Gazy spożywcze made in China – jak zarobić miliony na zanieczyszczonych produktach

Dzisiejszy materiał jest rezultatem szerszego śledztwa prowadzonego w sprawie importu do Polski oraz UE podtlenku azotu N2O, który jest potencjalnie niebezpieczny dla ludzkiego zdrowia. Przedstawiamy w nim kulisy gazowego biznesu, który w zasadzie znajduje się poza kontrolą polskich służb.

 

Gazy spożywcze są wykorzystywane w procesie produkcji żywności – zastosowań jest naprawdę wiele, a oto kilka przykładowych:

– azot: wypiera z opakowań tlen i zapobiega utracie barwy oraz wartości spożywczych danego produktu,

– dwutlenek węgla: odpowiada za tworzenie bąbelków w napojach gazowanych,

– tlen: hamuje wzrost bakterii beztlenowych i zachowuje czerwony kolor mięsa,

– podtlenek azotu N2O: bardzo dobrze rozpuszcza się w tłuszczach i służy do tworzenia piany, w szczególności bitej śmietany w sprayu.

 

Jeżeli chodzi o liderów światowej produkcji gazów spożywczych, to według danych branżowego portalu databridgemarketresearch.com, do TOP 10 zaliczamy:

– Air Liquide (Francja),

– Air Products and Chemicals, Inc. (USA),

– Air Water Inc (Japonia),

– Coregas (Australia),

– Gulfcryo (ZEA),

– Linde PLC (Irlandia)

– Taiyo Nippon Sanso Corporation (Japonia)

– Massy Gas Products (Trinidad I Tobago)

– Messer SE & Co. (Niemcy)

– Gruppo SIAD (Włochy).

 

Jak widać, firmy europejskie mają bardzo mocną pozycję na rynku światowym. Co więcej, cieszą się zasłużoną renomą, jeśli chodzi o jakość gazów. Dość powiedzieć, że wiele firm z Unii Europejskiej nie chce kupować gazów spożywczych, jeśli nie mają one europejskiego certyfikatu jakości. Gaz wysokiej jakości, wyprodukowany w Europie zgodnie z najwyższymi standardami, ma jednak pewną wadę: jest drogi. Nie jest też czymś, co teoretycznie mogłoby decydować np. o smaku produktu, a konsumenci patrząc na skład żywności na ogół nie biorą go w ogóle pod uwagę. W takich okolicznościach rodzi się pokusa, aby kupić produkt tańszy i zaoszczędzić. No i tutaj właśnie na scenę wkraczają Chińczycy…

 

IMPORT CHIŃSKIEGO PODTLENKU AZOTU N2O DO UNII EUROPEJSKIEJ

 

Gaz będący bohaterem dzisiejszego wpisu (jeśli można to tak nazwać) jest stosowany m.in. do ubijania bitej śmietany oraz konserwacji żywności. W przypadku tego pierwszego zastosowania sprzedaje się go w specjalnych butlach o różnej pojemności, które podłącza się następnie do maszyny ubijającej. I tutaj właśnie zaczyna się nasza historia.

 

Butle używane do sprzedaży N2O

 

Pewnego dnia odezwał się do nas klient, z którym współpracowaliśmy jakiś czas temu i powiedział:

Panowie, mam ciekawy temat. Są w Polsce firmy, które zarabiają miliony złotych na sprowadzaniu z Chin zanieczyszczonych gazów spożywczych, a konkretnie podtlenku azotu N2O – interesuje Was to?

Nasza odpowiedź brzmiała następująco:

Brzmi interesująco. Ale jaki ma Pan dowód na to, że te gazy mogą być rzeczywiście szkodliwe dla zdrowia ludzi?

Klient na to:

Dysponuję wynikami badań – jak się spotkamy i porozmawiamy, to wszystko przekażę.

 

Kilka dni później spotkaliśmy się w pewnej przytulnej warszawskiej restauracji. Rozmowa rozpoczęła się od omówienia wyników badań. Nie mogę zdradzić na jakim etapie i w jakich okolicznościach zostały pobrane próbki, ale zostało to wykonane przez profesjonalistów. Nie ma więc mowy o tym, że zanieczyszczenia badanego gazu pojawiły się tam przypadkowo, np. na skutek niewłaściwego umieszczenia próbki w pojemniku. W każdym razie wynik chromatografii gazowej dla próbek pobranych z dwóch produktów wyglądał następująco:

Próbka A:

– aceton: 9900 mg/m3

– dichlorometan: 5100 mg/m3

Próbka B:

– aceton: 5300 mg/m3

– dichlorometan: 8800 mg/m3

W obu próbkach wykryto również śladowe ilości metanolu.

 

Screen z wyników badań N2O przeprowadzonych przez niezależne laboratorium. 

 

Czy normy czystości dla gazów spożywczych dopuszczają takie stężenia zanieczyszczeń? Sprawdziliśmy to konsultując się z ekspertami.

 

Pierwszym krokiem było udanie się do Powiatowej Stacji Sanitarno – Epidemiologicznej, powszechnie znanej jako SANEPID. Niestety, nikt nie był tam w stanie udzielić odpowiedzi, czy stężenia zanieczyszczeń wykryte w badanym N2O jest niebezpieczne, czy też nie. Co więcej, miła Pani z SANEPIDU wyraziła wątpliwość, czy kiedykolwiek badali takie gazy, po czym przekierowała nas na poziom wojewódzki. Niestety, również w wojewódzkim oddziale SANEPIDU nie uzyskaliśmy odpowiedzi na nasze pytanie. Również tam stwierdzono, że takich badań raczej się nie przeprowadza.

 

Następna w kolejności była jednostka naukowa, a konkretnie wydział chemii miejscowego uniwersytetu. Tam udało nam się ustalić, że poziom zanieczyszczeń nie jest bardzo duży, ale jednak znaczący. Co istotne, okazało się, że to nie była pierwsza styczność uniwersyteckich chemików z chińskimi gazami. Laboratorium wykonywało bowiem pewne badania właśnie przy użyciu różnych gazów, w tym również zamówionych z Chin. No i niestety, ale właśnie te chińskie okazywały się zanieczyszczone do tego stopnia, że ich użycie mogło zniszczyć delikatną aparaturę pomiarową! Aby temu zapobiec, nie zużywano całego gazu umieszczonego w butli, a jedynie większą część. Dlaczego? Ponieważ zanieczyszczenia osadzały się na dnie tejże butli i gdyby zużyto całość umieszczonego w niej gazu, to dostałyby się do aparatury. Oczywiście po wykryciu tej wadliwej partii towaru zrezygnowano z chińskiego dostawcy.

 

Trzecim krokiem było dotarcie do szefa kontroli jakości w polskim oddziale międzynarodowego koncernu, który zajmuje się produkcją gazów spożywczych. Ze względu na prośbę o zachowanie anonimowości, nie będziemy podawać nazwy tej firmy. W każdym razie szef kontroli jakości stwierdził, że „takie zanieczyszczenia N2O absolutnie nie są dopuszczalne i że w ich firmie by nie przeszły”. Wyraził jednak wątpliwość czy aceton i dichlorometan na pewno pojawiły się na etapie produkcji, gdyż jego zdaniem do skażenia mogło również dojść w trakcie „nabijania” gazu do specjalnego zbiornika. Podejrzenie to nie było bezpodstawne. Gromadząc materiały natknęliśmy się bowiem na aferę opisywaną w 2024 roku przez media w Australii. Bohaterem były tam duże chińskie firmy Sinograin oraz Hopefull Grain and Oil Group, które wprowadziły na australijski rynek zanieczyszczony olej spożywczy. Okazało się, że źródłem zanieczyszczeń było używanie tych samych cystern do transportu paliwa, płynów chemicznych oraz produktów spożywczych. Inaczej mówiąc cysterna wiozła paliwo, a po jakimś czasie olej spożywczy. Teoretycznie powinna być ona odpowiednio zdezynfekowana po zmianie transportowanego towaru, ale w praktyce nie robiono tego z uwagi na oszczędności. Skandal był naprawdę duży i porównywano go ze słynną aferą z 2008 roku, kiedy to jedna z chińskich firm wypuściła na rynek zanieczyszczone mleko dla niemowląt. W wyniku jego spożycia zmarło co najmniej sześcioro niemowląt, a 54 tys. hospitalizowano.

Widać więc, że nie były to pierwszy problem jakościowy, jeśli chodzi o produkty dla branży spożywczej spod znaku Made in China. Wracając jednak do zanieczyszczeń podtlenku azotu N2O: zarówno doktor chemii z uniwersytetu jak i szef kontroli jakości byli zdania, że zawarte w próbkach związki takie jak aceton i dichlorometan mogą być potencjalnie niebezpieczne dla zdrowia.

 

 

GAZOWY BIZNES – N2O

 

Pora przejść do biznesowych aspektów handlu gazami spożywczymi. Jak nietrudno się domyślić, głównym powodem sprowadzania podtlenku azotu N2O oraz innych substancji z Chin jest oczywiście NISKA CENA.

 

W trakcie przeprowadzania naszego miniśledztwa postanowiliśmy ustalić, jaka jest potencjalna przebitka cenowa na omawianych gazach. Wysłaliśmy więc zapytania ofertowe do chińskich producentów N2O – ich znalezienie nie było szczególnie trudne.

Pierwszą z firm zapytaliśmy o dostawę 10 zbiorników ISO, z których każdy mieści 20 ton gazu. Cena za kilogram N2O wyniosła 1,92 USD, czyli około 7,1 PLN na dzień pisania tego tekstu, przy dostawie do portu w Hamburgu. Do tego oczywiście należy doliczyć:

– cło w wysokości 5,5%

– podatek VAT 23%

– transport z Hamburga

– koszty odesłania do Chin zbiorników ISO (dodatkowo należy liczyć się z kaucja zwrotną w wysokości 30 tys. USD / zbiornik),

– koszt ewentualnego przetoczenia gazu do małych butli,

– koszt zakupu małych butli.

Wymagana zaliczka w wysokości 40% wartości zamówienia.

 

Screen z maila ofertowego, jakiego otrzymaliśmy od chińskiego producenta N2O

 

 

PORÓWNANIE CENOWE

Generalnie można przyjąć, że koszt 1 tony gazu sprowadzonego z Chin to 7 – 7,5 tys. PLN.

Koszt 1 tony gazu w najwyższej klasie czystości 99,9%, zakupionego u renomowanych europejskich producentów, to 11 – 11,5 tys. PLN.

Różnica wynosi więc około 4 tys. PLN na tonie. Czy to dużo? Zdecydowanie tak. Przyjrzyjmy się teraz dwóm modelom dystrybucji takiego N2O sprowadzonego z Chin do Polski.

 

  1. Model pierwszy to nabijanie podtlenku azotu do małych butli (zdjęcie nr 1), które są następnie sprzedawane do szeroko pojętej małej gastronomii – odbiorcami są m.in. restauracje, budki z goframi i lodami, cukiernie

Policzmy teraz i zobaczmy potencjał:

– koszt gazu do nabicia 2-kilogramowej butli to 15 PLN,

– koszt zakupu pustych butli w Chinach, przy zamówieniu powyżej 10 tys. sztuk, wynosi mniej niż 40 PLN / sztuka, do tego należy dodać koszty transportu (który waha się w zależności od konkretnego okresu) oraz cła,

– koszt nabicia butli gazem, przy większych ilościach da się zejść poniżej 10 PLN / butla, wliczając w to transport do firmy nabijającej.

Generalnie możemy przyjąć, że gotowa do sprzedaży 2-kilogramowa butla z podtlenkiem azotu N2O to koszt w okolicach 100 – kilku PLN brutto. Dla porównania: przykładowe ceny z hurtowni i na Allegro oscylują wokół 200 – 240 PLN za butlę zawierającą 2kg N2O. Czy zatem jest przestrzeń na dobrą marżę? Jak najbardziej!

 

  1. Model drugi to sprzedaż hurtowa N2O w większych opakowaniach. Kto może być odbiorcą? Tutaj również mamy kilka możliwości.

Pierwsza z nich to producenci żywności, np. chipsów – gazu używa się tam do wypełniania opakowań i nosi on oznaczenie E942. Gazu tego używa się również w niektórych napojach energetycznych.

Kolejna opcja to sprzedaż za granicę w ilościach kontenerowych. Występuje tutaj jednak wspomniany już problem: europejscy odbiorcy bardzo niechętnie kupują chiński podtlenek azotu w uwagi na potencjalne problemy z jego jakością. Niektóre kraje, jak chociażby USA czy UK praktycznie w ogóle nie chcą kupować gazów Made In China. Jak zatem obchodzą to nieuczciwi sprzedawcy?

 

Według naszego informatora mechanizm jest prosty:

 

– przykładowa spółka Alfa sprowadza z Chin 10 zbiorników ISO tank o pojemności 20 ton każdy, tak sprowadzony gaz posiada oczywiście chińskie certyfikaty jakości,

– ta sama spółka kupuje u renomowanych europejskich producentów 1 zbiornik ISO tank o pojemności 20 ton, z europejskim certyfikatem jakości,

– spółka Alfa następnie przetacza gaz z Chin do mniejszych pojemników i sprzedaje je europejskim odbiorcom posługując się legalnym, europejskim certyfikatem.

Mówiąc krótko, chiński gaz jest sprzedawany jako produkt europejski, a klientowi jest pokazywany certyfikat jakości od renomowanego producenta. Tym sposobem gaz można też sprzedać o wiele drożej i osiągnąć naprawdę dobry narzut.

 

Luka w systemie

 

Na chwilę obecną praktycznie nikt nie sprawdza, ile dana firma sprowadziła gazów z Chin, ile z UE, a następnie ile sprzedała dalej do UE na unijnym certyfikacie. Nie ma systemu wymiany danych, jak chociażby przy emisjach gazów cieplarnianych. Tak naprawdę aby to ustalić, należałoby przeprowadzić kontrolę stanów magazynowych, porównujących gazy unijne z chińskimi, a potem sprawdzić sprzedaż pod kątem ilości i certyfikatów (UE czy chiński) przypisanych do konkretnych transakcji. Tylko kogo z naszych służb, tak całkiem szczerze, to interesuje?

Cóż, obawiam się, że nikogo. Jeśli KAS wchodzi na kontrolę do takich firm, to ich celem jest podatek, a nie jakość gazu jako taka. I tak właśnie było w przypadku jednego z polskich importerów, który, notabene, został oskarżony o uczestnictwo w karuzeli VAT.

Jeśli zaś chodzi o drobnych odbiorców, czyli np. gastronomię, to oczywistym jest, że nie przeprowadzają oni badań jakościowych zakupionego N2O. Taki mały odbiorca otrzymuje bowiem certyfikat, a poza tym importer odpowiada, w razie gdyby coś się stało. Zresztą jakości tego gazu praktycznie się nie kontroluje – również w transporcie drogowym. Z tego, co udało się nam ustalić, większość importu idzie przez Hamburg. Firma przedstawia przy odprawie dokumenty, fakturę, certyfikat, wreszcie ADR. Transport do Polski wyrusza – nawet jak go zatrzymają, to ewentualne pobranie próbki też nie jest wcale prostą sprawą – gaz jest pod ciśnieniem, ciężko to więc zrobić na przydrożnym parkingu bez specjalistycznego sprzętu.

 

SKALA GAZOWEGO BIZNESU

 

Według informacji, jakie uzyskaliśmy, tylko kilka firm sprowadza do Polski miesięcznie od 30 do 50 zbiorników N2O o pojemności 18 – 20 ton każdy. Daje to szacunkową wartość importu w wysokości kilkudziesięciu milionów PLN. Krajowy rynek jest zbyt mały, aby wchłonąć takie ilości, więc znaczna część tego importu trafia do krajów unijnych.

Warto też odnotować, jakiej skali przedsiębiorstwa zajmują się importem chińskiego gazu. Dwa największe to spółki Alfa oraz Beta (oczywiście nazwy przykładowe). Pierwsza z nich w 2023 roku odnotowała blisko 100 mln PLN przychodu, przy zysku netto w wysokości ok. 11 mln PLN. Druga zaś za ten sam okres odnotowała przychów w wysokości blisko 300 mln PLN i ponad 30 mln zysku netto. Oczywiście byłoby nadużyciem twierdzić, że całość tego zysku została wypracowana dzięki obrotowi chińskimi gazami, ale skala importu przedstawiona nam przez informatorów wskazuje, że taki handel może wypracowywać bardzo istotną jego część. Nie są to więc wirtualne firemki mieszczące się w jednym pokoju lub wirtualnym biurze, ale całkiem spore przedsiębiorstwa, w których głównymi udziałowcami są również zagraniczne podmioty zarejestrowane np. w Holandii (jeden z przypadków).

 

KRÓTKIE PODSUMOWANIE

 

Pewnym jest, że sytuacja z zanieczyszczonym podtlenkiem azotu N2O nie była jednorazową wpadką. Osoby mające z nim styczność (niestety nie mogę ujawnić publicznie w jakich okolicznościach) twierdzą, że już sam ostry zapach wielu partii gazów wskazywał na zanieczyszczenie. Przeprowadzone badania laboratoryjne tylko to potwierdziły. Oczywiście nie twierdzę przy tym, że każda partia chińskiego gazu jest skażona – aby to stwierdzić, trzeba by przeprowadzić badania większej ilości partii, co jest już zadaniem dla odpowiednich służb, a nie dla nas.

Nie sposób też ocenić jak duże szkody na zdrowiu może spowodować styczność z zanieczyszczonym gazem – być może uszczerbek byłby naprawdę niewielki z uwagi na małą dawkę. Jednak chyba niewielu z nas chciałoby świadomie spożywać substancje szkodliwe (aceton), lub wręcz trujące (dichlorometan). A przecież wielu z nas może mieć styczność z tymi zanieczyszczeniami, chociażby kupując sobie desery lodowe z bitą śmietaną (zdjęcie nr 4), co jest przecież częste szczególnie w okresie wakacyjnym.

Osobną kwestią etyki biznesowej jest też oszukiwanie klientów firmowych odnośnie rzeczywistego miejsca pochodzenia gazu – jeśli bowiem nabywca oczekuje produktu najwyższej jakości i za taki płaci, a dostaje coś, co tych wymagań jakościowych nie spełnia, to jest po prostu oszukiwany. W prawie karnym jest nawet specjalny przepis definiujący to przestępstwo: jest to oczywiście §286 k.k.

 

Nielegalne odpady – kierunek Rumunia

Międzynarodowa organizacja dziennikarzy śledczych OCCRP (Organized Crime and Corruption Reporting Project) w 2019 roku przeprowadziła śledztwo, w wyniku którego ustalono, że do rumuńskich cementowni z różnych krajów zwożone są odpady ulegające następnie spaleniu. Nie byłoby w tym nic specjalnie kontrowersyjnego, gdyby nie to, że nikt tak naprawdę nie wie, jakiego rodzaju odpady trafiają do tych instalacji.

Dziennikarze w trakcie prowadzenia śledztwa dotarli do powiązań niektórych firm z włoską mafią, która jest znana w Europie ze stosowania metody miksowania odpadów. Najkrócej mówiąc, wygląda to tak, że odpady zaliczane do kategorii niebezpiecznych (jak chociażby odpady medyczne) są mieszane z tymi mniej szkodliwymi, a następnie zakopywane lub spalane. W przypadku rumuńskich cementowni zachodzi podejrzenie, że nielegalnie spala się tam różnego rodzaju toksyczne śmieci. Dobrze, a w jaki sposób takie niebezpieczne odpady trafiają do tego kraju? Przecież mamy chociażby kontrole na granicach, trzeba mieć odpowiednie dokumenty transportowe na konkretny rodzaj odpadów i tak dalej… Prosty przykład: ciężarówka z odpadami zapakowanymi w bale wyjeżdża z Włoch i jedzie do Rumunii. Według dokumentów pojazd wiezie zwyczajne odpady, jednak po odpakowaniu bali okazuje się, że są one zmieszane z odpadami niebezpiecznymi. Dodatkowo zdarzały się także przypadki fałszowania wyników badań laboratoryjnych, na przykład na obecność trujących substancji.

Rumuńskie cementownie

Oczywiście od czasu do czasu podobna kontrabanda wyjdzie na światło dzienne, jednak kontrolowana jest tylko pewna część pojazdów przewożących odpady, przy czym kontrole te nie zawsze są szczegółowe. W takiej sytuacji przestępcy po prostu kalkulują wpadki niektórych transportów jako koszty działalności i kontynuują swój proceder. A jego opłacalność jest wysoka, bowiem, przykładowo, koszty utylizacji tony odpadów medycznych wynoszą w Polsce 7–8 tysięcy PLN (dane za 2022 rok), podczas gdy w rumuńskiej cementowni w 2019 roku można było spalić tonę śmieci nawet za 15–20 EUR. Jeśli więc nawet stawki rumuńskie wzrosły w ostatnim czasie kilkukrotnie, to i tak nadal pozostaje przestrzeń do zrobienia niezwykle lukratywnego biznesu. Nie ma się więc co dziwić, że do Rumunii trafiają śmieci z całej Europy, a skala tego importu prawdopodobnie wzrosła od 1 stycznia 2018 roku, kiedy to Chiny praktycznie przestały przyjmować odpady z zagranicy.

Kończąc ten wątek, wypadałoby zadać proste pytanie: czy ktoś monitoruje poziom emisji szkodliwych substancji, które powstają w trakcie spalania odpadów w rumuńskich cementowniach? Dziennikarze z OCCRP ustalili, że jeszcze do 2019 roku nie było takiego monitoringu ze strony instytucji państwowych, ale każda z cementowni musiała go wdrożyć na własną rękę. No i wyszło tak, że większość kontraktów na monitorowanie emisji zgarnęła firma powiązana z wieloletnim szefem rumuńskiej agencji ochrony środowiska. Przypadek? Raczej nie. Nie chciałbym oczywiście nikogo oskarżać, jednak doświadczenie życiowe mówi, że tam, gdzie mamy lukratywny biznes i powiązania polityczne, dość często przymyka się oko na różne nieprawidłowości.

Rumuński król szlamu

Skoro już poruszyliśmy wątek rumuński, to chciałbym w tym miejscu przedstawić historię, która odbiega od pozostałych zaprezentowanych tutaj przykładów, choć i w niej odpady grają niebagatelną rolę. Głównym bohaterem jest Daniel Boldor, czyli pewien przedsiębiorczy Rumun cygańskiego pochodzenia, nazywany również królem szlamu.

W 2011 roku Boldor powrócił z emigracji do rumuńskiego miasta Baia Mare, będącego znanym centrum górniczym, gdzie od lat wydobywano miedź oraz produkowano wyroby z tego cennego metalu. Nie wszystkie zakłady przetrwały jednak transformację ustrojową, a jednym z tych, którym się nie udało, był zakład przerobu miedzi Cuprom, zamknięty jeszcze w latach 90. Na pierwszy rzut oka wydawać by się więc mogło, że w tej rozpadającej się infrastrukturze jedynymi cennymi rzeczami były stare maszyny i złom różnego rodzaju, rozkradane przez miejscowych Romów. Jednak było tam coś jeszcze: duże ilości odpadów pozostałych po przerobie miedzi. Technologia rafinacji tego metalu w Cupromie do lat 90. była bowiem mało zaawansowana, więc w tak zwanych odpadach flotacyjnych wciąż pozostawało dużo drobin miedzi oraz złota, które były zbyt małe, aby je wyłapać i odzyskać. Odpady z cząsteczkami cennych metali trafiały więc wprost do okolicznych bagien i nikt nie zaprzątał sobie nimi głowy.

Jednak pewnego dnia pojawił się Boldor, który po rozmowie z miejscowymi górnikami powiedział sobie: „Zaraz, zaraz, przecież w tym szlamie mamy już wykopane złoto i miedź, które teraz trzeba tylko zebrać, przetworzyć, a potem sprzedać i zgarnąć miliony!”. Okazało się, że jest to dobry tok myślenia, gdyż na taki towar można było znaleźć klientów chociażby w Chinach czy Korei Południowej, gdzie było wiele przedsiębiorstw potrzebujących dużych ilości metali szlachetnych, a jednocześnie istniały firmy dysponujące nowoczesnymi technologiami odzysku. Nasz bohater przystąpił więc do działania i szybko zorganizował 250 tysięcy GBP na rozpoczęcie prac wydobywczych. Wtedy też powstała firma Exiteco SRL, która w 2013 roku rzekomo rozpoczęła wydobycie szlamu z bagien otaczających zakłady Cuprom, a następnie sprzedawała go jako koncentrat miedzi handlarzom wyspecjalizowanym w tego typu pozostałościach poprodukcyjnych (swoją drogą ciekawa nisza, a do tego bardzo opłacalna). Koncentrat jechał więc ciężarówkami do portu w Konstancy, a następnie płynął do wielu różnych krajów na całym świecie, jak między innymi wspomniane już Chiny i Korea Południowa, a także USA, Belgia, Wietnam czy Singapur. Co istotne, wszyscy kupujący otrzymywali akredytowane wyniki laboratoryjne, które potwierdzały wysoką zawartość metali szlachetnych w koncentracie. Interes szedł nieźle, a do 2017 roku Boldor wysłał w świat około 10 milionów ton szlamu, za który miał zainkasować w sumie ponad 6 milionów EUR.

Dość szybko wyszło na jaw, że to, co miało być koncentratem miedzi, czyli pozostałością poprodukcyjną zawierającą znaczne ilości tego metalu (powyżej 30%), było w rzeczywistości zwykłymi odpadami. Wynajęci przez Boldora Cyganie zbierali bowiem szlam z rzeki, ziemię z wykopów, odpady asfaltowe, kamienie i tym podobne rzeczy, a następnie wysyłali to do odbiorców. Przykładowo: pewna hiszpańska firma wpłaciła Boldorowi z góry 90 tysięcy EUR za 112 ton koncentratu, który według wyników laboratoryjnych miał zawierać 39% miedzi, a po przybyciu transportu na miejsce okazało się, że miedzi jest mniej niż 2%. Kiedy Hiszpanie zażądali zwrotu pieniędzy, Boldor powiedział im, żeby zrobili testy jeszcze raz, a następnie zerwał wszelki kontakt. Podobnie oszukani zostali inwestorzy, którzy uwierzyli w „rumuńskie Eldorado” i włożyli w biznes Boldora znaczne kwoty, niekiedy na poziomie kilkuset tysięcy euro.

W 2018 roku przedsiębiorczy Rumun został oskarżony o zbieranie i transport niebezpiecznych odpadów bez odpowiednich zezwoleń, oszustwa celne, uchylanie się od płacenia podatku, fałszowanie dokumentów oraz pranie pieniędzy. Czyny te zagrożone są karą do dziesięciu lat pozbawienia wolności, sprawa jest w toku. Sam Daniel Boldor oczywiście twierdzi, że jest niewinny, a cała afera została „rozkręcona” przez pewnych ludzi, którzy nie mogli znieść tego, że Cygan może prowadzić tak zyskowny i legalny biznes, więc po prostu postanowili go przejąć.

Potrzebujesz pomocy w sprawach związanych z nielegalnymi odpadami?

NAPISZ DO NAS: kontakt@bialekolnierzyki.com

Partner wpisu

 

 

 

 

Golden Waste Sp. z o.o. 

Jesteśmy nowoczesną, innowacyjną firmą, której działalność koncentruje się na branży odpadowej oraz przedsiębiorstwach będących wytwórcami odpadów.

Nasza oferta:

  • pośrednictwo w obrocie odpadami
  • doradztwo i audyty odpadowe
  • sprzedaż maszyn i urządzeń dla branży odpadowej
  • tereny pod instalacje i składowiska
  • restrukturyzacja firm z branży odpadowej
  • sprawdzanie kontrahentów i wywiad gospodarczy

Działamy na terenie całej Polski!

Ciekawy przypadek agroholdingu Mriya

Nie milknie zamieszanie medialne wokół ukraińskiego zboża sprowadzanego do Polski. Przy okazji więc chciałbym opowiedzieć pewną historię pośrednio związaną z tym tematem, a pokazującą styl prowadzenia biznesów za naszą wschodnią granicą.

Wszystko zaczęło się w 1992 roku, kiedy to Iwan Huta i jego żona założyli gospodarstwo rolne o nazwie Mriya. Gospodarstwo to stopniowo przeobrażało się w potężny agroholding, który w 2008 roku wszedł na giełdę we Frankfurcie, uzyskując od inwestorów w trakcie IPO finansowanie w wysokości 90 milionów USD. Mriya w dalszym ciągu rosła, osiągając kapitalizację na poziomie około 1 miliarda USD i oraz deklarowany areał uprawowy o powierzchni 320 tysięcy hektarów, przy czym była to ziemia zlokalizowana w dużej mierze na zachodniej Ukrainie. Niestety, szybki wzrost firmy wiązał się z zadłużeniem, jak również kolejnymi emisjami akcji. W 2013 roku, a więc tuż przed ujawnieniem manipulacji finansowych, Mriya sprzedała inwestorom obligacje o wartości 400 milionów USD, obiecując bardzo wysoki zwrot na poziomie 9,5% rocznie.

Schemat „posypał się” w 2014 roku, kiedy to spółka ogłosiła, że nie ma środków na spłatę zobowiązań w wysokości 120 milionów USD + 9 milionów USD odsetek. Okazało się też, że łączna kwota zadłużenia, obejmująca również gwarancje udzielone spółkom powiązanym z rodziną Hutów (przypominam tylko, że byli to założyciele agroholdingu Mriya) wynosi aż 1,3 miliarda USD, przekraczając tym samym kapitalizację spółki. Sytuacja była na tyle poważna, że Mriya została usunięta z frankfurckiej giełdy.

 

Jak doszło do upadku agroholdingu Mriya?

Oficjalnie kierownictwo tłumaczyło popadnięcie w kłopoty rosnącymi kosztami produkcji oraz działaniami wojennymi prowadzonymi przez Rosjan w Donbasie – tyle, że grunty i zakłady produkcyjne należące do spółki leżały jakieś 900 kilometrów od strefy walk. Powoli zaczęło być jasne, że prawdziwe przyczyny problemów są zupełnie inne…

Zacznijmy od tego, że w tamtym okresie inwestorzy przywiązywali bardzo dużą wagę do ilości gruntów dzierżawionych przez daną firmę – na zasadzie im więcej, tym lepiej. Mriya przed emisjami akcji przeprowadzała więc szeroko zakrojone kampanie PR, które miały na celu pokazanie inwestorom, że spółka zwiększyła swój areał dzierżawiąc coraz to nowe grunty. W pewnym sensie była to prawda, ale po czasie okazało się, że w dużej mierze były to grunty słabej kategorii, w większości nieuprawiane już od lat. W trakcie przeprowadzonego później audytu wyszło na jaw, że tuż przed upadkiem spółka chwaliła się areałem o powierzchni 320 tysięcy hektarów – tymczasem audytorzy wzięli średnie plony w regionie i zestawili je z plonami agroholdingu, w wyniku czego oszacowano, że Mriya dysponuje w rzeczywistości efektywnym areałem liczącym jedynie około 100 tysięcy hektarów. Inne szacunki mówiły z kolei o tym, że spółka ma do dyspozycji 180 tysięcy hektarów zdatnych pod uprawę – i tak była to jednak ilość znacznie mniejsza od tej, którą deklarowano w prospektach.

Co gorsza, Mriya miała przejąć dużą część gruntów po mocno zawyżonych cenach – przykładowo w 2011 roku średnia cena dzierżawy gruntu miała wynosić 400 USD / hektar, gdy tymczasem spółka płaciła aż 1500 USD / hektar. Wzrost potencjału agroholdingu Mriya przedstawiany inwestorom w komunikatach i prospektach emisyjnych był więc w dużej mierze jedynie „papierowy”, bez przełożenia na realne możliwości produkcyjne spółki. Umożliwiał jednak pozyskiwanie coraz to nowych środków od nieświadomych inwestorów.

 

W jaki sposób ukrywano rzeczywistą kondycję spółki

W teorii Mriya przed upadkiem osiągała EBITDA w wysokości około 600 USD / hektar, jednak w rzeczywistości działalność operacyjna spółki nigdy nie przynosiła zysków. Skąd zatem dobry wynik na papierze? Według ukraińskich dziennikarzy śledczych spółka miała zawyżać ceny sprzedawanych plonów – przykładowo buraki cukrowe były sprzedawane bardzo drogo do cukrowni również będących pod kontrolą holdingu Mriya. Podobnie robiono ze zbożem oraz innymi produktami – szły one do spółek zależnych. Mógł tam więc wystąpić mechanizm podobny do tego, jaki zastosowano w aferze Enronu, gdzie spółki zależne kumulowały straty i tym samym wypaczały wynik finansowy spółki – matki.

W grę mogło wchodzić również manipulowanie kosztami – przykładowo w jednym roku spółka obniżyła koszty produkcji na hektar aż o 45%, notując równocześnie rekordowe plony. Było to właściwie niewykonalne, jednak żaden z inwestorów nie zwrócił na to uwagi. Obrazu destrukcji dopełniała wszechobecna kradzież – a kradziono w zasadzie wszystko i na każdym szczeblu: nawozy, środki ochrony roślin, nasiona, zbiory, paliwo i części do maszyn…

 

Ucieczka z majątkiem

Gdy stało się jasne, że Mriya to zadłużony kolos na glinianych nogach, rozpoczęły się typowe dla takich sytuacji przesunięcia majątkowe. I tak według doniesień medialnych członkowie rodziny Huta, będący właścicielami dużego pakietu akcji, przenieśli majątek na różne spółki, które m.in. miały budować terminal w Odessie lub świadczyć usługi logistyczne. Podobnie stało się z cukrowniami, które miały formalnie zmienić właścicieli. Inny przykład transferu: spółka Mriya Leasing, będąca częścią holdingu Mriya, w dniu ogłoszenia upadłości zawarła 8 umów sprzedaży maszyn rolniczych ze spółką Delivery Trade – umowy te opiewały na równowartość około 6,5 miliona USD. Na jakich zasadach nastąpiło rozliczenie tej transakcji, tego niestety nie wiem, ale pewną wskazówką może być to, że w ciągu następnych kilku miesięcy Mriya Leasing przekazała spółce Delivery Trade około 3 milionów USD pod pozorem zapłaty za usługi.

Mechanizm wyprowadzenia majątku mógł więc wyglądać chociażby tak:

– maszyny zostały sprzedane Delivery Trade z odroczoną płatnością,

– Delivery Trade na papierze świadczyło usługi na rzecz Mriya Leasing,

– Mriya Leasing wypłacała spółce Delivery Trade pieniądze za te usługi,

– Delivery Trade za pieniądze otrzymane przez Mriya Leasing spłacała większą część zadłużenia związanego z zakupem maszyn.

Oczywiście usługi, które świadczyła Delivery Trade na rzecz Mriya, musiałyby być albo fikcyjne, albo ich zakres był bardzo mały, nieadekwatny do otrzymywanych za nie płatności. Delivery Trade mogło też sprzedać dalej te maszyny lub wypożyczyć je do innych spółek, otrzymując za to pieniądze.

Kierunek: Cypr i Brytyjskie Wyspy Dziewicze

Najostrzej zagrali jednak sam prezes spółki Mykoła Huta oraz Andrii Huta, dyrektor wykonawczy, stosując mało kreatywny, aczkolwiek skuteczny schemat transferu pieniędzy. Mianowicie Mriya Agro Holding zapłaciła ponad 100 milionów USD za udziały w ośmiu cypryjskich spółkach, które posiadały aktywa o łącznej wartości zaledwie 12 tysięcy USD  (aktywami tymi były m.in. akcje agroholdingu Mriya). Odbiorcami płatności były zaś spółki zarejestrowane na Brytyjskich Wyspach Dziewiczych, których udziałowcami byli członkowie rodziny Huta. Za ten „manewr”, będący de facto wyprowadzeniem środków z agroholdingu, Mykoła Huta był zresztą swego czasu poszukiwany przez Interpol. Łączna kwota majątku wyprowadzonego przez Hutów z agroholdingu Mriya miała zaś wynieść, według niektórych szacunków, około 220 milionów USD.

 

Mriya zmienia właściciela

W styczniu 2015 roku kontrolę operacyjną nad agroholdingiem Mriya przejęli wierzyciele, którzy wybrali nowy zarząd. Spółka rozpoczęła restrukturyzację, która zakończyła się w 2018 roku, kiedy to pakiet kontrolny akcji został przejęty przez Saudi Agricultural and Livestock Investment Company, czyli holding inwestycyjny zasilany kapitałem państwowym Arabii Saudyjskiej.

 

Co stało się z Mykoła Hutą, prezesem agroholdingu?

Po upadku agroholdingu uciekł on do Szwajcarii, jednak na skutek ekstradycji wrócił na Ukrainę w 2018 roku. Sąd jednak nie zdecydował się na aresztowanie biznesmena, który odpowiadał z wolnej stopy. Finalnie specjalna komórka antykorupcyjna ukraińskiej prokuratury (SAP) umarza postępowanie przeciwko Hucie uznając, że jego działania nie nosiły znamion przestępstwa i nie miały na celu pokrzywdzenia wierzycieli. Uznano również, że dokumenty finansowe spółki nie zostały przygotowane w sposób jednoznacznie wskazujący na zamiar oszustwa.

Inni członkowie rodziny Huta również uniknęli odpowiedzialności – przykładowo Andrii Huta, zamieszany już po upadku agroholdingu w potencjalne oszustwa deweloperskie związane z wyprowadzeniem środków ze spółki budującej osiedla mieszkaniowe, zainwestował zdefraudowane pieniądze w Szwajcarii, gdzie podobno zajął się rozwijaniem startupów. Przy okazji zakupił też luksusową willę w Bawarii o szacunkowej wartości 13 milionów Euro. Ukraińscy dziennikarze sugerują również, że firmy oraz fundacje humanitarne związane Andrijem Hutą starają się o międzynarodowe granty przeznaczone na wsparcie Ukrainy w związku z działaniami wojennymi prowadzonymi w tym kraju od 2022 roku.

 

Krótka refleksja

Dziennikarze badający sprawę wskazują, że ukraińskie prawo było w tamtym czasie bardzo niedoskonałe i umożliwiało fraudacyjne przesunięcia majątku w zasadzie bez konsekwencji, gdyż ewentualne procesy sądowe trwały długimi latami, a ich wynik był niepewny. Nie jestem co prawda ekspertem od ukraińskiego prawa, jednak wierzę, że tak mogło być. Historia agroholdingu Mriya jest zresztą tylko jednym z licznych przykładów na to, że oligarchowie na Ukrainie mogli swego czasu kraść praktycznie bezkarnie. Czy aktualna wojna zmieni ten stan rzeczy? Nie wiem, ale szczerze tego życzę zwyczajnym Ukraińcom.