Branża budowlana: jak ograć wykonawcę (case study)

Dość dawno nie pisałem nic na temat budownictwa. Nie to, żeby nagle zniknęły z tej branży różnego rodzaju kombinacje i patologie – po prostu miałem na głowie inne tematy. Jednak ostatnio postanowiłem odrobić te zaległości, więc dziś przedstawię Wam pewną historię, w której mieliśmy coś na kształt starcia Dawida z Goliatem – a właściwie to Goliatów było dwóch (albo nawet i trzech). No, ale po kolei…

 

Generalny wykonawca i jego prawnicy w akcji

Zacznę od przedstawienia szkicu sytuacyjnego. Oto główni aktorzy dramatu (bo tak to chyba można nazwać):

– spółka Alfa (nazwa zmieniona), czyli jedna z topowych firm budowlanych, zwana dalej zamawiającym lub generalnym wykonawcą,

Alfa S.A., czyli inwestor – firma będąca w tym samym holdingu, co wspomniana przed chwilą spółka Alfa,

– firma SuperGlass (nazwa zmieniona), czyli wykonawca,

– spółka Beta (nazwa zmieniona), czyli wykonawca zastępczy.

Przedmiot zamówienia: budynek

Alfa S.A. jako inwestor stawiała nieruchomość od podstaw, po czym sprzedawała ją innemu inwestorowi (tutaj był to akurat fundusz inwestycyjny). Głównym wykonawcą była spółka Alfa, czyli spółka – córka Alfa S.A. W tym samym mieście Alfa S.A. miała zresztą stawiać kilka innych budynków, także przeznaczonych na sprzedaż inwestorom.

Dalsza część historii będzie przedstawiona z perspektywy pierwszej osoby, czyli prezesa SuperGlass. Tak będzie mi łatwiej pisać, a Czytelnikom przyswoić informacje.

Pierwszy akt naszego dramatu rozpoczął się oczywiście od podpisania umowy. No i jak to w biznesie bywa: jeśli mamy dysproporcję sił (tzn. wielka firma kontra mała firma), to duży na ogół dyktuje warunki umowy. O tym, że zwykle ma też lepszych prawników, nawet nie wspominam, bo to dość oczywiste. Tak też i było z nami, gdzie jako SuperGlass podpisaliśmy umowę stawiającą spółkę Alfa w uprzywilejowanej pozycji. Przykład jednego z niekorzystnych dla nas zapisów:

Zamawiający wymagał od nas oddania robót w konkretnym terminie, przy czym sam miał wyznaczony termin na tzw. przygotowanie frontu robót. Przygotowany front robót oznaczał, że mogliśmy wjechać na budowę zgodnie z harmonogramem i wyrobić się w czasie. Ale, ale, a co w sytuacji, gdyby zamawiający jednak nie przygotował tego frontu na czas – czy poniósłby jakieś konsekwencje za powstałe w skutek tego opóźnienia…? No tak średnio – umowa została tak skonstruowana, aby część ryzyka przerzucić na nas, a już na pewno utrudnić nam dochodzenie swoich racji przed sądem.

 

Porozumienie trójstronne

Tak czy inaczej muszę wspomnieć o kolejnej rzeczy, która potem wyszła nam bokiem. A konkretnie chodzi o to, że my mieliśmy podpisane porozumienie trójstronne. Pierwotną formą rozliczenia miała być zaliczka – tak było powiedziane w trakcie negocjacji. Dopiero finalnie, po czasie, okazało się, że jednak spółka Alfa nie akceptuje gwarancji ubezpieczeniowej zwrotu zaliczki. No a skoro tak, to prawnicy Alfy poprosili o gwarancje bankowe – dla SuperGlass wiązało się to oczywiście z wyższymi kosztami, których jednak spółka Alfa nie chciała pokryć. W tej patowej sytuacji wspólnie wypracowaliśmy trójstronny model rozliczenia. Czyli tak:

– firma X (producent) dostarczała nam elementy w formie półproduktu,

– my obrabialiśmy na naszym zakładzie te elementy i montowaliśmy je na budowie należącej do Alfa S.A.,

– spółka Alfa przelewała należność za półprodukty do producenta X, a kasę za obróbkę i wykonanie robót montażowych wpłacała do nas.

Jak to działało w praktyce? Zgodnie z tymi porozumieniami Alfa pobierała sobie, powiedzmy, jakieś 40% za materiały. W pewnym momencie wystawiliśmy dużą fakturę na około 2,5 miliona PLN netto, z czego miało pójść 800 tys. dla dostawców materiałów, a reszta do nas. Do nas niestety trafiło raptem 400 tys. PLN, a do dostawców też mniej niż połowa należności. Ta sytuacja mogła stać się dla nas niebezpieczna, ponieważ za moment mogłoby być tak, że dostawcy nie dostaną kasy, a my będziemy za to solidarnie odpowiadać.

 

Rozpoczęcie prac budowlanych i pierwsze trudności

Łatwo nie było, ale w końcu przystąpiliśmy do realizacji zlecenia, oddelegowując na front robót ponad 50 naszych pracowników. Tak, jak mówiłem, na początek poszło zamówienie do dostawców elementów – ci dostarczali półprodukt, który następnie był poddawany obróbce w naszym zakładzie, a potem trafiał na budowę będącą pod nadzorem spółki Alfa. Co istotne, kontrolerzy spółki Alfa nie mieli żadnych zastrzeżeń co do jakości samych elementów, jak i montażu.

Mimo tego braku uwag odnośnie dostaw, spółka Alfa notorycznie spóźniała się z płatnościami dla dostawcy półproduktów, czyli firmy X. Firma X po pewnym czasie nie chciała więc wysyłać kolejnych partii towaru, co jest całkowicie zrozumiałe. A jak te opóźnienia w płatnościach tłumaczyła spółka Alfa? Właściwie to nie powiedzieli nic sensownego – jedynie to, że zaległe faktury mają być rozliczone z przyszłymi zamówieniami.

No i teraz ważny „szczegół”:

Przerwanie dostaw półproduktów spowodowało oczywiście opóźnienia w realizacji prac. Co gorsza opóźnienia te się skumulowały, gdyż spółka Alfa nieterminowo oddała front robót (o czym już wspomniałem). Tak więc my już na początku mieliśmy obsuwę czasową, częściowo nie ze swojej winy. Częściowo, ponieważ jeden z naszych podwykonawców też miał opóźnienia, skutkiem których wypowiedzieliśmy mu umowę.

Co więc mamy?

Opóźnienia, które zaczynają być groźne dla terminowej realizacji kontraktu. W tym momencie spółka Alfa miała pretekst, aby włączyć w całą akcję kolejnego gracza. Oczywiście my jako SuperGlass zgłaszaliśmy swoje zastrzeżenia i żądania przedłużenia terminów. Nic to jednak nie dało.

 

Nowy podwykonawca wkracza do gry

Z racji zbliżającego się terminu oddania prac i ewidentnych opóźnień zaczęły się tarcia. Zamierzaliśmy dogadać się z Alfą, świadomi zagrożeń związanych ze sporem z tak dużą firmą – w końcu my przy ich skali byliśmy tylko małym wykonawcą. Spółka Alfa zaczęła na nas naciskać i sugerować, że trzeba tutaj zaangażować tzw. wykonawcę zastępczego. Argumentacja z ich strony wyglądała mniej – więcej tak:

Słuchajcie, tutaj obok jest budowa, na której prace realizuje naprawdę solidna firma – my znamy ich z kilku realizacji. Dogadajcie się z nimi, niech oni wejdą jako wykonawca zastępczy – 2 miesiące max i opóźnienie będzie nadrobione.

Taki wykonawca miałby przyspieszyć prace, gdyż my dysponując kilkudziesięcioma własnymi pracownikami rzekomo nie byliśmy w stanie nadrobić zaległości. Wykonawcą tym była spółka Beta, dysponująca ponad setką pracowników. My, powiem zupełnie szczerze, niespecjalnie byliśmy przekonani do zaangażowania ich, głównie. ze względu na dość wysoką stawkę roboczogodziny, zbliżającą się do 50 PLN za 1 pracownika. Jednak spółka Alfa wywierała mocną presję, więc ostatecznie przystąpiliśmy do negocjacji z Betą. No i wspólnie ustaliliśmy, że w celu przyspieszenia robót Beta oddeleguje nam około 100 pracowników na okres około 2 miesięcy, co miało nas w sumie kosztować jakieś 1,1 – 1,2 miliona PLN netto. My mieliśmy budżet na ten etap na poziomie około 2 milionów PLN, więc było tam kilkaset tysięcy złotych „buforu”. W każdym razie przystaliśmy na takie warunki, mając na uwadze dobre relacje z klientem.

Niestety, jak to w budowlance bywa, roboty mocno się przeciągnęły i okazało się, że wszystko potrwa dłużej niż zakładane 2 miesiące. Na domiar złego my nie mieliśmy już swoich ludzi do dyspozycji, gdyż część z nich odesłaliśmy w międzyczasie na Ukrainę. Co więcej, pozbyliśmy się także jednego z kluczowych podwykonawców. Sytuacja stawała się więc trudna, no i właśnie w tym momencie „zaczęły się cyrki”.

 

Wyjście z kontraktu

Doszliśmy do takiego momentu, w którym powiedziałem sobie: no nie kalkuluje się nam to. Zakładaliśmy bowiem, że Beta „skasuje nas” na 1,1 – 1,2 miliona, a tymczasem roboty się przeciągały i wyszło do zapłaty jakieś 3,5 miliona PLN! A budżet mieliśmy na poziomie 2 milionów, co oznaczało, że jesteśmy jakieś 1,5 bańki w plecy. Jednym słowem dramat. Spółka Alfa słała nam pismo za pismem, nie było bufora finansowego, no i coś trzeba było z tym całym bajzlem zrobić, pójść ostro w jakimś kierunku. Jakby tego było mało, to nasi dostawcy półproduktów pisali do nas maile: słuchajcie, nie mamy jeszcze od nich pieniędzy, tzn. od Alfy. Dostawy były przerwane definitywnie.

Do tego Alfa w taki sprytny sposób to rozliczała. W umowie było napisane, że mają termin płatności 30 dni, plus mają prawo jeszcze 90 dni „przeholować” faktury. No i faktycznie mieścili się z tym swoim lawirowaniem w 90 dniach, ale złapałem jedną fakturę płatną po terminie. To był pretekst do zerwania umowy. Poszedłem do dyrektora regionalnego i powiedziałem mu:

– Wie Pan, nie stać mnie na takie funkcjonowanie, popadam w ruinę z Państwa płaceniem, ludzie mnie nękają za niezapłacone faktury i ogólnie jest dramat. Wypowiadam więc umowę, ale mam materiał u Was na stanie, materiał zamówiony i już sprefabrykowany. Mam też materiał na Waszym placu budowy. Z przyjemnością mogę Wam to sprzedać, a nawet załatwić ludzi, którzy to zamontują.

Dyrektor odpowiedział:

– No to super z tym materiałem. Co do naszej współpracy, to tak jakoś wyszło. My nie chcieliśmy, żeby to tak wyglądało, no ale trudno.

Podaliśmy sobie ręce, przy czym z naszego punktu widzenia ten cały kontrakt okazał się kompletną porażką.

 

Walka o materiały

Zaraz po zerwaniu kontraktu doszły mnie słuchy, że nasz materiał, jaki był na placu budowy, zaczęła montować firma Beta, wskazana wcześniej jako wykonawca zastępczy. No, teraz byli już głównym od tego konkretnego rodzaju robót. My oczywiście zaczęliśmy do nich pisać pisma z żądaniem inwentaryzacji, bo jak potem dojść, ile rzeczywiście tego towaru wzięli? Początkowo tam na ich budowie był jeszcze nasz kierownik, który mówił:

– No ale nie możecie sobie tak brać materiału, towar jest jeszcze niezinwentaryzowany, my musimy za to fakturę wystawić!

Ale oni lecieli i na nic nie patrzyli. W końcu nawet chcieli wyrzucić tego naszego kierownika z budowy. Tak czy inaczej powiedziałem temu kierownikowi, aby został tam jako świadek – tzn. miał nie ingerować, tylko patrzeć co się dzieje, robić zdjęcia i filmy. Wszystko po to, aby potem zeznawać w sądzie, w razie czego.

Nieco później przyjechali do nas do firmy mówiąc, że chcą kupić resztę towaru – tak zresztą ustaliłem z dyrektorem regionalnym, że to wezmą. Szacunkowa wartość tych materiałów oscylowała między 600 a 700 tysięcy złotych. Trzy TIR-y przyjechały po to z pewnej spedycji. W międzyczasie przybył na miejsce jeden z pracowników spółki Alfa – jednak nie był on uprawniony ani do podpisywania faktur, ani WZ-ek. My, rzecz jasna, nie mogliśmy się zgodzić na oddanie towaru bez pokwitowania podpisanego ręką odpowiednio umocowanej osoby. Ten pracownik powiedział więc tak:

No to musicie poczekać na kierownika kontraktu, on tutaj zaraz przyjedzie. Ale może wypuśćcie pierwsze auto, niech jedzie, co…?

Ja na to:

Nie, nie, nie i jeszcze raz nie. Jak przyjdzie ktoś umocowany i podpisze, to TIR-y dopiero wyjadą.

Zamknęliśmy bramę na klucz i czekaliśmy na rozwój wydarzeń. Przyjechał koordynator kontraktu, wziął fakturę w rękę i mówi:

– Wiecie co, ja za to nie płacę!

No zostawił nas z towarem na placu. Kierowcy tych TIR-ów i spedycja byli strasznie wk*rwieni, ale co robić… Rozładowaliśmy to, a potem materiał poszedł na złom za ułamek ceny – elementy te były bowiem robione pod konkretne zamówienie i nikt inny by tego nie wziął.

Jeszcze potem Alfa potrzebowała na szybko takie specyficzne płyty. Daliśmy im je na busa – było to warte jakieś 160 – 180 tysięcy. Oczywiście za to też nam nie zapłacili. Dało nam to do myślenia, bo przecież my mieliśmy nasz towar u nich, na budowie. A po tych akcjach ja stwierdziłem, że tu chyba idzie wałek na maksa. No a skoro tak, to trzeba było działać!

 

Najazd na budowę i prokuratura w akcji

Wzięliśmy więc kilka aut dostawczych, wjechaliśmy na tę budowę należącą do Alfy i zaczęliśmy ładować auta naszym towarem. Szybko pojawiła się ochrona, takie konie wielkie, no i mówią:

Co wy tutaj robicie!? Towar kradniecie? Idźcie stąd!

Mało nie doszło do rękoczynów, ale powiedziałem do nich:

– Hola, hola! Proszę mnie nie dotykać! To jest mój towar, ja przyjechałem tutaj z fakturami, proszę zobaczyć. Dzwonię po policję!

Tak zrobiłem, policja przyjechała, ale towaru było tak dużo, że nawet nie bardzo chcieli sprawdzać te faktury. Zawieziono mnie na komisariat, gdzie złożyłem obszerne zeznania. Sprawą zainteresował się też prokurator, były przesłuchania itp. – nic to nie dało. Prokuratura w końcu odpowiedziała, że nie widzi czynu zabronionego ze względu na fakt, że Alfa rzekomo nie przywłaszczyła tego mienia świadomie. Dla mnie było jasne, że świadomie, no ale skoro prokurator miał inne zdanie…

 

Ostatnie akordy dramatu + ciekawe ustalenia

No zaczęły się przepychanki z płatnościami. Alfa jednak chyba zapomniała, że my mieliśmy jeszcze do zapłacenia faktury dla firmy Beta, czyli wykonawcy zastępczego, którego oni nam polecili. Kwota: 600 tys. PLN. I my tego nie zapłaciliśmy, bo już nawet nie bardzo było z czego. Faktury te musiała zapłacić Alfa jako firma zabezpieczająca. Oj, jak płakali, jak się wkurzali, no i mieli do nas roszczenia. W konsekwencji jakieś 3 tygodnie po tej całej akcji przyszedł do nas pozew.

Na dzień dzisiejszy nam zostały niezapłacone faktury – nie zapłaciliśmy naszym kontrahentom, bo serio nie posiadaliśmy już pieniędzy. Alfa wzięła też nasze 700 tys. PLN z zabezpieczenia – tak, tak, z każdej faktury potrącali pewną kwotę. Jak tak podliczyć te kombinacje, to w konsekwencji cały montaż kosztował Alfę jakieś 5 milionów PLN, zamiast zakładanych 2 milionów. Dziś chcą ode mnie jeszcze 0,5 miliona złotych, które będą windykować. Moja firma właściwie nadaje się już tylko do ogłoszenia upadłości – a szkoda, bo naprawdę miała potencjał i poświęciłem na jej rozwój ładnych parę lat mojego życia.

Jednak to nie koniec tej historii! Już po fakcie ustaliłem dwie ciekawe rzeczy.

Pierwsza z nich jest taka, że firma Beta okazała się być spółką należącą do kogoś, kto był dobrym znajomym pewnego kierownika z Alfy. Zapewne dlatego tak nalegali na tego konkretnego wykonawcę zastępczego.

A druga ciekawostka jest taka, że w identyczny sposób wyoutowali z placów budowy dwie inne firmy – i tam też na miejsce tych firm wjechała Beta, „cała na biało”. Czy w grę wchodziły tam jakieś % dla tego kierownika z Alfy, tego nie wiem (choć się domyślam).

 

Komentarz do całej sprawy

Jeśli przyjąć, że ten opisywany dziś ciąg zdarzeń, czyli reżyserowane opóźnienia, obsuwy w płatnościach i zaangażowanie wykonawcy zastępczego, to była od początku zaplanowana akcja, to mamy interesujący schemat działania:

– w pierwszym etapie doprowadzamy wykonawcę do podpisania niekorzystnej dla niego umowy,

– następnie robimy wszystko, aby opóźnić przebieg robót i grozimy przy tym karami umownymi itp., nawet jeśli opóźnienia nie są do końca winą wykonawcy,

– a na koniec stwierdzamy, że wykonawca nie daje rady, więc wjeżdża wskazana przez nas firma, która przejmuje roboty i obciąża pierwotnego wykonawcę wysokimi fakturami.

W konsekwencji robota jest wykonana, ale większość zysków z realizacji kontraktu przejmuje nie pierwotny wykonawca, ale wykonawca zastępczy – i to on dzieli się wtedy pieniędzmi z kimś z kierownictwa firmy zamawiającej. Oczywiście taka konfiguracja może też niekiedy oznaczać szkodę dla głównego zamawiającego, bo firma zamawiająca mocno przepłaca. Tak więc w przypadku dużych firm zarząd na samej górze niekoniecznie wie o tego typu historiach. Można przyjąć, że za część podobnych zdarzeń odpowiedzialni są różni regionalni dyrektorowie, kierownicy itp. To oni jako tzw. beneficjent rzeczywisty są dogadani z wykonawcami zastępczymi na % – a zarządowi przedstawiają argumenty, że tak po prostu musiało być, że to wykonawca partaczył itp. – no nie było wyjścia i już. Na koniec dodam, że oczywiście niekiedy bywa i tak, że podobny schemat wynika niezamierzenie i bez złej woli zamawiającego – wszak są wykonawcy, którzy dają ciała i nie trzymają się terminów. To też trzeba podkreślić mocno i stanowczo.

 

Negocjacje ze zwrotem akcji

W przedstawionym dziś case study mamy też model prowadzenia negocjacji z „nieoczekiwanym” zwrotem akcji – jest on spotykany nie tylko w branży budowlanej. Załóżmy, że jesteśmy firmą, która chce wynegocjować w kontrakcie coś, na co normalnie wykonawca raczej by się nie zgodził – a przynajmniej nie wtedy, gdybyśmy zaproponowali mu takie warunki na starcie.

W praktyce wygląda to tak, że na początku godzimy się na taki schemat, jakiego oczekuje wykonawca – jednak bez wdawania się w szczegóły. Nieco później, jeszcze przed podpisaniem umowy, ale gdy wykonawca ów poczyni już pewne przygotowania związane z realizacją kontraktu, informujemy go, że owszem, możemy się rozliczać na zasadach takich, o jakich była mowa wcześniej – ale przy zachowaniu dodatkowych warunków! Czyli że np. musi on przedstawić dodatkowe gwarancje. Te dodatkowe warunki są trudne do przyjęcia, więc wykonawca raczej na taki układ nie pójdzie. No i w tym momencie w zamian można mu zaproponować inny wariant, czyli taki, o jaki nam od początku chodziło. Układ ten będzie dla wykonawcy gorszy od pierwotnych ustaleń, ale jako że kontrahent ten już „przyzwyczaił się” do tego, że będzie realizował te prace, to istnieje duża szansa, że zgodzi się na nasze warunki. Proste? No proste.

 

Kilka słów na zakończenie

Budownictwo to bardzo trudna i skomplikowana pod względem prawnym branża – kto wie, czy nie jedna z najtrudniejszych. Angażując się w interesy na większą skalę z dużymi graczami należy mieć świadomość, że wchodzimy między stado wilków, do tego świetnie zabezpieczonych rozmaitymi paragrafami. Kilka błędów podobnych do tych dziś opisanych, może położyć naszą firmę – i tutaj nie ma niestety ani przesady, ani miękkiej gry. Tylko full contact, niekiedy bardzo brutalny. Uważajcie więc na siebie, a jeśli potrzebujecie fachowego wsparcia prawnego, to dodam tylko, że na naszym szkoleniu będziemy poruszać kwestie związane z zabezpieczaniem kontraktów budowlanych. Tak więc jeżeli ten temat Was interesuje, to koniecznie zapiszcie się na nasz bezpłatny newsletter (o ile dotąd tego nie zrobiliście)! W celu dokonania zapisu wystarczy kliknąć tutaj

 

Windykacja w branży budowlanej

Budownictwo w Polsce jest w czołówce branż, w których występują problemy z płatnościami. Funkcjonuje w niej wielu nieuczciwych deweloperów oraz kancelarii prawnych, wyspecjalizowanych w tworzeniu umów i schematów mających na celu pozbawienie podwykonawców należnych im pieniędzy.

W czym możemy Ci pomóc

– skuteczna windykacja należności od dewelopera / generalnego wykonawcy

– ocena ryzyka współpracy z danym deweloperem / generalnym wykonawcą

– przeprowadzenie ustaleń majątkowych

– zgromadzenie materiału dowodowego

Kontakt:

E-mail: kontakt@bialekolnierzyki.com

Telefon: 513 755 005

 

Zapraszamy również do zakładki Oferta, w której znajdziesz więcej informacji na temat tego, czym się zajmujemy.

 

Zdjęcie ilustrujące wpis jest poglądowe! Osoby, rzeczy lub sytuacje przedstawione na zdjęciu NIE mają bezpośredniego związku z treścią niniejszego wpisu!

 

Inwestowanie w Dubaju – niebezpieczeństwa, które trzeba znać

Muszę przyznać, że Dubaj ma dobry PR, jeśli chodzi o inwestowanie – w sumie to całe Zjednoczone Emiraty Arabskie (ZEA) są obecnie postrzegane jako kraj otwarty, stabilny i przyjazny. Jednak nie wszystko złoto, co się świeci i ten fajny, przyjemny obraz w wielu przypadkach okazuje się być tylko iluzją. Dziś przedstawię więc kilka rzeczy, o których powinieneś koniecznie wiedzieć, jeśli zamierzasz inwestować w Dubaju. To kwestia życia – Twojego życia i nie ma w tym ani odrobiny przesady.

 

Dla tych, którzy wolą słuchać ⬇️

 

 

Dla tych, którzy wolą czytać ⬇️

 

Spółka w Dubaju – fajna sprawa?

Jest całkiem sporo kancelarii prawnych, które zachwalają zalety spółek w Dubaju – praktycznie brak podatków, brak uciążliwej papierologii, prestiż i tak dalej. No i to się zgadza – jeśli prowadzimy spółkę typu Offshore. Taka spółka jest jednak przydatna np. w sytuacji, gdy chcemy sprzedawać za jej pośrednictwem produkty elektroniczne w UE lub na całym świecie. Jednak w samym Dubaju biznesu z taką spółką nie zrobisz – ba, nawet konta w tamtejszym banku nie otworzysz.

Aby inwestować w ZEA, musisz założyć spółkę typu Onshore. Do jej otwarcia trzeba mieć lokalnego partnera – obywatela ZEA. No i do tego ten partner zgodnie z prawem musi posiadać co najmniej 51% udziałów w Waszej spółce – fajnie, co nie…? Moim zdaniem niekoniecznie. Od tego momentu już może zacząć się ostra jazda, której finałem będzie rozbicie się o bandę, a ściślej rzecz biorąc wieloletnie więzienie za rzeczy, które w Europie nie są niekiedy nawet przestępstwami. Ale o tym już nie zawsze Ci powiedzą w polskiej kancelarii, która pomaga wystartować z biznesem w Zjednoczonych Emiratach Arabskich.

 

Informacyjnie

Zanim przejdziemy do crème de la crème, to wspomnę jeszcze, że tematy związane ze spółkami zagranicznymi będziemy wyczerpująco poruszać również na szkoleniu Białych Kołnierzyków dotyczącym bezpiecznego prowadzenia biznesu. Zachęcam Ciebie, abyś zapisał / zapisała się na początek na nasz newsletter, w którym regularnie wysyłamy Wam za darmo i bez zobowiązań ciekawe materiały dotyczące praktycznego zastosowania prawa w biznesie. Link do zapisów znajdziesz tutaj

 

 

Zjednoczone Emiraty Arabskie – uwarunkowania społeczne

O ile ludność ZEA jest szacowana na ponad 9 milionów, to samych obywateli Emiratów jest szacunkowo ok. 1,5 miliona, z czego jakiś 1 milion to potomkowie rdzennych mieszkańców tych terenów. Reszta, czyli jakieś 7,8 miliona osób, to tzw. ekspaci, czy inaczej mówiąc emigranci (czasowi lub chcący pozostać w Emiratach na stałe). I napiszę to wprost: w praktyce są to osoby drugiej kategorii w tym pustynnym kraju.

Rdzenni mieszkańcy wywodzą się z około 40 plemion, a w każdym z nich mamy kilka bardzo wpływowych rodzin – to miejscowa elita. Co prawda nie każda z tych rodzin ma swoją bezpośrednią reprezentację na szczeblach rządzących, ale mimo to są bardzo mocne i władza się z nimi liczy. Te plemiona i rodziny to skrajnie duża, rozległa sieć wzajemnych układów. Jeśli u nas, w Polsce, mówimy czasem o lokalnych klikach nie do ruszenia, to wiele wskazuje na to, że w ZEA mamy to w wersji turbodoładowanej.

Działanie w ramach układów ułatwia niekiedy fakt, że jedna osoba może mieć tam jednocześnie:

– wysoką pozycję polityczną,

– stanowisko w organach odpowiedzialnych za egzekwowanie prawa,

– własny biznes w prywatnym sektorze.

W tzw. demokracjach zachodnich, taka konfiguracja nazywana jest konfliktem interesów, ale w ZEA jest to jak najbardziej normalne i dopuszczalne. Czym to może skutkować w praktyce dla zagranicznych inwestorów?

Oto przykład:

Jesteś deweloperem budującym osiedle w Dubaju. Prezes miejscowego banku, w którym brałeś kredyt na tę inwestycję, fałszywie oskarża Ciebie o nadużycia finansowe. Idziesz siedzieć. W międzyczasie ów prezes dogaduje się z Twoim miejscowym wspólnikiem odnośnie przejęcia Twoich udziałów (Ty masz 49% udziałów, a Twój wspólnik, obywatel ZEA, 51%). Rozpoczyna się Twój proces. I jak sądzisz, czy sędzia przejmie się tym, że oskarżający Ciebie prezes banku jest równocześnie funkcjonariuszem policji, pełni istotne stanowisko w sądzie, a do tego zasiada w zarządzie firmy deweloperskiej konkurencyjnej do Twojej…? Będzie miał to w… no gdzieś. Rezultat: dostajesz wyrok X-lat więzienia, a ktoś zagarnia Twój majątek.

Nie wierzysz, że tak może się stać…? Wobec tego sugeruję poczytać nieco więcej opracowań na temat sieci powiązań w krajach arabskich. Te powiązania nie tyle kojarzy się z faktyczną władzą, jaką może posiadać dana jednostka, co z przywilejami, jakimi cieszy się ona dzięki bliskim koneksjom z osobami dzierżącymi władzę. To szeroka autostrada do nieformalnego załatwiania różnych spraw. Oczywiście, władze ZEA wdrażały procedury antykorupcyjne itp., ale w praktyce to nie do końca zadziałało.

 

Reasumując ten wątek

Nie ma znaczenia, jak długo mieszkasz w Dubaju – zawsze będziesz tam traktowany jako obcy, jeśli jesteś ekspatą. Przychylność wymiaru sprawiedliwości w stosunku do miejscowych sprawia, że zagraniczni inwestorzy mogą zostać stosunkowo łatwo oszukani przez lokalnych wspólników oraz innych miejscowych. Ba, niektórzy mogą Ciebie wręcz potraktować jako kogoś, kto zapewni im zastrzyk gotówki, którą można sobie wziąć praktycznie bez konsekwencji. Ludzie, którzy przez wiele lat poznali reguły prowadzenia biznesu w Emiratach, twierdzą często, że podstawową troską każdego partnera biznesowego lub wierzyciela z ZEA jest poprawa jego własnego statusu w ramach znanej lub plemiennej sieci. Także wtedy, jeśli odbywa się to kosztem zaufanego partnera zagranicznego i nawet, gdy wiąże się to z naruszeniem kontraktów / umów i spreparowaniem fałszywych oskarżeń. Oczywiście nie zawsze się to sprawdza, żeby było jasne – jest również wielu obywateli ZEA, którzy grają fair.

 

 

Zjednoczone Emiraty Arabskie – system wymiaru sprawiedliwości

Ten rozdział zacznijmy od prokuratorów – wywodzą się oni praktycznie w 100% spośród obywateli ZEA. Prokurator to stanowisko dające bardzo dużą władzę, więc jego objęcie jest pożądane wśród miejscowych.

Nieco inaczej jest z sędziami, wśród których znajdziemy wielu obywateli Egiptu oraz państw Zatoki Perskiej – ta swoista multikulturowość również ma znaczenie dla wydawanych wyroków. Zagraniczni sędziowie często pracują w ZEA dzięki otrzymanym wizom, a przy tym są rozliczani za wynik, który wiąże się również z przyznawaniem premii pieniężnych. W praktyce sprowadza się to do tego, że jeśli nie będą orzekać na korzyść miejscowych, to te wizy mogą zostać im cofnięte i pożegnają się z dobrze płatnymi posadami. Jest to wystarczający motywator do tego, aby miejscowi mieli przewagę procesową.

Kolejną grupą są adwokaci. W ZEA możesz mieć zarówno adwokata z urzędu, jak i opłacić samemu swojego obrońcę. Koszty? Bardzo duże – w sumie spokojnie możesz sobie pomnożyć polskie stawki x 10, o czym później. Tak czy inaczej funkcjonuje pogląd, że prawnicy funkcjonują w tamtejszym systemie sądowym przede wszystkim w celu ułatwienia szybkiego osądzania własnych klientów. Często w ogóle nie spotykają się ze swoimi klientami, a niekiedy nawet nie znają angielskiego. Klienci mają więc bardzo mały wpływ na kształtowanie linii obrony. Jakby tego było mało, wielu prywatnych prawników to byli pracownicy prokuratury, którzy mają poczucie lojalności wobec swoich kolegów. Jeśli zatem jesteście przyzwyczajeni do obrazu adwokata znanego z amerykańskich filmów, gdzie w trakcie widzeń z oskarżonym ustala się genialną strategię obrony, a potem toczy zażartą bitwę z prokuratorem, to… To w zetknięciu z realiami dubajskimi możecie srogo się rozczarować – a już prawie na pewno rozczaruje Was obrońca przydzielony z urzędu. Zresztą rozprawy przed tamtejszymi sądami trwają często po 0,5 godziny (podobnie, jak przed naszymi WSA), więc sami sobie odpowiedzcie na pytanie, czy da się w tak krótkim czasie porządnie przedstawić skomplikowany niekiedy stan faktyczny, czy też raczej proces toczył się będzie głównie w oparciu o materiały zgromadzone wcześniej w toku śledztwa…

 

 

Nigdy do niczego się nie przyznawaj!

W tym momencie muszę zaznaczyć bardzo ważną rzecz: policja oraz wymiar sprawiedliwości w Zjednoczonych Emiratach Arabskich bardzo mocno polegają na tzw. wyznaniu świadka (witness testimony). W praktyce sprowadza się to często do tego, że mając obciążające Ciebie zeznania, prawdopodobnie nie będą przeprowadzać rzetelnego dochodzenia, aby takie oskarżenia zweryfikować. Jeszcze gorzej, gdy wejdziesz w spór z kimś wpływowym (np. swoim miejscowym wspólnikiem, który postanowił Ciebie oszukać). W takiej sytuacji śledztwo może się potoczyć w jednym kierunku: abyś przyznał się do winy. Nie jest przy tym szczególnie istotne, czy jesteś rzeczywiście winny, czy nie. I to przyznanie się zwykle jest wymuszone – nie można nawet wykluczyć stosowania tortur w skrajnych przypadkach.

Kluczowa rzecz: w Emiratach przyznanie się do winy podczas przesłuchań oznacza na 99% wyrok skazujący. Wiele osób może pomyśleć sobie: męczą mnie, to się przyznam, a podczas procesu odwołam swoje zeznania i powiem, że składałem je pod presją. To ogromny błąd, który w drastycznych przypadkach może skutkować nawet spędzeniem reszty życia za kratkami! W razie problemów musisz więc zastosować hasło znane z „Młodych Wilków”: nigdy do niczego się nie przyznawaj, a już na pewno nie w trakcie śledztwa, gdy jesteś niewinny!

Nieco abstrahując: jeśli miałbym to do czegoś porównać, to będzie to patologia, która niekiedy ma miejsce w Polsce przy okazji zeznań tzw. małych 60-tek. Tam w teorii do skazania nie wystarczą same tylko zeznania świadka, który poszedł na współpracę – powinny być one wsparte innymi dowodami. W praktyce bywa jednak, że samo pomówienie, nawet wbrew dowodom, oznacza skazanie kogoś na wiele lat izolacji.

 

 

Meandry prawa w Dubaju

Jak już wspomniałem, prawo w Zjednoczonych Emiratach Arabskich różni się znacząco od systemów znanych chociażby z krajów europejskich. Jest to mieszanka prawa kontynentalnego z prawem szariatu, co niesie za sobą istotne konsekwencje. Zacznijmy od tak banalnej rzeczy, jaką jest picie alkoholu. Mogłoby się wydawać, że jego spożywanie jest w ZEA legalne, bo np. na pokładzie tamtejszych linii lotniczych czy na lotnisku można zakupić wino, whisky etc. Tyle, że turyści nie są uprawnieni do picia alkoholu w Dubaju! Jedynie ekspaci, którzy mają specjalną licencję, mogą pić alkohol – ale tylko w domu lub np. w hotelu, a nie w miejscu publicznym. Fajnie, co nie? Ale to nie wszystko! Wystarczy, że masz zawartość alkoholu we krwi, a już mogą Ciebie aresztować. Przekładając to na realia biznesowe, sytuacja mogłaby być taka: ktoś (np. wspólnik) chce narobić Tobie kłopotu. Pijecie sobie u niego w mieszkaniu, wracasz taksówką do swojego apartamentu, a tam „przypadkowo” policja zatrzymuje Ciebie przed wejściem do wieżowca i sprawdzają, czy czasem nie piłeś. No i trafiasz do aresztu… Tyle na rozgrzewkę – przejdźmy teraz do poważniejszych zagadnień.

 

 

Kredyty bankowe w Dubaju, bounced checks i zarzuty karne

Tym, co niesie za sobą bardzo poważne niebezpieczeństwo w Dubaju (i w ZEA w ogóle) są niespłacone długi. Nie bez powodu w internecie można znaleźć sporo zdjęć luksusowych aut typu Ferrari czy Lamborghini, które są porzucane na ulicach tego miasta. Dlaczego tak się dzieje? Ponieważ wielu ludzi w pośpiechu ucieka przed poważnymi konsekwencjami i zwyczajnie nie mają czasu tych aut sprzedać.

Problemy zaczynają się zwykle od wzięcia kredytów bankowych na rozwój działalności. Kredyty w bankach ZEA są stosunkowo łatwo dostępne, ale ich wzięcie wiąże się z koniecznością wystawienia tzw. czeków zabezpieczających. Wystawiającym jest oczywiście kredytobiorca, a bank od tej pory może dysponować czekiem jako zabezpieczeniem. No i zdarzało się tak, że czeki te były wystawiane na kwoty wielokrotnie wyższe od wartości udzielonego kredytu. Z czym to się może wiązać, opiszę na przykładzie.

Mr Smith prowadzi spółkę z obywatelem ZEA (49% / 51%) – firma deweloperska.

Mr Smith jest prezesem tej spółki i wziął w dubajskim banku kredyt w wysokości 1 miliona USD na budowę nieruchomości. Wystawił przy tym czek zabezpieczający opiewający na 3 miliony USD, bo tego wymagał bank. Inwestycja się nie udaje, kredyt przestaje być obsługiwany, więc bank, niezbyt uprzejmie, zwraca się do Mr Smith’a o zapłatę 3 milionów USD, na jakie opiewa wspomniany czek będący zabezpieczeniem kredytu! I nie ma tutaj znaczenia, że kredyt był, przykładowo, spłacony już w 80% – jest tyle i tyle na czeku, więc płać! Nie płacisz? No to czeka Cię spotkanie z prokuratorem. Znacznie różni się to chociażby od polskiego systemu prawnego, gdzie w praktyce płaci się kilka pierwszych rat i znajduje wiarygodne wytłumaczenie niepłacenia, a już nie musimy obawiać się prokuratora (co najwyżej komornika). Oczywiście pomijam przypadki ewidentnych wyłudzeń np. na sfałszowane dokumenty. Wracając jednak do dubajskiej rzeczywistości: nasz Mr Smith nie ma takich pieniędzy, a to on odpowiada za to zadłużenie jako osoba, której podpis widnieje na czeku – lokalny partner z jego spółki nie pełnił w niej żadnych funkcji zarządczych i nic nie podpisywał. No to teraz tak:

  1. Tak zwany bounced check, nazywany również czekiem odbitym lub czekiem bez pokrycia, to według prawa ZEA temat kwalifikujący się do sądu karnego, a nie cywilnego! No a skoro tak, to nasz dzisiejszy Mr Smith może iść do więzienia za niezrealizowane zobowiązanie, bo czeka go sprawa karna.
  2. I tutaj przechodzimy do kolejnego punktu: jeden niezrealizowany czek oznacza do 3 lat więzienia. Co gorsza, w przypadku kilku takich czeków bez pokrycia, wyrok prawdopodobnie zapadnie osobno za każdy z nich! Oznacza to zsumowanie się wyroków – czyli jeśli Mr Smith wystawił 5 takich odbitych czeków, to mamy 5 x 3 = 15 lat więzienia. Tak, tyle właśnie mu grozi, a znane są przypadki, że niektórzy biznesmeni dostali w Dubaju po kilkadziesiąt lat za czeki! U nas, w Polsce, mieliby na głowie komornika i sprawy cywilne, a w Emiratach mają całkowicie zniszczone życie.

Jak więc widzicie, to jest naprawdę ostra gra. Co gorsza, czeki zabezpieczające są spotykane nie tylko w przypadku pożyczek, ale również stosowane jako zabezpieczenie różnych transakcji. Przykładowo będzie to wynajem biura, gdzie właściciel nieruchomości przy podpisaniu umowy na 1 rok żąda wystawienia czeku zabezpieczającego opiewającego na kwotę rocznego czynszu. A więc jeśli nasz przykładowy Mr Smith został zamknięty w więzieniu i tym samym nie był w stanie płacić czynszu za wynajmowane biuro, to właściciel nieruchomości może wysunąć przeciwko niemu kolejny zarzut i dołożyć mu następne 3 lata do wyroku!

Co gorsza, dla sądu w ZEA nie będzie miało większego znaczenia, czy Wasz czek został „odbity” z Waszej winy, czy nie! Tutaj sytuacja jest w zasadzie czarno biała – jeśli nie jesteś w stanie zapłacić, to masz wyrok skazujący. Powiecie może: ale to skurw*syństwo wsadzać ludzi do więzienia w takich okolicznościach! Cóż, dura lex sed lex.

 

 

Dubaj, bounced checks i call loans

To, jak może się skończyć niepłacenie zobowiązań, można było na dużą skalę zaobserwować od 2007 roku. Wtedy to szalał kryzys, a ceny nieruchomości w Dubaju mocno poleciały w dół – dość powiedzieć, że niektóre z inwestycji straciły ¾ ze swojej wartości w ciągu zaledwie kilku miesięcy! Przez następne lata spowodowało to lawinę problemów. Inwestycje stanęły, ludzie potracili masę pieniędzy. Wielu tzw. ekspatów, czyli cudzoziemców robiących interesy bądź pracujących w Dubaju, potraciło źródła dochodów i przestało mieć środki na spłatę kredytów. Ludzie ci w panice sprzedawali więc co się da, a nawet jeśli nie mogli sprzedać, to wielu z nich uciekało za granicę, pozostawiając majątek na miejscu.

Banki jednak nadal pożyczały, w nadziei na pokonanie kryzysu. Jednak w obrót weszły tzw. call loans, czyli kredyty z możliwością wezwania do zapłaty w terminie wcześniejszym niż ten uzgodniony w umowie jako termin finalnej spłaty. Mówiąc inaczej call loans to kredyty / pożyczki, w których pożyczkodawca może w każdej chwili zażądać spłaty. Takie konstrukcje są niekiedy stosowane np. w relacjach bank – firma brokerska, ale w ZEA również bank – tamtejsza spółka onshore. W warunkach kryzysowych zdarzało się, że banki żądały od spółek wcześniejszej spłaty kredytów. I tutaj ciekawostka: za niektórymi takimi przypadkami stali obywatele ZEA, będący miejscowymi wspólnikami. Korzystając ze posiadanych koneksji, po prostu starali się oni wypchnąć ze wspólnych biznesów swoich zagranicznych wspólników. Jeszcze w innych przypadkach rządy niektórych emiratów zaczęły przejmować na podobnej zasadzie firmy! Myślisz, że to się nie zdarza, że to science fiction? Dwa przypadki:

  1. Pewien obywatel Wielkiej Brytanii pozostaje uwięziony w ZEA od ponad 10 lat w oparciu o właśnie taki scenariusz. Jego firma została zniszczona, a majątek zarekwirowany. Człowiek ten został później nawet przeproszony, ale pozostaje w areszcie, gdyż bank miał prawne możliwości, aby trzymać go tam tak długo, dopóki nie zapłaci kwot ujętych na czekach zabezpieczających – a o to było trudno zważywszy na fakt, że jego firma została zrujnowana. No i teraz skala: bank pożyczył spółce ok. 500 milionów USD, a po problemach z płatnościami zajął nieruchomości warte ok. 1 miliard USD. Dlaczego tak…? Przypomnijcie sobie zasady wystawiania czeków zabezpieczających, o których pisałem kilka akapitów powyżej.
  2. Inny przypadek i kolejny obywatel Wielkiej Brytanii, który został skazany na 42 lata więzienia za wiele niezrealizowanych czeków zabezpieczających. Na szczęście mężczyzna został zwolniony na skutek presji wywieranej przez brytyjski rząd – można więc powiedzieć, że miał sporo szczęścia.

Tak jest, za historie typu odrzucone czeki naprawdę łatwo jest „popłynąć” w Dubaju. Ba, może się zdarzyć tak, że wspólnik, który chce nas wygryźć z biznesu, korzystając ze swoich lokalnych znajomości specjalnie zaaranżuje taką sytuację, gdzie na moment utracimy płynność finansową. Przykładowo nagle i w zasadzie bez powodów wycofa się bardzo ważny kontrahent, skutkiem czego nasz cashflow się nie zepnie i… I toniemy!

 

 

Zagraniczni inwestorzy w Dubaju – kolejne zagrożenia

Akcje z bounced checks to jednak nie wszystkie niebezpieczeństwa, jakie mogą czekać na inwestorów w Zjednoczonych Emiratach Arabskich. Weźmy taki oto scenariusz:

Masz spółkę w Dubaju wespół z lokalnym partnerem. To Ty prowadzisz biznes, ale lokalny partner również jest upoważniony do korzystania z konta bankowego Waszej spółki. No i trzeba wiedzieć, że często jest tak, iż lokalni partnerzy traktują konto firmowe jako bankomat i biorą sobie pieniądze, kiedy chcą. Tymczasem to Ty wystawiałeś dostawcom czeki, które okazały się bez pokrycia, bo Twój partner wziął sobie za dużo z konta! No i teraz grozi Tobie do 3 lat za każdy taki czek – nawet jeśli nie miałeś kontroli nad tym, czy i ile Twój partner wypłacał. Wniosek jest więc tutaj oczywisty: ufaj, ale sprawdzaj.

 

No a teraz case study

Bohaterem był pewien biznesmen – nazwijmy go Mr Smith, prowadzący biznes w Dubaju wespół z lokalnym partnerem (49 / 51%). Jego partner był członkiem bardzo szanowanej rodziny, co teoretycznie dawało świetne perspektywy biznesowe. Tenże wspólnik z Emiratów nie angażował się aktywnie w prowadzenie spółki – po prostu brał swoją część zysku. Biznes doskonale się rozwinął i w pewnym momencie był wart ponad 500 milionów USD. Wydawało się, że wszystko jest świetnie i że lokalny partner jest z tej spółki bardzo zadowolony. Niestety, szok przyszedł wtedy, gdy wspólnik Mr Smith’s zaproponował mu wykupienie udziałów – za 250 tys. USD, a więc 1000 razy taniej niż ich rzeczywista wartość. Początkowo Mr Smith uznał to za żart, ale przy tak dużych pieniądzach nie ma miejsca na żarty. Padły więc groźby ze strony wspólnika, że jeśli nie sprzeda udziałów za zaproponowaną cenę, to trafi do więzienia. Aby pokazać, że to nie przelewki, wspólnik z ZEA doprowadził do zamknięcia biur firmy oraz wyłączenia prądu zarówno w siedzibie firmy, jak i w prywatnym domu Mr Smitha. Mr Smith zorientował się, że znalazł się w bardzo trudnej sytuacji i że faktycznie robi się niebezpiecznie, więc jak najszybciej opuścił Emiraty.

Przy takich kwotach oczywiście nie dziwi, że Mr Smith nie dał za wygraną i wynajął renomowanego prawnika. Prawnik ten był również przyjacielem miejscowego szejka, a jednocześnie także szefem międzynarodowego centrum arbitrażowego w Dubaju i pracował w jednej z topowych firm prawniczych w ZEA. Wydawać by się mogło, że przy tak mocnym wsparciu wszystko powinno pójść w dobrym kierunku. No więc właśnie niekoniecznie. Prawnik wziął co prawda sprawę i reprezentował Mr Smith’a w sądzie, ale jednocześnie reprezentował także jego wspólnika z Emiratów! Podobna sytuacja w naszym systemie prawnym byłaby totalnym konfliktem interesów, gdyż będąc prawnikiem ciężko jest rzetelnie dbać zarówno o interesy powoda, jak i pozwanego. W ZEA nie ma z tym jednak większych problemów. Tak czy inaczej sprawa była prowadzona tak, aby „przybić” Mr Smith’owi zarzuty defraudacji. W konsekwencji doprowadziło to do bezwzględnej kradzieży udziałów Mr Smith’a. Co ciekawe, udziały te zostały później darowane członkowi rodziny szejka. Jakie rozliczenia za tym stały, trudno powiedzieć. W każdym razie Mr Smith miał na tyle szczęścia, że nie spędził wielu lat więzieniu, ale i tak został wpisany do bazy Interpolu jako poszukiwany przestępca, co z pewnością nie jest miłe. No i płynnie przeskakujemy teraz do kolejnej rzeczy.

 

 

Interpol Red Notice

Przejdźmy teraz do kolejnej kategorii problemów, jakie czekają na tych, którzy popadną w konflikt z prawem Zjednoczonych Emiratów Arabskich. Oto bowiem dość powszechną praktyką w sytuacjach podobnych do tutaj opisanych, jest umieszczenie ekspatów robiących interesy w ZEA w bazach poszukiwanych Interpolu (tzw. Red Notice). Po co?

Po pierwsze po to, żeby utrudnić delikwentowi powrót do ZEA i wytoczenie powództwa w tamtejszym sądzie.

Po drugie wpisanie do bazy Interpolu jest również czymś, co ma zmusić zagranicznych inwestorów do przepisania należących do nich udziałów w biznesie. Beneficjentem będzie tutaj zazwyczaj albo dotychczasowy wspólnik z ZEA, albo jakiś inny obywatel tego kraju.

No i po trzecie takie postawienie sprawy ułatwia również zarekwirowanie i przejęcie majątku pozostawionego w Emiratach przez uciekających stamtąd biznesmenów.

Teoretycznie wpisanie do bazy Interpolu nie powinno było zostać uskutecznione w pierwszej kolejności – ale w ZEA powszechną praktyką jest, że robi się to przed wydaniem wyroków sądowych. Oczywiście da się to potem odkręcić i cofnąć Red Notice, ale wymaga to sporo zachodu. Wiele osób zwyczajnie nie wie, jak sobie z tym poradzić, a poza tym trzeba udowodnić, że wpis do bazy był bezzasadny i miał służyć do wymuszenia. Generalnie takie „oznaczenie na czerwono” w porównaniu z wieloletnim więzieniem może się wydawać dość błahą dolegliwością, ale dla kogoś, kto prowadzi biznesy w międzynarodowej skali, perspektywa zatrzymania go w trakcie podróżowania po świecie nie jest niczym przyjemnym. W rzeczywistości wielu ekspatów, którzy zdołali uciec z Emiratów, dowiaduje się o zawiadomieniu właśnie wtedy, gdy zostają zatrzymani na lotnisku lub w trakcie kontroli. To poważna sprawa, ponieważ grozi im ekstradycja do ZEA, a tam z kolei więzienie (i to często wieloletnie!).

 

 

COVID-19 a inwestowanie w Dubaju

Według ekspertów obecna sytuacja związana z pandemią mocno wpłynęła na gospodarkę w Emiratach i może skutkować kryzysem podobnym do tego, który rozpoczął się w 2007 roku. Zamknięcie ZEA na turystów spowodowało spowolnienie niektórych inwestycji, a przesunięcie Dubai Expo 2020 na kolejny rok tylko obrazuje powagę sytuacji. Wielu ekspatów już potraciło dobrze płatne posady, żyją z oszczędności, a niektórzy aktualnie popadają w długi. A przypominam: jeśli ktoś nie będzie mógł opłacić czeków, to może czekać go więzienie – bez względu na to, czy był winien tej sytuacji, czy nie.

Poza tym rdzenni mieszkańcy Emiratów, zaangażowani w różne biznesy z ekspatami, również są narażeni na straty, więc istnieje poważne niebezpieczeństwo, że będą chcieli je sobie zrekompensować kosztem zagranicznych partnerów. Inni partnerzy biznesowi z ZEA mogą z kolei wypłacić pieniądze z rachunków bankowych spółek bez porozumienia z zagranicznymi wspólnikami, co z kolei może prowadzić do niewypłacalności i postawienia zarzutów – i tak dalej… Co więc mają zrobić zagraniczni inwestorzy w sytuacji, gdy na horyzoncie pojawią się symptomy problemów? Dla własnego bezpieczeństwa wielu z nich powinno się zastanowić nad opuszczeniem Emiratów – choćby czasowo, dopóki sytuacja się nie wyjaśni.

 

 

Jak się zabezpieczyć przed podobnymi problemami?

Powiem krótko: na 100% nie da się. System prawny Emiratów bardziej przypomina Republikę Bananową, niż to, co znamy z Unii Europejskiej. Podstawową sprawą, jaką ja bym osobiście rekomendował, będzie z pewnością posiadanie tzw. funduszu bezpieczeństwa, który w awaryjnej sytuacji pozwoli nam na wykonanie akcji ratunkowej, czyli:

– wynajęcie dobrego prawnika,

– przeloty z Polski do ZEA,

– odpalenie kampanii medialnej w Polsce.

 

Prawnik

Zacznijmy od prawnika – jakiego rzędu są to koszty? Przy stosunkowo prostych sprawach, jak chociażby pozwy składane przez oszukanych pracowników, którym nie zapłacono lub zapłacono za mało, trzeba się liczyć z wydatkiem rzędu 4 – 5 tys. USD. W skomplikowanych sprawach gospodarczych, jeśli chcemy wynająć dobrego prawnika z odpowiednim doświadczeniem (a czasem i koneksjami), możemy zapłacić 1000 USD – za 1h jego pracy. W przełożeniu na cały proces mogą to być koszty w dziesiątkach tysięcy USD (o ile nie w setkach tysięcy). Poza tym powstaje pytanie: jakiego prawnika wziąć? Ciężko jest tutaj odpowiedzieć jednoznacznie. Na pewno nie ma co wierzyć w zapewnienia polskich kancelarii pomagających w zakładaniu spółek w ZEA, że w razie czego zapewnią skuteczną osłonę prawną. Nie, nie zapewnią – a jeśli zapłacą jakiemuś miejscowemu adwokatowi, to jest duża szansa, że nic to nie da. Wydaje się więc, że w tego typu sprawach lepiej jest się zwrócić do międzynarodowych firm wyspecjalizowanych działaniach na terenie Emiratów, bo to zwiększy szanse na sukces.

 

Logistyka

Przeloty z Polski do ZEA – może się okazać, że aby popchnąć pewne sprawy do przodu, przyda się osobista wizyta na miejscu np. jakiegoś reprezentanta prawnego lub członka rodziny. Bilety lotnicze, hotele, inne wydatki – to też są koszty, które warto mieć na uwadze.

 

Media

Kampania medialna w Polsce. Po co to? Tak to już jest, że jeśli jakaś sprawa stanie się głośna, to po pierwsza będzie większe „ciśnienie”na jej rozwiązanie ze strony naszych służb dyplomatycznych, a pod drugie jest większa szansa na to, że kręgi rządzące w ZEA będą chciały ją rozwiązać pozytywnie ze względu na dobry PR. No a anonimowym przedsiębiorcą siedzącym w więzieniu nikt się specjalnie nie będzie przejmował.

Mając na uwadze prowadzenie kampanii medialnej, moim zdaniem warto opisywać gromadzić historię naszych działań biznesowych w ZEA wraz z niektórymi dokumentami – taki backup można robić na bieżąco np. raz w miesiącu. Oczywiście nie należy w ten sposób wysyłać żadnych dokumentów, które mogłyby zostać w Emiratach uznane za poufne, bo jeszcze dostalibyśmy za to dodatkowe zarzuty. Ot, zwykły opis naszych kroków biznesowych – kontrakt taki i taki, z tym i tamtym, warunki umowy. Te informacje w postaci zaszyfrowanego pliku można np. przesyłać na specjalny adres e-mail. Odbiorcą powinna być nasza zaufana osoba, która w razie zamknięcia nas w więzieniu uruchomi hasło i będzie mogła te pliki odczytać. W jakim celu? Aby uniknąć sytuacji, w której nas aresztują w Dubaju, a nasza żona, brat czy kochanka będą wiedzieli tylko tyle: no prowadził jakiś biznes w ZEA, budowali coś ze wspólnikiem, ale go zamknęli – w sumie nie do końca wiem za co, ale zamknęli. Czy taka historia nadaje się do opublikowania w mediach? No niespecjalnie. Co innego, gdy mamy wszystko opisane i poparte dokumentami – wtedy można z tego sklecić coś ciekawego, co będzie miało szanse przebić się w mediach.

 

Ok, to ile powinniśmy przeznaczyć na taki fundusz bezpieczeństwa…?

Moim zdaniem nie mniej, jak 50 000 USD. Dodam, że pieniądze te powinny być ulokowane w Polsce (ewentualnie w innym kraju europejskim), a nie w ZEA, gdzie mogą je w każdej chwili zarekwirować. Bez posiadania takiego funduszu bawienie się w poważniejsze biznesy w Dubaju to jazda po bandzie.

 

 

Kilka istotnych rzeczy na zakończenie

Pocieszę Was: to nie jest tak, że wszystkie z opisanych tutaj rzeczy muszą się zdarzyć! Jest wiele przykładów biznesów, gdzie zagraniczni inwestorzy bardzo udanie współpracują z miejscowymi partnerami i nikt nikogo nie oszukuje ani nie outuje z interesu. Jednak nie zmienia to faktu, że mamy niejako 2 równoległe ZEA:

– jedne to iluzja,

– a drugie to rzeczywistość.

Iluzja to kraj otwarty i przyjazny inwestorom – właśnie ona pcha tysiące ludzi do Dubaju czy Abu Zabi.

Rzeczywistość jednak jest taka, że rządzi tam zamknięta społeczność z zasadami nieco innymi, niż te zachodnie.

Wszystko jest fajnie – ale tylko do momentu, w którym nie popadniemy w konflikt z kimś z lokalnej społeczności albo z naszym wspólnikiem mającym tam mocne układy. Ja wiem, może masz na koncie kilka – kilkanaście milionów $ i myślisz, że jesteś poważnym graczem, bo właśnie chce zakładać z Tobą spółkę ktoś, kto ma powiązania z rodziną tamtejszych szejków. Muszę Cię rozczarować – biorąc pod uwagę tamtejsze warunki, nie jesteś królem świata, a prędzej dostarczycielem kapitału, którego można bardzo szybko sprowadzić do parteru. Zresztą w rzeczywistości gdybym wypuścił ten wpis w ZEA, a mój tamtejszy wspólnik przesłałby to władzom, to miałbym duże szanse na to, aby trafić do miejscowego więzienia. Ot tak, za rozpowszechnianie informacji godzących w dobre imię kraju – prawda nie miałaby tutaj znaczenia. I to w zasadzie jest dobre podsumowanie dubajskich realiów.

 

Spodobał Ci się ten tekst?

Byłoby fajnie, gdybyś go udostępnił / udostępniła w ramach podziękowania. A poza tym przypominam, że tematy związane ze spółkami zagranicznymi będziemy wyczerpująco poruszać również na szkoleniu Białych Kołnierzyków dotyczącym bezpiecznego prowadzenia biznesu. Zachęcam Ciebie, abyś zapisał / zapisała się na początek na nasz newsletter, w którym regularnie wysyłamy Wam za darmo i bez zobowiązań ciekawe materiały dotyczące praktycznego zastosowania prawa w biznesie. Link do zapisów znajdziesz tutaj

 

Dotacje, dotacje…

Znów wypływa temat dotacji – tym razem przy okazji działalności rodziny Szumowskich. I powiem to od razu: nie wiem, czy dotacje dla spółek związanych z bratem ministra zdrowia są w 100% czyste, czy nie są. Sam fakt, że ktoś otrzymał dotację, nie oznacza bowiem jeszcze, że miało to miejsce przy wykorzystaniu jakichś niecnych kombinacji – trzeba więc uważać z pochopnymi oskarżeniami. Jestem więc daleki od posądzeń.

Co wiem natomiast, to to, że różnego rodzaju biznesy związane z dofinansowaniami z UE / państwowymi od wielu lat budzą mocne kontrowersje, jak również były źródłem przeróżnych nieprawidłowości – i to chyba na każdym szczeblu. Pisałem o tym na blogu już ze 2 razy (albo nawet i 3, nie pamiętam). Jednak dziś, przy okazji szumu medialnego, chciałbym tylko przypomnieć kilka „patentów”, jakimi swego czasu ogrywało się dotacje z UE, w różnych zresztą programach. Niektórych z Was zapewne zdziwi, jakie to było proste, ale do rzeczy.

 

Opinia o innowacyjności

Jak sama nazwa wskazuje, opinia ta miała świadczyć o tym, że dany projekt jest na tyle innowacyjny, że warto pompować w niego publiczne pieniądze. Była potrzebna w różnych programach. Trudne do przejścia, wymagająca posiadania innowatorskiej koncepcji? Skądże znowu! W praktyce wystarczyło niekiedy zapłacić kilka – kilkanaście tys. PLN odpowiedniej instytucji certyfikującej i taka opinia została wystawiona (zwłaszcza, jeśli pracował tam ktoś znajomy).

Instytucje certyfikujące zwykle chętnie przyjmowały pieniądze wiedząc, że w gruncie rzeczy o tym, czy coś jest innowacyjne, czy też nie jest, niejednokrotnie decyduje odpowiedni opis i jakiś z pozoru drobny szczegół (albo kilka szczegółów) podniesiony do rangi super-hiper rozwiązania. W branży startupów nie powinno to dziwić, bo tutaj tak naprawdę mało kto wymyśla koło – wiele projektów to tak naprawdę nieco zmodyfikowane kopie już istniejących rozwiązań. Zresztą, kto miałby to weryfikować – może urzędnicy…? Nie zawsze mieli wystarczające kwalifikacje, delikatnie mówiąc.

 

Ekspertyza dotycząca oszacowania liczby roboczogodzin potrzebnych do realizacji projektu

Dokument ten był potrzebny do tego, aby mieć „podkładkę” dla urzędników tłumaczącą po części, dlaczego koszt danego projektu wynosi tyle a tyle (czyli czemu tak drogo). W takiej ekspertyzie zawarte były przyjęte ceny roboczogodzin (często zawyżone) oraz liczba tychże roboczogodzin potrzebnych do realizacji (również najczęściej mocno zawyżona). A jak można było dostać taką ekspertyzę? Na zasadach analogicznych do tych, co w przypadku opinii o innowacyjności, czyli nic specjalnie skomplikowanego. Generalnie proste w gruncie rzeczy funkcjonalności potrafiły tam kosztować krocie.

 

Wybór wykonawcy

Aby „ugrać” kasę na projekcie, trzeba było być dogadanym z wykonawcą, który potem zwrócił część wpłaconej mu kasy „pod stołem”. No, ale najpierw należało go wybrać – jednak tutaj należało przedstawić inne oferty, konkurencyjne, które okazywały się gorsze. No i ten etap najczęściej przebiegał w oparciu o 2 scenariusze:

  1. W wersji hardkorowej ktoś po prostu podrabiał ofertę jakiejś większej firmy licząc na to, że w razie ewentualnej kontroli z PARP taka duża firma, wystawiająca miesięcznie nawet kilkaset ofert, w ogóle się nie połapie, czy taką ofertę rzeczywiście wystawiała, czy też nie. Zresztą, jeśli miało się znajomego w PARP, to można się było zawczasu dowiedzieć, czy planowana jest jakaś kontrola, czy też nie (co niejednemu uratowało dupę, mówiąc kolokwialnie).
  2. W wersji mniej hardkorowej można było zaangażować 2 – 3 znajome firmy konkurencyjne, którym odpalało się parę PLN-ów za napisanie oferty w odpowiedniej wysokości. I już była podkładka, że wysłaliśmy oferty do różnych firm i wybraliśmy tę z najniższą wyceną (co się oczywiście liczyło, jak to w przypadku wszelkich zamówień za tzw. publiczne pieniądze).

W tym miejscu mała ciekawostka: proceder takiego zawyżania wycen był na tyle powszechny, że PARP wprowadził obowiązek publikowania zapytań ofertowych na dedykowanym portalu, gdzie każdy może wejść i złożyć swoją ofertę. W zamyśle miało to zablokować możliwość robienia podobnych wałków przy kolejnych dofinansowaniach, a w praktyce nadal można to obejść (zapewne kiedyś opiszę w jaki sposób).

 

Kooperatywa = maksymalizacja zysków

W niektórych przypadkach i przy niektórych projektach dało się zarobić jeszcze więcej, działając wspólnie i w porozumieniu. Wyglądało to chociażby tak:

  • Firma Marianex (pierwotny zamawiający) brała dofinansowanie na jakiś tam system, a firma Janusz-Soft (wykonawca) budowała go od podstaw.
  • Następnie do akcji wkraczała firma Mirex-Bis (drugi zamawiający) i pisała wniosek o dofinansowanie na prawie identyczny system, pozostając w niejawnym porozumieniu z firmą Marianex (zwykle szef firmy Mirex-Bis był kumplem szefa firmy Marianex).
  • Firma Janusz-Soft, również uczestnicząca w porozumieniu, brała więc system już zrobiony dla firmy Marianex i nieznacznie, czasem wręcz kosmetycznie, przerabiała na potrzeby dofinansowania dla firmy Mirex-Bis.

I tym sposobem mieliśmy 2 (a czasem i więcej) praktycznie identyczne systemy, a na każdy wzięte dofinansowanie po kilkaset tysięcy PLN. Co prawda do podziału zysków było w takim przypadku więcej osób, ale pamiętajmy o tym, że wykonawca, czyli firma Janusz-Soft, mogła już realnie skasować o wiele mniej za drobne przerobienie już istniejącego przecież systemu, a tym samym zwrócić więcej „pod stołem” firmie Mirex-Bis, która dzieliła się potem z firmą Marianex. Można? Można!

 

Kontrola

Oczywiście już po zrealizowaniu wniosków urzędnicy przysyłali kontrole mające sprawdzić, czy dany projekt faktycznie funkcjonuje – załóżmy, że przedmiotem dofinansowania był jakiś system. Jeśli taki system nie był totalnym fejkiem, a jego podstawowe funkcje dawały się uruchomić, to w zasadzie wystarczyło w nim spreparować odpowiednio ruch, tzn. stworzyć np. odpowiednią ilość kont „klientów” i x-przesłanych wiadomości (pamiętając przy tym, aby przyporządkować im odpowiednie daty, rzecz jasna wstecz), a kontroler już nie za bardzo miał się do czego przyczepić. Ok, gdyby tak gruntownie pogrzebał np. w kodzie, to być może zdołałby zdemaskować tę mistyfikację, ale komu by tam się chciało – kawka, ciasteczko, miła atmosfera i protokół odbioru podpisany…

 

Ile można było zarobić na lewo przy realizacji takiego projektu?

To już różnie, ale w sytuacjach, z którymi się zetknąłem, na ogół były to widełki w zakresie 15 – 25% ogólnej wartości projektu (przy czym niektórzy potrafili podobno wykręcać lepsze rezultaty). Czyli przy projekcie wartym ogółem 1 milion PLN, można było wyciągnąć na czysto 150 – 250 tys. PLN. Dużo – niedużo, kwestia oczekiwań. Pamiętajmy bowiem, że realizacja projektu wymagała wkładu własnego (niekiedy i 1/3), trzeba było zapłacić wykonawcy (który musiał odprowadzić dochodowy), koszty biura, sprzętów i tak dalej… Jednak wkładając powiedzmy +- 350 tys. PLN własnej kasy, wykręcenie na czysto 150 – 250 tys. PLN (lub więcej) w ciągu +- 1 roku nie brzmi już tak źle. A ryzyko niepowodzenia było relatywnie małe.

Generalnie jednak rzeczywista kwota wydana na realizację samego systemu lub aplikacji będącej przedmiotem dofinansowania, wynosiła gdzieś w granicach ¼ wartości projektu ogółem. Co z tego wychodziło…? Na ogół totalne badziewie, niezdolne do przeżycia w prawdziwie rynkowych warunkach. I to chyba była (jest?) największa tragedia wielu z dofinansowywanych projektów: masa kasy się zwyczajnie marnuje. Tak właśnie, bo aby „wyczarować” te 250 tys. PLN, trzeba przy okazji zmarnować 3 x tyle.

 

Jak to jest dzisiaj z tymi dotacjami…?

Cóż, pewne mechanizmy i schematy przetrwały próbę lat, inne zapewne nie. Jednak z informacji, jakie do mnie docierają, „dotacyjni” biznesmeni cały czas się mają nieźle – mimo, że 3-literowe służby coraz to dokonują jakichś aresztowań osób zamieszanych w różne niecne działania związane z dofinansowaniami. Pewnie zasłużyli, nie inaczej, ale dobrze jest sobie odpowiedzieć na pytanie: jak zachowałbym się ja, gdybym miał możliwość otrzymania x-milionów PLN, np. naginając lekko niektóre rzeczy w wynikach badań. Czy skorzystałbym, czy wolałbym pozostać krystalicznie uczciwy…? Ilu z nas wybrałoby ścieżkę czystości? No właśnie – pomyślcie o tym… ????‍

A, jeszcze tylko powiadomienie dla subskrybentów newslettera – wczoraj puściliśmy fajny materiał o sukcesji w przedsiębiorstwach, więc jeśli ktoś nie otworzył jeszcze maila, to tak tylko przypominam!

Zdjęcie ilustrujące wpis jest poglądowe! Osoby, rzeczy lub sytuacje przedstawione na zdjęciu NIE mają bezpośredniego związku z treścią niniejszego wpisu!