającym podatnikiem wprowadzającym towary na polski rynek? Dobrym sprawdzianem będzie zapytanie, czy możemy się rozliczyć za towar stosując nieobowiązkowy split payment. Jeśli kategorycznie odmówią, to mamy kolejny wskaźnik świadczący o tym, że lepiej na nich uważać. A jeśli się zgodzą? Też nie mamy pewności, ponieważ płatność w split paymencie nie zawsze nas ochroni, więc możemy sięgnąć głębiej i postarać się o dodatkową weryfikację.

 

Co jeszcze powinno zwrócić naszą uwagę w takim schemacie?

Na pewno częste rotacje dyrektorów w powiązanych spółkach oraz ich „wędrowanie” od spółki do spółki – zwłaszcza, jeśli takie spółki są zarejestrowane w różnych krajach i wszystkie wyglądają na typowe krzaki (patrz kilka akapitów powyżej). No i niestety, ale muszę to jeszcze raz powtórzyć: należy być szczególnie ostrożnych przy schematach powiązań, gdzie występują praktycznie wyłącznie „muzułmańsko” brzmiące nazwiska.

I to też nie jest tak, że dyskryminuję jakąś grupę społeczną! Gdyby taki schemat dotyczył np. Polaków lub Litwinów powiązanych w siatkę firm w Polsce, na Łotwie, Litwie, Czechach, Słowacji, Niemczech itp. to też zalecałbym ostrożność. Przykładowo Pan Kowalski jest prezesem spółki z o.o. w Polsce, a jednocześnie czeskiej s.r.o., słowackiej s.r.o. i litewskiej UAB, a każda z tych spółek wyglądałaby na typowo wirtualny byt (o czym też pisałem powyżej) i wszystkie zostałyby założone w podobnym czasie nie dłużej niż kilka miesięcy temu, to również polecałbym dokładnie sprawdzić wiarygodność takiego kontrahenta.

 

Analityka i machine learning kontra wyłudzenia VAT

Jak już wspomniałem na początku, Wunderschild nie jest jeszcze gotowym rozwiązaniem – to projekt w fazie testów, który cały czas się rozwija (mam możliwość zgłaszania nowych funkcjonalności). Jednak, jak możecie zobaczyć na screenie powyżej, docelowo będzie to narzędzie oparte o AI (Artificial Intelligence), które może nam wygenerować coś w rodzaju scoringu potencjalnego kontrahenta. Brzmi fajnie? Jak dla mnie i owszem.
⬇️

 

Widok na panel scoringowy Wunderschild.

 

Generalnie kluczem do sukcesu będzie…

… zgromadzenie jak największej ilości danych z różnych krajów Europy. Co bardzo mnie cieszy, to to, że już w marcu mają tutaj dołączyć raje podatkowe / offshore – kto wie, jak interesujące powiązania ze znanymi osobistościami z naszego polskiego podwórka uda się tam znaleźć…  Na ten moment mam deklaracje, że Polska też się tutaj załapie (polskie bazy mają być włączone do końca kwietnia 2020). A jeśli tak się stanie, to kto wie, może pomogę wtedy wprowadzić ten projekt na polski rynek. W każdym razie zasada jest taka: im bardziej aktualne dane, tym lepiej. O ile bowiem „zasysanie” danych z baz osób skazanych za udział w schematach VAT może dać w pewnych przypadkach ciekawe rezultaty, to jednak specyfika działania karuzel, gdzie znikający podatnicy mogą się zmieniać co kilka miesięcy, wymaga szybszej wymiany informacji. Moim zdaniem warto więc byłoby tutaj dodać chociażby dane podatników wykreślonych z rejestru VAT – nie tylko w Polsce, ale również w innych krajach europejskich. Całkiem możliwe, że i takie rozwiązanie też się tutaj pojawi. No a gdyby tak pójść o krok dalej, to można by przy okazji podłączyć taki system pod platformę antyfarudową opartą na blockchainie – no, ale o tym może kiedy indziej.

Tymczasem dodam jeszcze na zakończenie, że takie platformy, jak omawiana dziś Wunderschild, oprócz funkcji prewencyjnej mogłyby jeszcze pełnić funkcję dowodową odnośnie dochowania należytej staranności VAT (co zresztą po części sugeruje sama nazwa). No bo np. można by pokazać skarbówce, że dokładnie sprawdziliśmy powiązania naszego kontrahenta i nie wyszło tam nic podejrzanego. Ciekawe, co by na taki raport powiedzieli kontrolerzy z naszej KAS…

Zdjęcie ilustrujące wpis jest poglądowe! Osoby, rzeczy lub sytuacje przedstawione na zdjęciu NIE mają bezpośredniego związku z treścią niniejszego wpisu!

Dlaczego drogi lokalne w Polsce tak szybko się niszczą?

Tematem dzisiejszego wpisu będzie nieco niższy poziom przestępczości gospodarczej – taki bardziej swojski, można by powiedzieć. Zapewne wielu z Was, jadąc sobie jakąś tam lokalną trasą, zastanawiało się nieraz, dlaczego jest tak, że w Polsce buduje się nową drogę, a ta już po 3 – 4 latach nadaje się do generalnego remontu. Ba, w ekstremalnych przypadkach już po jednej zimie na takiej nowej nawierzchni potrafią pojawiać się pęknięcia. Czym to jest spowodowane…?

 

Wersja video dla tych, którzy wolą oglądać i słuchać ⬇️

 

 

Wersja tekstowa dla tych, którzy wolą czytać ⬇️

W tekście znajdziecie praktycznie to samo, co w filmiku, ale doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że wielu moich Czytelników oraz Czytelniczek ma sentyment do słowa pisanego, więc teksty na blogu są i będą – nie zamierzam zmieniać się w 100% youtubera (cokolwiek to znaczy).

 

 

Potencjalne wyjaśnienia problemu szybko niszczejących dróg lokalnych

 

Teoria nr 1

Niektórzy twierdzą, że drogi niszczą się szybko dlatego, że po prostu taki mamy klimat. No i nie jest to prawda, ponieważ takie np. Niemcy mają klimat bardzo podobny, a drogi mają w stanie o wiele lepszym (no, może nie zawsze).

Teoria nr 2

Ok, więc może nasze drogi lokalne masowo niszczą ciężkie maszyny rolnicze, ciężarówki i tak dalej? Oczywiście, przy dużym natężeniu ruchu takich pojazdów ich destrukcyjny wpływ na nawierzchnię jest bezdyskusyjny. Ale nie oszukujmy się: jeśli po danej drodze przejedzie kilka razy dziennie ciągnik – nawet ciężki – z przyczepą, a od czasu do czasu jakiś kombajn czy ciężarówka (głównie przy okazji żniw, wykopków itp.), to jeszcze nie oznacza, że taka droga musi się rozpadać po kilku latach! Są bowiem miejsca, gdzie ciężkie pojazdy jeżdżą naprawdę często, a mimo to nawierzchnia jest w dobrym stanie nawet po kilku latach.

Teoria nr 3

Więc może to firmy budujące lokalne drogi partaczą robotę…? Bingo! Ale to partaczenie jest spowodowane w dużej mierze patologicznym systemem i winowajców jest tutaj więcej, niż tylko przysłowiowy Janusz biznesu chcący się szybko dorobić na gminnych zamówieniach. I dziś właśnie przedstawię jeden ze scenariuszy obrazujący to, jak w rzeczywistości wyglądają takie kontrakty.

 

 

Przetargi na budowę dróg lokalnych i nieformalne kryterium 100% cena

Jest sobie jakaś gmina w Polsce, która organizuje przetarg na budowę 10 kilometrów lokalnej drogi. Żadna tam specjalnie uczęszczana trasa – po prostu zwykła droga gminna. No i teraz do przetargu przystępuje firma X, która ma własną wytwórnię mas bitumicznych, wszystkie niezbędne sprzęty, wykwalifikowaną kadrę, doświadczenie – ogólnie wszelkie atuty, aby takie zamówienie zgarnąć. Cena też zostaje skalkulowana tak, żeby ciężko było konkurencji ją przebić – oczywiście zakładając, że droga będzie budowana zgodnie ze specyfikacją czy też sztuką budowlaną.

 

Rozstrzygnięcie zamówienia

Przychodzi dzień przetargu, gdzie okazuje się, że spośród kilku startujących oferentów zwycięzcą została jednak firma Y. No i nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie dwie rzeczy:

– po pierwsze firma Y to spółka, która co prawda działa na rynku od wielu lat, ale właściwie nie ma żadnej infrastruktury – no, może przysłowiową łopatę w garażu;

– po drugie owa firma Y wygrała przetarg proponując cenę tak niską, że firmie X absolutnie by się nie opłacało jej przebijać, nawet przy posiadaniu własnej wytwórni mas bitumicznych, bazy sprzętowej i know-how.

Zatem powstaje bardzo ważne pytanie: jakim cudem firmie Y opłacało się dać tak niską cenę? 

I tutaj, zanim przejdę do odpowiedzi, muszę zaakcentować jedną rzecz. Otóż w teorii nie jest wcale tak, że to najniższa cena musi wygrać! Wręcz przeciwnie – powinno się premiować te oferty, które mają najlepszy stosunek ceny do jakości. Niestety, w praktyce cena ma tak dużą wagę przy zamówieniach, że to ona decyzuje o zwycięstwie. Konsekwencje tego są daleko idące.

 

 

Jak w praktyce działa system przetargów na budowę lokalnych dróg

Szef firmy X, czyli tej, która przegrała przetarg, nie jest zadowolony z rozstrzygnięcia. Po jakimś czasie wysyła więc jednego z pracowników na miejsce budowy, aby zobaczyć, czy prace są wykonywane zgodnie ze sztuką budowlaną. Co się okazuje…? Że oczywiście nie są! Podbudowy (tzn. warstwy znajdując się pod widoczną nawierzchnią) są zwyczajnie za cienkie i niezgodne ze specyfikacją, czego konsekwencją będzie oczywiście zbyt szybko pękająca nawierzchnia oraz tworzenie się różnych nierówności.

Szef firmy X postanawia nieformalnie zapytać w Urzędzie Gminy (zleceniodawca), czy wiedzą o tej patologicznej sytuacji. W odpowiedzi słyszy wiele mówiące zdanie: „Panie …, jeśli Pana firma chce jeszcze wygrać jakiś przetarg na naszym terenie, to lepiej niech Pan da spokój.”.

 

 

No dobrze, a co z kontrolą jakości budowanych dróg…?

No właśnie, przecież budowę drogi powinno się kontrolować! Jak zatem obchodzi się taką przeszkodę – czy może fałszując dokumentację…? No więc właśnie niekoniecznie. Prymitywne sfałszowanie dokumentów, czy też raczej poświadczenie w nich nieprawdy, powodowałoby „wystawienie na strzał” wtajemniczonego specjalisty dokonującego odbioru. Przykładowo zewnętrzna kontrola mogłaby wykryć nieprawidłowości i wyciągnąć konsekwencje wobec odbierającego. Jak to zatem rozegrać?

Odpowiedzią jest coś, co można by nazwać schematem punktowym. Otóż specjalista kontrolujący przebieg prac i dokonujący odbioru jedzie sprawdzać drogę tylko i wyłącznie na konkretnych odcinkach. No a tam wszystko jest zrobione jak należy, warstwy odpowiednio grube i nie ma się do czego przyczepić. Przykładowo więc na dystansie 10 kilometrów robi się 3 takie miejsca, w których nawierzchnia na odcinku kilkuset metrów jest zgodna ze specyfikacją i voilà! Kontrola z Urzędu Gminy pojedzie tam i tylko tam, wszystko będzie się zgadzało, więc nawet w razie późniejszych problemów wszyscy są kryci. Oczywiście wszystko jest odpowiednio zabezpieczone, jest ślad w miejscu pobierania próbki, jest protokół – generalnie wszystko dopięte na przysłowiowy tip-top. I ciężko jest tutaj coś udowodnić, ponieważ w praktyce ktoś musiałby być przy rozmowie (albo ją nagrać), gdzie wykonawca umawia się z kontrolującym w jakich konkretnych miejscach będzie kontrolowane wykonanie drogi.

 

Znany inwestor giełdowy Benjamin Graham mawiał: „Ufaj, ale sprawdzaj”. To powiedzenie doskonale pasuje również do branży budowlanej – i to nie tylko w kontekście ustawiania przetargów. 

 

A kto bierze na siebie ryzyko budowy drogi poniżej kosztów?

Załóżmy, że realny koszt wybudowania drogi, bez uwzględnienia zysku wykonawcy, wynosił ogółem 10 milionów PLN. Firma X z naszego przykładu zaproponowała 11 milionów PLN – i przegrała. Wygrała firma Y, która zaoferowała się wybudować tę drogę za 9 milionów PLN, czyli poniżej kosztów materiału i robocizny. Tyle, że firma Y nie ma żadnej infrastruktury (oprócz wspomnianej łopaty w garażu), która umożliwiałaby jej realizację tego zlecenia. Kto więc będzie je wykonywał…? Firma Z, która jest już realnym przedsiębiorstwem z odpowiednią bazą!

Jak nietrudno się domyślić, firma Y (czyli ta, która wygrała przetarg) w naszym dzisiejszym wariancie jest tak naprawdę słupem, kontrolowanym pośrednio przez właścicieli firmy Z. Firma Y istnieje już jakiś czas na rynku, więc spełnia kryteria przystępowania do tego typu przetargów (kryterium posiadania odpowiedniego portfolio realizacji). Jednocześnie Y nie ma zbyt wielkiego majątku, więc w razie problemów może sobie spokojnie zbankrutować.

 

 

Art. 36a Prawo zamówień publicznych w praktyce

Jednak jest tutaj pewne ograniczenie: prawo zamówień publicznych jasno precyzuje, że przy tego typu zamówieniach wykonawca nie może powierzyć całości zlecenia podwykonawcy lub podwykonawcom. Takie przepisy wprowadzono specjalnie po to, aby wyeliminować sztuczne podmioty, których jedynym zadaniem byłoby wygrywanie przetargów. Zatem szach i mat…? Niekoniecznie.

Oto bowiem zgodnie wykładnią literalną art. 36a Pzp firma, która wygrała przetarg, nie może zlecać realizacji całości zamówienia podwykonawcom, ale pewną część już zlecać może. Ok, a jaką to część może podzlecić – 10%, 30%, czy może 90%…? Odpowiem tak: to zależy. Zależy od tego, czy zamawiający (czyli w naszym przypadku Urząd Gminy) określił w zamówieniu konkretne, kluczowe rodzaje robót, jakie wykonawca wygrywający przetarg musi wykonać własnymi siłami. Jeśli więc określił np. taki zakres, który w istocie stanowi np. 80% całości robót, to pozamiatane, mówiąc kolokwialnie.

 

Odpowiednie sformułowanie warunków zamówienia kluczem do sukcesu

A co, jeśli zamawiający nie określił w SIWZ (Specyfikacja Istotnych Warunków Zamówienia), które kluczowe części robót muszą być wykonane przez firmę wygrywającą przetarg? Jak wtedy mogą wyglądać proporcje robót w wykonywaniu zamówienia? Dobry pogląd na tę kwestię daje wyrok Krajowej Izby Odwoławczej (KIO) z 2019 roku, choć podobna linia orzekania wykształciła się już wcześniej. Tak więc Firma S.F. złożyła do KIO odwołanie od decyzji wydanej przez gminę w T., która to decyzja polegała na odrzuceniu oferty owej firmy S.F. Powód odrzucenia? Według zamawiającego (czyli gminy) firma S.F. miała realizować praktycznie całe zlecenie w oparciu o podwykonawców. Jak wyglądały tam proporcje? Otóż według załączonych dokumentów, przy wartości zamówienia na poziomie blisko 4 milionów PLN firma S.F. miała wykonać roboty o wartości… niecałych 80 tys. PLN, czyli 2% wartości zamówienia. No i zdaniem Krajowej Izby Odwoławczej to wystarczyło, aby uznać, że nie doszło tutaj do czynności zmierzających do obejścia ustawy przez firmę S.F., więc odrzucenie jej oferty było bezpodstawne. Dodatkowo KIO podkreśliła fakt, że intencją zleceniobiorcy było wykonywanie przez niego samodzielnie takich obowiązków umownych, jak koordynowanie robót, rozliczanie budowy i tak dalej.

 

Reasumując

Jeśli ktoś jest dobrze poukładany z gminą, to gmina nie określi w warunkach zamówienia kluczowego zakresu prac, jakie muszą być realizowane bezpośrednio przez zwycięzcę przetargu. No a jak tak, to wygrywający przetarg może realizować w zasadzie tylko poboczne prace + koordynować projekt i będzie ok.

 

Liczba odwołań wnoszonych do Krajowej Izby Odwoławczej (KIO) w ciągu ostatnich lat. Ponad 20% z tych odwołań dotyczy przetargów związanych ze świadczeniem usług budowlanych. Źródło: uzp.gov.pl

 

 

Na układy nie ma rady, czyli jak funkcjonuje system budowania lokalnych dróg

Trzeba to sobie powiedzieć jasno i otwarcie: akcje podobne do tej, jak ta z firmami X, Y i Z, rzadko byłyby możliwe bez przyzwolenia władz gminy. No a dlaczego władze gminy miałyby pozwalać na taki proceder…?

 

Pierwsza myśl: chodzi pewnie o łapówki

Cóż, w niektórych przypadkach zapewne bywało i tak, że ktoś po prostu brał w łapę. Przytoczę tutaj znany mi przypadek: była sobie pewna firma A, która wygrywała przetargi w kilku różnych gminach i za każdym razem dziwnym trafem składała ofertę tylko minimalnie niższą od następnego w kolejności oferenta. Czyli np. jedna firma zaoferowała wykonanie robót za 650 tys. PLN, druga za 730 tys. PLN, a trzecia za 800 tys. PLN. Tymczasem firma A dała ofertę na 640 tys. PLN – i prawidłowość taka powtarzała się w wielu (zbyt wielu) przetargach, w których uczestniczyła. Jak to możliwe?

Jest kilka potencjalnych rozwiązań – przykładowo ktoś miał dostęp do cen zawartych w ofertach jeszcze przed otwarciem kopert, więc mógł dać tzw. cynk. Inny wariant to taki, w którym ekipa otwierająca koperty była zwyczajnie dogadana z wykonawcą, a jeden z jej członków miał przy sobie kilka kopert od firmy A z różnymi cenami. Po otwarciu ofert można więc było podrzucić tę kopertę, która najbardziej pasowała i sprawa była praktycznie czysta. Sytuację na szczęście poprawił system elektronicznych przetargów, gdzie aktualnie już nie jest tak łatwo podstawić lipną ofertę (i bardzo dobrze). No i wreszcie sytuacja dziś opisana, czyli jedna firma daje zaniżoną wycenę, wygrywa przetarg, a roboty realizuje ktoś inny „przycinając” na materiałach, aby wyjść na swoje.

 

Scenariusz drugi: wójt chce wygrać wybory, więc musi olśnić wyborców nowymi drogami

Jednak nie zawsze musi tak być, że w grę wchodzą łapówki i dość prymitywne ustawianie przetargów! Otóż weźmy takiego wójta, który chce wygrać kolejne wybory. W budżecie gminy ma on do dyspozycji określoną kwotę pieniędzy, jaką może przeznaczyć na budowę dróg. No i teraz tenże wójt chce tych dróg wybudować jak najwięcej – nie jak najlepiej, a jak najwięcej – a to bardzo istotna różnica! Większość ludzi w Polsce jest bowiem przyzwyczajona do tego, że drogi „sypią się” już po kilku latach i traktują ten fakt jako coś normalnego. Poza tym w naszym kraju najczęściej patrzy się na ilość, a nie na jakość – taka prawda.

W związku z tym będąc wójtem chcącym wygrać wybory lepiej jest wybudować 10 km byle jakiej drogi, która za 3 – 4 lata będzie nadawała się do remontu, niż zbudować 7 czy 8 km dobrej drogi, która spokojnie przetrwa i 10 lat bez potrzeby łatania dziur. Ludzie powiedzą bowiem: „Ten wójt to dobry jest, tak dużo wybudował!”. A że droga będzie szybko się psuła…? To przecież wina wykonawcy, a nie wójta. Poza tym mało kto będzie zastanawiał się nad tym, że dla budżetu gminy taniej wyjdzie postawienie na lepszą jakość, niż na tandetę, którą trzeba często remontować.

 

Zatrzymania lokalnych włodarzy pod zarzutem brania łapówek i uczestnictwa w „ustawkach przetargowych” nie są tak częstą sprawą, jak być powinny.

 

Lata mijają, a w Polsce dalej jak w lesie…

Taki system przetargów i budowy dróg lokalnych trwa od wielu lat i to on w głównej mierze odpowiada za kiepskie drogi lokalne. Gdyby tak wyeliminować różne dziwne firmy, jak firma Y z dzisiejszego przykładu i nie wybierać zawsze najtańszej oferty, to może coś by drgnęło i sytuacja poszłaby ku lepszemu. I tak się nieraz dzieje, bo oczywiście nie zawsze i nie wszędzie występują patologie, nie uogólniajmy! Ale w wielu miejscach naszego kraju potworzyły się pewnego rodzaju układy zamknięte, które skupiają Januszy na urzędowych stołkach oraz lokalnych biznesmenów od lat żyjących głównie z lokalnych przetargów. Wszyscy oni się znają, czasem bywają u siebie na grillach, jest fajnie, jest przyjemnie – no i po co to zmieniać…?

Oczywiście, od czasu do czasu znajdzie się ktoś spoza układu, kto zgarnie jakieś zamówienie, no ale wtedy ten układ przechodzi często do kontrataku, starając się zniechęcić takiego intruza, np. poprzez różne donosy. Przykładowo jednego z przedsiębiorców niezwiązanych z władzą, który miał budować chodnik, nachodziła policja, gdyż ktoś doniósł, że wyciął on nielegalnie spróchniałe drzewa i zrobił sobie z nich konstrukcję dachową. Oskarżenie było dość absurdalne, ale dochodzenie zablokowało na jakiś czas postęp prac i naraziło owego przedsiębiorcę na straty.

 

 

Dziedziczenie funkcji i stanowisk

Warto także dodać, że generalnie w wielu gminach na stanowiskach związanych z zamówieniami publicznymi nie ma tzw. osób z przypadku – wszyscy muszą przejść ostrą selekcję, czyli być ludźmi związanymi w ten czy inny sposób z aktualną władzą. Kwalifikacje? Sprawa raczej drugorzędna. A jeśli już nawet jakaś osoba spoza takiego kręgu dostanie pracę w urzędzie gminy, to na pewno nie na kluczowym stanowisku, a do tego często bywa wrabiana w różne historie, służąc za typowego kozła ofiarnego. Zresztą zobaczcie sobie, jak wielu lokalnych polityków, urzędników czy ludzi zatrudnionych np. w spółkach miejskich tkwi na stołkach od niepamiętnych czasów. Nic tam się nie zmienia przez lata, a wyborcy głosują w kółko na tych samych wójtów czy radnych, co tylko utrwala taki stan rzeczy.

Ba, co gorsza dzieci takich osób też wchodzą w politykę, kultywując przy tym patologiczne zachowania rodziców, ponieważ tego właśnie zostali nauczeni w domu i uważają taki system działania za normalny. Jedynym sposobem rozbicia takiego układu jest przejęcie władzy przez innych ludzi, bardziej kompetentnych i uczciwych – skąd ich jednak wziąć, oto jest pytanie… I czy będą chcieli angażować się w lokalną politykę…

 

 

Kilka słów na zakończenie

Jeśli kogoś interesuje temat budowy dróg i związaną z tym działalnością „białych kołnierzyków”, to polecam zainteresować się nową książką Kazimierza Turalińskiego pod tytułem „Przestępstwa w budownictwie”. Osobiście jeszcze nie czytałem (stan na koniec lutego 2020), ale mam taki zamiar. Autor opisuje tam min. schematy oszustw stosowanych przy budowach autostrad, których beneficjentami były chociażby znane spółki giełdowe – wiele z tych zagadnień i „patentów” jest mi znanych, ale nie zaszkodzi uzupełnić i usystematyzować wiedzę.

A już totalnie na sam koniec chciałbym dodać, że od marca zamierzamy wystartować z miniserią filmików poświęconych przestępczości w budownictwie. Prawdopodobnie nie ja je będę prowadził, ale nie zdradzę na ten moment szczegółów. W każdym razie jeśli kogoś interesuje ta tematyka, to polecam regularnie zaglądać na mój kanał na YouTube  

 

Zdjęcie ilustrujące wpis jest poglądowe! Osoby, rzeczy lub sytuacje przedstawione na zdjęciu NIE mają bezpośredniego związku z treścią niniejszego wpisu!