Ceny biletów kontra przekręty paliwowe na moskiewskim lotnisku Szeremietiewo

Przestępczość w tzw. bloku wschodnim, do którego zalicza się min. takie kraje, jak Rosja, Ukraina oraz Białoruś, jest owiana pewną aurą tajemniczości i budzi spore zainteresowanie wśród wielu osób. Przykładowo: gdy jakiś czas temu zadałem pytanie na grupie facebookowej Białe Kołnierzyki, czy ktoś chciałby poczytać o realiach przestępczości gospodarczej w Europie Wschodniej, to pozytywny odzew przekroczył moje oczekiwania. A skoro tak, to postanowiłem rozpocząć cykl wpisów poświęconych tej właśnie tematyce – oto pierwszy z nich, taki w sam raz „na rozruch”.

 

Lotnisko Szeremietiewo i spółki – słupy

Sprawa ujrzała światło dzienne w 2008 roku, kiedy to wybuchł tzw. kryzys paliwowy. Okazało się wtedy, że na największym moskiewskim lotnisku Szeremietiewo zwyczajnie zaczyna brakować paliwa na zaspokojenie potrzeb linii lotniczych. Sytuacja była na tyle dziwna i paląca, że sprawa dotarła do samego Władimira Putina, który nakazał rozwiązanie problemu. Do akcji wkroczyły więc rosyjskie służby i przeprowadziły gruntowny audyt…

I cóż takiego się okazało? Oto kierownictwo lotniska zamiast zamawiać paliwo bezpośrednio od rafinerii po jawnych cenach, począwszy od 2003 roku kupowało je poprzez sieć różnych spółek, oczywiście za mocno zawyżone sumy. Spółki te były „podpięte” pod tzw. Platformę Proxy, czyli wielki, międzynarodowy „wehikuł” służący min. do prania pieniędzy na ogromną skalę (szerzej opiszę to kiedy indziej). Śledztwo ujawniło jeden z przykładowych schematów:

Lotnisko Szeremietiewo miało dwóch głównych dostawców paliwa: spółki Stenoil oraz Promokon. Co ciekawe, obie te firmy miały tych samych dyrektorów zarządzających oraz księgowych i były odpowiedzialne za ok. 90% dostaw paliwa na lotnisko ogółem. Jeszcze ciekawsze jest natomiast to, że zarówno Stenoil jak i Promokon kupowały paliwo od tej samej spółki pod nazwą Grand – była to klasyczna firma-krzak, której formalny dyrektor generalny i właściciel 100% udziałów nawet nie wiedział, że takowy podmiot w ogóle istnieje! Rzekomo ktoś miał wykorzystać jego paszport do niecnych celów, a czy tak rzeczywiście było, to już się raczej nie dowiemy… W każdym razie owa spółka Grand kupowała paliwo od innej firmy–krzak noszącej nazwę BusinessTrade, której dyrektor także „nie wiedział”, że jest dyrektorem i posiadaczem udziałów. Na jeszcze wcześniejszych etapach transakcji występowały jeszcze inne spółki, aż wreszcie pojawiali się faktyczni dostawcy: koncerny Lukoil, Gazprom oraz TNK-BP.

 

Widok na terminal lotniska Szeremietiewo. Źródło: Wikimedia

 

Śledztwo z morderstwem w tle

Jak można się było tego spodziewać, w toku śledztwa przesłuchano oczywiście przedstawicieli wspomnianych koncernów paliwowych, którzy zeznali, że starali się o legalne kontrakty na dostawy paliwa na lotnisko. Ludzie ci twierdzili, że pomimo składania atrakcyjnych ofert, kierownictwo lotniska i tak nalegało na to, aby realizowali oni dostawy za pośrednictwem spółek-słupów i blokowało wszelkie inne opcje współpracy. Rzecz jasna w trakcie audytu i tak wyszedł na jaw fakt, że paliwo trafiało na lotnisko bezpośrednio z rafinerii, bez żadnego przeładunku, więc tak naprawdę sieć pośredniczących „krzaków” z normalnego, biznesowego punktu widzenia była totalnie zbędna. A było o co walczyć – śledczy oszacowali bowiem, że tylko w latach 2006 – 2007 spółki – krzaki zarobiły w tym systemie ok. 200 milionów USD, które następnie wytransferowano za granicę (o czym za moment).

Pieniądze wypłacone przez lotnisko spółkom Stenoil oraz Pronokom trafiły na konta dwóch firm ubezpieczeniowych. Ich prezesem był Maxim Vedenin, który w 2011 roku (a więc już po wybuchu całej afery) został skazany na 19 lat pozbawienia wolności za rozbój i morderstwo dwóch prostytutek. Jest to całkiem ciekawa historia, która sporo mówi o realiach rosyjskiego biznesu w tamtych latach. Tak więc, według komunikatu prasowego, w czerwcu 2010 roku właściciel pewnego moskiewskiego mieszkania zadzwonił na milicję i powiedział, że w wynajmowanym przez siebie lokalu odnalazł ciało 32-letniej Marii Andreevy, trudniącej się prostytucją (w tym mieszkaniu miała ona przyjmować swoich klientów). Milicja szybko wpadła na trop Vedenina i namierzyła jego dom, w którym znaleziono broń z tłumikiem oraz amunicję. Złapany Vedenin przyznał się do tego, że przed 2008 rokiem (a więc przed wybuchem „afery lotniskowej”) kierował „spółką inwestycyjną”, która jednak zbankrutowała. Potem, już jako bezrobotny, znalazł sobie nowe źródło zarobkowania: po prostu napadał na prostytutki, groził im bronią i zabierał pieniądze. W międzyczasie okazało się jeszcze, że był on również zamieszany w morderstwo innej prostytutki (tym razem z Ukrainy), ale zostawmy już ten wątek kryminalny.

 

Maxim Vedenin po zatrzymaniu przez rosyjską milicję. Źródło: Komsomolskaja Prawda

 

Co się stało z pieniędzmi…?

Analiza przepływów finansowych wykazała, że przed 2008 rokiem firmy ubezpieczeniowe kierowane (teoretycznie) przez Vedenina pomagały wyprać i wytransferować pieniądze wspomnianych spółek–krzaków. Szlak był dość typowy dla tego typu przedsięwzięć, ale i tak warto chyba o nim wspomnieć:

– Unafin LTD (Cypr) – pieniądze szły przez rosyjski Promsvyazbank

– Shulhof Investigation GMBH (Austria) – pieniądze szły przez Reiffeisenbank

– Continous Corporation (Panama), pieniądze szły przez łotewski Ūkio bankas

– Meister Developer LTD (Santa Lucia)

– Pool Service LTD, Iduna Commerce LTD

– rosyjskie spółki Unikom oraz Almatrade

– różne spółki w Dubaju…

Długo by wyliczać, ponieważ firm było co najmniej kilkadziesiąt, zresztą rozsianych min. po takich krajach, jak Kazachstan, Uzbekistan oraz inne ex-republiki byłego Związku Radzieckiego. Co ciekawe, znaczną rolę w tych transakcjach odegrały łotewskie banki (czy świadomie, czy też nie, to już inna historia). Zresztą łotewski ślad występuje w tej historii w jeszcze innym kontekście: część pieniędzy przewinęła się bowiem przez firmy należące do tamtejszych super-słupów (można ich chyba tak nazwać), czyli Stana Gorina oraz Erika Vanagelsa. Ci mili Panowie byli „zaangażowani” w działalność w setkach lub nawet tysiącach (!) firm–krzaków, które zasłynęły z różnych ciekawych akcji, jak min. oszustwa przetargowe polegające na sztucznym podbijaniu cen szczepionek przeciwko grypie.

 

 

„Notka biograficzna” Erika Vanagelsa. Źródło: runabildes.lv

 

Na zakończenie tego wątku warto jeszcze dodać, że część nielegalnie zarobionych milionów zostało wytransferowanych przy pomocy… sieci lombardów. Wyglądało to tak, że pieniądze były przelewane do takiego punktu, po czym wypłacano je podstawionym słupom, którzy niejednokrotnie podawali ukradzione dane osobowe. Oczywiście już po wykryciu afery lombardy te zostały natychmiast zlikwidowane. Swoją drogą to był naprawdę ciekawy „patent” na transfer pieniędzy, ponieważ w odpowiednim momencie wystarczyło taki lombard zamknąć, a następnie powiedzieć, że rzeczy pozostawione w zastaw zostały sprzedane za grosze, ukradzione itd. I myk, udowodnij teraz, panie detektywie, ile te graty były rzeczywiście warte (i czy w ogóle były) oraz czy doszło do fikcyjnych transakcji…

 

A kto za to wszystko tak naprawdę zapłacił…?

Na to pytanie doskonale odpowie znane powiedzenie z pewnego znanego filmu:

Pan płaci, pani płaci, my płacimy. To są nasze pieniądze proszę pana. Społeczeństwo.

I tak właśnie było, ponieważ według różnych szacunków „afera paliwowa” na lotnisku Szeremietiewo spowodowała, że pasażerowie przepłacali za bilety od 40 do nawet 50%! Czyli na bogato, jak to w Rosji bywa…

Zdjęcie ilustrujące wpis jest poglądowe! Osoby, rzeczy lub sytuacje przedstawione na tym zdjęciu NIE mają bezpośredniego związku z treścią niniejszego wpisu!

Przemyt gazów HFC – sposób na dochodowy biznes?

Przemycać można różne rzeczy – nawet takie, które „się fizjologom nie śniły”, jak mawiał klasyk. Do tej kategorii można chyba zaliczyć gazy typu HFC, czyli inaczej mówiąc hydrofluorowęglowodory lub też gazy cieplarniane. Stosuje się je min. w różnego rodzaju urządzeniach chłodniczych, klimatyzacjach oraz jako składniki wielu aerozoli – nie ma więc chyba wątpliwości, że jest to popularny produkt.

 

Dlaczego w ogóle przemyca się gazy typu HFC

Zacznijmy od tego, że Unia Europejska stara się walczyć z gazami typu F (do których należą także HFC), dążąc do ich stopniowego wycofania z rynku. Zgodnie z przyjętymi niedawno dyrektywami, do 2030 roku ma nastąpić obniżenie poziomu emisji takich gazów aż o 2/3 (w porównaniu ze stanem na 2014 rok). Oczywiście walka ta jest toczona „w imię ekologii i z uwagi na efekt cieplarniany”, gdyby ktoś miał w tej kwestii jakieś wątpliwości. Efektem takiego podejścia było nałożenie limitów / kontyngentów, jakie mają do dyspozycji producenci oraz importerzy na terenie UE. Nie wdając się zbytnio w szczegóły, spowodowało to bardzo duży wzrost cen: w latach 2014 – 2018 nastąpił skok aż o ponad 800% (średnie z kilku krajów UE)! A ponieważ zapotrzebowanie na HFC tak od razu się nie zmniejszyło, a chętnych na zakup po niskiej cenie było sporo, to do akcji szybko wkroczyli przemytnicy… I zrobili to z rozmachem – branżowe źródła szacują bowiem, że w 2018 roku wartość przemytu tych gazów do UE wynosiła ok. 20% legalnej sumy dopuszczonej do obrotu, co oznacza, że jest to wielomilionowy biznes.

 

Podstawowe kierunki przemytu

Tutaj należałoby zacząć od tego, że duża część (o ile nie zdecydowana większość) HFC nielegalnie pojawiającego się na europejskim rynku pochodzi z Chin. Świadczą o tym poniekąd rozbieżności w danych eksportowych Chińczyków, a danych importowych służb państw UE. I tak, dla przykładu:

– Chorwacja: 304% różnicy w stosunku do chińskich danych

– Dania: 238% różnicy

– Litwa: 123% różnicy

– Grecja: 104% różnicy

Oznacza to, że przykładowo do takiej Chorwacji z Chin wyeksportowano 304% więcej HFC, niż zadeklarowano importu w samej Chorwacji. Inny przykład: chińscy celnicy zarejestrowali w 2017 roku wywóz 245 ton HFC do Łotwy, podczas gdy łotewscy celnicy zarejestrowali jedynie 16 ton przywiezionych na terytorium Łotwy. Co się zatem stało z pozostałymi 229 tonami gazu – wyparował…? Niekoniecznie – raczej został wprowadzony na teren Unii Europejskiej z ominięciem limitów. Oczywiście, część z tej różnicy można zapewne wytłumaczyć błędami typu przypisanie nieprawidłowego kodu celnego lub zwyczajnemu niewysłaniu dokumentów, ale luka importowa i tak będzie znaczna.

 

Różnice w zestawieniach celnych Chiny – wybrane kraje Europejskie. Źródło: raport EIA (Environmental Investigation Agency).

 

Jeżeli chodzi o szlaki przemytnicze, jakimi HFC trafia na tereny UE, to można wskazać na 3 główne kierunki:

– północny, czyli przez Rosję i Ukrainę do Litwy, Łotwy i Polski, a stamtąd dalej na Zachód

– południowy, czyli przez Turcję do Grecji, Chorwacji oraz Włoch,

– zachodni, czyli z Wysp Owczych do Danii.

 

Główne szlaki przemytnicze do UE. Źródło: raport EIA (Environmental Investigation Agency).

 

Główne metody przemytu

Metoda 1: półlegalny import gazów

Należy zacząć od tego, że importowane na teren UE gazy cieplarniane muszą być wpisane do rejestru HFC, przy użyciu systemu F-gas. System ten służyć ma alokacji kontyngentów na zużycie gazów oraz monitorować ich wykorzystanie – obowiązek zarejestrowania się w tym systemie ma każde przedsiębiorstwo, które w ciągu 1 roku produkuje sprowadza na teren Unii gazy typu HFC w ilości odpowiadającej 100 tonom CO2 eq / CDE (równoważnik dwutlenku węgla). Na czym jednak polega wspomniana „półlegalność”? A chociażby na tym, że gazy normalnie płyną sobie do jakiegoś europejskiego portu, gdzie są zwyczajnie zgłaszane do procedur celnych. Na co liczą w takich przypadkach przestępcy?

 

Po pierwsze na to, że celnicy nie skontrolują kontenera, w którym np. może się znajdować o wiele większa ilość HFC niż ta zadeklarowana w dokumentach. I to się niekiedy udaje, gdyż celnicy zwyczajnie nie są w stanie skontrolować wszystkiego. Przykładowo: w naszej Gdyni % udział zgłoszeń celnych poddanych kontroli przed zwolnieniem towarów kształtował się w 2016 roku na poziomie 2,56% (zgodnie z oficjalnymi danymi) i nie sądzę, żeby od tego czasu jakoś drastycznie wzrósł. Jak kształtuje się wspomniany udział np. w Rotterdamie, tego niestety nie wiem, ale obstawiam, że na zbliżonym poziomie – warto sobie bowiem uświadomić fakt, że ten holenderski port przyjmuje rocznie około 125 milionów kontenerów, czyli średnio ponad 340 tys. dziennie. Fizyczne, 100% skuteczne, skontrolowanie takiej ilości to arcytrudne zadanie – nawet przy pomocy nowoczesnych skanerów i doskonałej organizacji procesów logistycznych (z której zresztą słyną Holendrzy).

 

Po drugie przemytnicy co prawda deklarują prawidłowe kody celne gazów, ale najzwyczajniej w świecie nie zgłaszają takich transportów do systemu F-gas. W praktyce jest bowiem tak, że celnicy sprawdzają jedynie to, czy dany importer jest w systemie i jak duży limit mu przyznano, a nie sprawdzają już tego, w jakim % tenże limit wykorzystał. Sprawdzenie % wykorzystania limitu jest w ogóle trudne do przeprowadzenia – w systemie nie ma bowiem łatwo dostępnych informacji na ten temat, co mocno utrudnia czynności kontrolne. Zresztą można też np. sprowadzić towar na firmę – krzak, która w ogóle nie jest zarejestrowana w rejestrze przedsiębiorstw obracających HFC i liczyć na to, że służby celne tego faktu nie wyłapią. Przykładem praktycznego zastosowania tej ostatniej metody był transport 600 butli gazu 134a, skonfiskowanych w 2018 roku właśnie we wspomnianym kilka linijek wyżej Rotterdamie. Towar przybył tam drogą morską z Turcji, a odbiorcą była firma bez wpisu w rejestrze przedsiębiorstw obracających HFC.

 

No i po trzecie ciekawym „patentem” jest tutaj deklarowanie szybkiego reeksportu. W praktyce wygląda to tak, że importuje się dużą ilość HFC do któregoś z krajów UE, sporo powyżej przyznanego limitu, a w razie problemów podczas odprawy celnej nieuczciwy importer oświadcza, że gazy będą dalej eksportowane poza teren Unii. Jest to zgodne z prawem – o ile oczywiście taki towar faktycznie w krótkim czasie popłynie czy też pojedzie gdzieś w dalekie świata strony. W rzeczywistości jednak gazy zostają sprzedane w Europie, a firma importująca po prostu się „zwija”.

 

Rzecz jasna szmuglerzy ryzykują konfiskatą towaru oraz nałożeniem poważnych kar finansowych na firmy zamieszane w nielegalny import HFC. Jednak widocznie po wkalkulowaniu strat i tak się opłaca – analogicznie chociażby jak w przypadku przemytu papierosów, gdzie średnio 1 TIR na 10 jest przeznaczony „do odstrzału” przez służby celne i nikt specjalnie nie rozpacza z tego powodu. A jeśli chodzi o kary administracyjne, to zawsze przecież można założyć firmę na „słupa” – stara, sprawdzona metoda, którą się wykorzystuje także i w tym biznesie.

 

Okno logowania do systemu F-gas. 

 

Metoda 2: klasyczny przemyt do UE

Tutaj nie ma wielkich niespodzianek: HFC trafia do Unii Europejskiej drogą lądową lub morską, a główny szlak przemytniczy biegnie od Chin, poprzez Rosję i Turcję. Metody transportu są różne: od kontenerów na statkach, poprzez TIR-y, autokary, a na zwykłych autach osobowych skończywszy. Zaraz, zaraz, gazy w osobówkach i autobusach…? Owszem – w ten sposób często przemyca się chociażby 134a, używany jako czynnik chłodzący do klimatyzacji samochodowych (który mocno ostatnio podrożał). Warto też wspomnieć o ciekawej opcji, jaką jest szmuglowanie na łodziach rybackich z Turcji do Grecji lub poprzez Maltę na południe Włoch – ten kanał jest praktycznie nie do skontrolowania w szerszej skali.

 

Przemyt HFC do Polski

Nie ma się co oszukiwać: ze względu na nasze położenie jesteśmy krajem, w którym przemytników jest całkiem sporo, więc byłoby w sumie dziwne, gdyby nie starali się oni zarobić także na szmuglowaniu HFC. I tak też się dzieje, ponieważ Polska jest swego rodzaju punktem przerzutowym, do którego sprowadza się wspomniany towar – głównie z Ukrainy – a potem „pcha” go dalej na Zachód. Oczywiście przy okazji korzystają także nasi przedsiębiorcy – przykładowo szacunki polskiej fundacji PROZON, która min. zajmuje się monitorowaniem problemu, mówią o tym, że obecnie w Polsce ok. 1/3 czynników do „nabijania” klimatyzacji w pojazdach mechanicznych pochodzi z wątpliwych lub nielegalnych źródeł. Czy te dane są przeszacowane, czy jednak nie, ciężko jest mi powiedzieć.

 

Przemyt na dużą skalę

Na początku kwietnia 2019 roku funkcjonariusze KAS z Łodzi przejęli blisko 25 ton gazów typu HFC bez odpowiednich papierów. Zgodnie z ustaleniami import towaru zgłosiła firma z Ukrainy, a został on zatrzymany dzięki „użyciu nowoczesnej technologii oraz wiedzy funkcjonariuszy KAS dotyczącej skomplikowanych regulacji prawnych UE w zakresie obrotu gazami sklasyfikowanymi jako cieplarniane”. No ok, niech będzie…

 

Kontrabanda gazów HFC przechwycona przez służby na terenie Polski. Źródło: KAS (Krajowa Administracja Skarbowa). 

 

Przemyt na małą skalę

W marcu 2018 roku polscy celnicy skontrolowali 2 samochody, w których przewożono czynnik chłodniczy ukryty w… butlach na gaz LPG. Trzeba przyznać, że rozwiązanie dość pomysłowe. No i teraz w tych autach udało się „upchnąć” jakieś 65 – 90 litrów gazu – nie wchodząc zbytnio w techniczne zawiłości: 1 litr takich gazów to równowartość ok. 0,5 kg, więc w tym przypadku przemytnicy mieliby do dyspozycji +- od 32 do 45 kg czynnika. Teoretyczna wartość rynkowa w Polsce wynosiła ok. 4500 – 6500 PLN, ale realna odsprzedaż byłaby jednak raczej na poziomie ok. 1/2 – 1/3 tejże ceny rynkowej (jak to w przypadku nielegalnych towarów bywa). Co ciekawe, podobno owych przemytników zawrócono na Ukrainę, nakładając na nich grzywny w wysokości ok. 20% wartości nielegalnego towaru. Ok, a kto byłby potencjalnym odbiorcą? Najprawdopodobniej warsztaty zajmujące się napełnianiem klimatyzacji samochodowych, które dzięki zakupowi przemycanego HFC mogą po prostu zarobić więcej (bo klientów „skasują” na ogół jak za czynnik z legalnej dystrybucji).

 

Kontrola samochodu, którym chciano przemycić do Polski gazy HFC ukryte w butli na LPG. Źródło: Fundacja Ochrony Klimatu PROZON. 

 

Opłacalność biznesu – rok 2019

Zacznijmy może od cen w legalnej dystrybucji, jakie obowiązują na terenie Unii Europejskiej. Tak więc w Niemczech butlę zawierającą 12 kg HFC 134a możemy kupić od +- 350 Euro. Bardzo podobne ceny mamy również w Polsce, gdzie taka butla kosztuje ok. 1500 PLN. W przeliczeniu wychodzi więc jakieś 30 Euro za 1 kg czynnika. Idźmy dalej: na potrzeby przemytu – zwłaszcza na mikroskalę – zwykle używa się małych butli o pojemności od 10 do 13,6 kg. Przy zakupie hurtowym w Chinach (ilości całopojazdowe powyżej 1000 sztuk) da się kupić butle HFC o pojemności 13,6 kg w cenie 40 – 45 Euro / sztuka. Jak łatwo obliczyć, 1 kg czynnika kosztuje tu ok. 3 Euro, a więc 10-krotnie mniej niż jego cena w legalnej dystrybucji detalicznej na terenie UE!

Oczywiście nikt tutaj raczej nie „wykręci” 10-krotnej przebitki, ponieważ towar po pierwsze trzeba przetransportować z Chin do Europy, po drugie rozprowadzić w detalu (lub hurcie), a po trzecie wreszcie zaoferować w bardzo atrakcyjnej cenie, aby ktoś w ogóle zaryzykował jego kupno. I tak, dla przykładu, na Zachodzie Europy da się taką butlę o pojemności 13,6 kg sprzedać za 200 – 250 Euro, a w Polsce realnie można za nią uzyskać jakieś 140 – 200 Euro (tak przynajmniej twierdzą firmy z branży). Zauważalnie niższa cena „startowa” w naszym kraju jest spowodowana tym, że stosunkowo łatwo można tutaj przemycić towar z Ukrainy, do której mamy przecież blisko, co obniża koszty. Jeżeli chodzi o modele dystrybucji, to poniżej 2 przykładowe:

1. Sprowadzenie dużego transportu z Chin i przewiezienie go w całości na teren UE, a potem już klasyczna odsprzedaż: mailowanie i dzwonienie po firmach z branży, portale aukcyjne, dealerzy – detaliści docierający np. do niezależnych warsztatów nabijających klimatyzację itp. Nie jest to zadanie łatwe, ale do przeprowadzenia – zwłaszcza, jeśli znajdzie się jednego dużego odbiorcę, który od razu weźmie cały towar lub jego znaczną część.

2. Sprowadzenie transportu na np. Ukrainę, a stamtąd przemycenie „małą łyżeczką” do Polski i Niemiec. Hurtownik sprowadzający towar nie musi przy tym sam organizować takiego przemytu – wystarczy, że doda swój narzut (zwykle przy podobnych biznesach jest to 50 – 100%) i odsprzeda towar „mrówkom”, które będą to przewozić przez granicę ukraińsko – polską i rozprowadzać dalej. Przykładem takich „mrówek” byli chociażby kierowcy dwóch aut przewożących HFC w butlach na LPG z Ukrainy do Polski. Ten sposób jest bezpieczniejszy, choć wydaje się, że dystrybucja tego typu byłaby bardziej rozciągnięta w czasie.

Na zakończenie wątku dystrybucji warto jeszcze dodać pewien „smaczek” statystyczny: otóż według badania przeprowadzonego wśród firm z branży (tzn. używających HFC), aż 72% z nich miało styczność z nielegalnym towarem lub też dostało propozycję jego zakupu z podejrzanych źródeł. Handlarze więc nie próżnują…

 

Screen z ogłoszenia na Facebooku dotyczącego sprzedaży HFC. 

 

Krótkie podsumowanie: jak walczyć z nielegalnym importem gazów typu HFC

Powiem tak: nie ma się co dziwić, że przemyt i nielegalny handel HFC kwitnie – tak to już bywa w przypadku towarów, których cena jest sztucznie „pompowana” przez rozmaite regulacje lub też bardzo duże obciążenia podatkowe (analogicznie: papierosy). Oczywiście w planach są przeróżne działania zmierzające do ograniczenia procederu, jak chociażby:

– uzupełnienie istniejącego systemu o narzędzie pozwalające służbom celnym na szybkie sprawdzenie tego, jak wysoki limit na HFC przyznano danemu importerowi i jakie jest % wykorzystanie tego limitu w czasie rzeczywistym,

– zlikwidowanie „bałaganu” z jednostkami – obecnie limity są mierzone w ekwiwalentach CO2, a tymczasem w formularzach celnych (SAD) występują kilogramy oraz tony; oczywiście można to przeliczyć, ale jest to dodatkowe utrudnienie, które zniechęca wielu celników do rzetelnej pracy,

– stworzenie dodatkowej dokumentacji oraz usprawnienie / umożliwienie monitorowania obrotu gazami HFC deklarowanymi jako przeznaczone do szybkiego reeksportu poza UE,

– systematyczne szkolenia służb celnych, aby skuteczniej wyłapywały przemytników oraz sukcesywne nagłaśnianie problemu.

Nie da się ukryć, że obecnie system monitorowania jest dość dziurawy, więc handlarze nielegalnie sprowadzonym HFC mają możliwość relatywnie prostego zarabiania. I dopóki się tego systemu nie uszczelni, to gazy dalej będą „przeciekać” na teren Unii Europejskiej. A zresztą, nawet po operacji uszczelnienia i tak pozostanie jeszcze klasyczny przemyt – a tego praktycznie nie da się w 100% wyeliminować, dopóki będą klienci na tego typu kontrabandę (a zapewne będą, jeśli utrzyma się dotychczasowy poziom rozbieżność cen na linii UE – Chiny).

Zdjęcie ilustrujące wpis jest poglądowe! Osoby, rzeczy lub sytuacje przedstawione na tym zdjęciu NIE mają bezpośredniego związku z treścią niniejszego wpisu!

Polacy w UK a przestępczość (nie tylko gospodarcza)

Dziś będzie nieco luźniejszy wpis, a mianowicie opowiem historie dwóch różnych osób, jednak uprzedzając od razu, że są one tylko częściowo związane z tematem przestępczości gospodarczej (ale myślę, że małe odbiegnięcie od głównego tematu bloga od czasu do czasu nie zaszkodzi). Do tekstu postanowiłem dodać kilka zdjęć pochodzących z mojej prywatnej galerii – tak dla zbudowania lepszego klimatu. Obydwu bohaterów znałem osobiście, choć trudno o nich powiedzieć, że byli to moi kumple. No a działo się to wszystko przed rokiem 2010 w Wielkiej Brytanii, a więc w czasach wzmożonej fali emigracji naszych rodaków.

 

Historia 1: Bułgar (pseudonim zmieniony)

Bułgara poznałem jeszcze w Polsce – mniejsza o to, w jakich okolicznościach. Od początku lat 2000 szukał on swojego miejsca w życiu i jakoś nie bardzo mógł je znaleźć. Do uczciwej pracy iść mu się nie chciało, więc zajmował się drobnymi kradzieżami, potem przerzucił się na samochody, aż wreszcie trafił do grupy, która była podobno jedną z najlepszych w Polsce jeśli chodzi o kradzieże TIR-ów. Bułgar stopniowo „wsiąkał” w gangsterskie życie – przykładowo pewnego razu wniósł na dyskotekę granat, a gdy bramkarze chcieli wyrzucić go z imprezy za „zadymianie”, wyciągnął go z kieszeni i powiedział: „Jak wam się nudzi, to mogę grzechotnika odpalić. Wypi*rdalać!”. Innym znów razem uciekając przed grupą uderzeniową policji skrył się w szuwarach nad jeziorem, gdzie w wodzie przesiedział ładnych kilka godzin (a był to zdaje się listopad). Wiele by opowiadać, a nie wszystko nadaje się do publikacji. W każdym razie żywot „młodego wilka” nie potrwał zbyt długo – kariera Bułgara została bowiem brutalnie przerwana przez wymiar sprawiedliwości. Wyrok nie był przesadnie surowy, ale otrzeźwił naszego bohatera (co sam później potwierdzał). Spowodował też podjęcie przez niego życiowej decyzji: wyjeżdżam za granicę, do Wielkiej Brytanii! Pobyt w „sanatorium” oznaczał dużą ilość wolnego czasu, więc Bułgar zaczął uczyć się angielskiego, co miało zaprocentować w niedalekiej przyszłości. Po wyjściu na wolność wydobył „zaskórniaki” schowane na czarną godzinę, po czym kupił bilet do Londynu. O ile dobrze pamiętam, to miał tam zapewnioną chatę u jakiegoś znajomego, a do tego obiecaną robotę na budowie. Pewnego dnia wsiadł więc w autobus i pojechał…

 

Bułgar, jako fan luksusowych i szybkich samochodów, powtarzał często, że kupi sobie auto tzw. topowej marki – to było dla niego synonimem sukcesu. No i udało mu się, choć akurat nie był to Rolls Royce. 

 

Początki w Londynie nie były łatwe – Bułgar musiał ostro zapierdzielać na budowie za grosze, ale uczył się fachu, miejscowych realiów, szlifował język, no i łapał kontakty. Jego szef – Polak to był typowy „Janusz biznesu”, który orał swoich pracowników ile mógł, zatrudniając ich nielegalnie. Mimo tych przeciwności Bułgar zaoszczędził jednak trochę pieniędzy, aż wreszcie przyszedł czas, że z kumplem rzucili robotę u tego „Janusza” i poszli na swoje, podebrawszy przy tym niektórych klientów dotychczasowemu szefowi. Bułgar zaczął więc wreszcie pracować na własny rachunek i stopniowo zdobywał nowe kontrakty – głównie dzięki dumpingowym cenom, które mógł oferować z góry zakładając, że będzie kombinował z wypłatami swoich pracowników. Tak więc obcinał im stawki np. o połowę, tłumacząc ten fakt wyimaginowanym „spapraniem roboty” oraz tym, że inwestor mu nie chce płacić, a nie ma już czasu na poprawki itp. Nagminnie też nie płacił za nadgodziny stawiając ludzi pod ścianą na zasadzie: „Panowie, albo będziecie zapierdzielać w soboty, albo się nie wyrobimy, a jak tak, to inwestor mi nie zapłaci i ja Wam też nie zapłacę, bo nie będę miał z czego. No i o płatnych nadgodzinach zapomnijcie, bo ja i tak do tego biznesu dopłacam.”. Tak przynajmniej opowiadał. Ludzie się wkurzali, ale co mieli w sumie zrobić – w tamtych czasach do UK przyjeżdżało wielu rodaków bez znajomości języka, którzy byli szczęśliwi, że w ogóle mają jakąkolwiek robotę i dach nad głową – choćby to był malutki, zagrzybiony pokój, w którym śpi czterech chłopa.

 

 „Kebabownia” Portland Chippy – akurat kebaby mieli średnie jak na standardy UK, ale można było tam spotkać wielu Polaków – możliwe, że ze względu na częściowo polskojęzyczną obsługę. Bułgar, jak sam utrzymywał, przez początkowy okres pobytu w Londynie jadał w takich miejscach jedynie w weekendy, chcąc zaoszczędzić jak najwięcej (choć jedzenie było tam relatywnie tanie).

 

Bułgar zarabiał coraz więcej i coraz więcej inwestował w sprzęt – a to jakaś maszyna do posadzek, a to do tynkowania… Zaczął też zatrudniać część ludzi na normalne umowy – po prostu inaczej było już strach, gdyż służby brytyjskie dostawały coraz więcej sygnałów od miejscowych przedsiębiorców budowlanych, że Polacy psują interes zaniżając stawki, bo zatrudniają na czarno i nie wystawiają faktur przy mniejszych zleceniach. Biznes się kręcił, więc Bułgar zaczął kupować nieruchomości, remontować je, a potem wynajmować Polakom. Gdy widziałem go ostatni raz, a sporo czasu upłynęło od tamtego momentu, miał już kilka domów (być może w kredycie, ale jednak). Kupił też naprawdę drogie auta – jedno dla siebie, drugie dla żony (nie będę pisał jakiej marki, ponieważ jest ona dość niszowa i naprawdę niewielu Polaków w UK jeździ tymi samochodami). A firma Bułgara? W szczytowym okresie zatrudniała podobno ponad 50 osób, a ile teraz, tego nie wiem. Pamiętam, że spytałem go kiedyś o to, czy mu nie żal tych jego pracowników, na co odparł:

„Nie bardzo, bo oni startują z tego samego poziomu co ja kiedyś – mnie też oszukiwał ten ch*j były szef. A poza tym to niech się cieszą, że jednak im płacę te kilka stów i daję dach nad głową, bo u Cyganów by nawet tego nie mieli!”.

No i właśnie w tym momencie pora przejść do historii drugiego bohatera…

 

Ostatnie biuro firmy Bułgara, jakie widziałem, mieściło się w takim właśnie budynku z czerwonej cegły,
z charakterystycznymi schodami pożarowymi.

 

Historia 2: Łysy (pseudonim zmieniony)

Łysego poznałem w UK – jak wielu innych rodaków wyjechał do pracy po wejściu Polski do Unii Europejskiej. Pojechał w sumie w ciemno, czyli „z ogłoszenia”, w którym ktoś oferował robotę wraz z zakwaterowaniem gdzieś na obrzeżach Londynu. Na dworzec o umówionej godzinie podjechało po niego auto, a w środku dwóch Cyganów – takich miłych i rozgadanych, oczywiście doskonale mówiących po polsku. Zawieźli go do jakiegoś obskurnego domu na odludziu, gdzie już czekało kilku innych Polaków – tam niby mieli mieszkać. Po kilku godzinach przyszedł do nich jakiś inny Cygan i mówi, że on jest landlordem (właścicielem) i że mają dawać mu po 1000 funtów za miesiąc mieszkania z góry i kaucję (tak, jakby w tej norze było cokolwiek wartościowego do zniszczenia) oraz paszporty/dowody i prawa jazdy celem „załatwienia formalności”. Polacy spojrzeli jeden na drugiego i mówią, że przecież nie tak było w ogłoszeniu i telefonicznie inaczej ustalali, więc dziękują i wychodzą, a zresztą żaden z nich nie ma 1000 funtów przy sobie. Cygan nic. Schodzą na dół, a tu drzwi zamknięte. Mówią do Cygana, żeby otworzył, a ten na to, że muszą najpierw zapłacić. Polacy twardo żeby otwierał, bo w przeciwnym razie rozwalą drzwi. W tym momencie zgrzyt zamka, drzwi się otwierają i do domu wchodzi kilku cygańskich „karków”. No i co tu dużo mówić, Polacy dostali srogi oklep, a na koniec Cyganie zabrali im paszporty i wszystkie pieniądze, rzeczy też zamknęli na klucz w osobnym pokoju, zostawiając pobitym tylko to, co mieli na sobie – i tyle.

 

Z tego, co opowiadał mi Łysy, dom o którym mowa we wpisie, był położony na obrzeżach jednej z tzw. dzielnic przemysłowych – przykład takiego miejsca na zdjęciu. Takie dzielnice praktycznie pustoszeją po godzinie 16:00, gdy kończy się zmiana w większości zakładów.

 

Łysy z nowymi kompanami dostali jeden dzień „na wypoczynek”, a następnego ranka podjechał bus i zawiózł ich gdzieś na jakąś farmę, na której ciężko pracowali przez kilkanaście godzin. Po powrocie „na kwaterę” Cygan – landlord wypłacił im po jakieś śmieszne kilka funtów mówiąc, że reszta wypłaty poszła na „koszty zakwaterowania i transportu” i że im kupi jedzenie. No i faktycznie, wkrótce przywiózł jakieś żarcie i wódkę. Dom na noc zamknięty oczywiście – nie pamiętam już dokładnie, czy ktoś go pilnował, ale zapewne tak. I tak Polacy przepracowali w tym systemie przez tydzień – za każdym dniem było to samo. W końcu jeden z rodaków ostro się postawił, więc dostał wychowawczy „oklep” od Cyganów i do tego „naliczyli” mu kilkaset funtów do odpracowania, a na dokładkę zabrali obrączkę ślubną za karę. Zapytałem Łysego, czemu nie uciekli od razu, na co ten odpowiedział:

No wiesz, wszystkie pieniądze wzięli, dokumenty, telefony, ciuchy, a tu obcy kraj, ja po angielsku słabo, gdzie pójść, za co wrócić do Polski…

I tak jeszcze rodacy popracowali drugi tydzień, aż wreszcie zgadali się i pewnej nocy uciekli przez okno. Jeden z tych Polaków miał gdzieś zapisany numer do jakiegoś znajomego w Londynie, a że już przez te 2 tygodnie odłożyli po kilkadziesiąt funtów, to kupili kartę telefoniczną, bilety i pojechali. Zostawili wszystkie ciuchy, dokumenty itd. Tamten dobry chłopina z Londynu pomógł im załatwić jakieś noclegi, dał trochę jedzenia, udostępnił telefon, żeby do Polski zadzwonili… Ogólnie po tej akcji Łysy otrzymał od rodziny przekaz przez Western Union i jakoś wrócił do Polski. Do tej pory zapewne twierdzi, że nawet jakby mu Cygan 200 złotych na ulicy chciał dać, to by uciekał od niego jak najdalej (takie były jego słowa). Na zakończenie tej historii dodam jeszcze, że mimo przeżytej traumy Łysy wrócił do UK po jakimś czasie od opisywanych wydarzeń i tym razem udało mu się znaleźć normalną pracę – co się dziś z nim dzieje, tego nie wiem, gdyż kontakt urwał się ładnych parę lat temu.

 

Pub w Manchesterze – w jednym z takich miejsc miałem okazję porozmawiać z Łysym na temat jego przejść w UK. 

 

To były ciekawe lata…

Cóż, nie da się ukryć, że problem niewolniczej pracy (bo chyba można tak nazwać przypadek Łysego) był dość poważny w pierwszych latach masowej emigracji Polaków do Wielkiej Brytanii. Prawie że równolegle pojawiły się także wyłudzenia świadczeń socjalnych – i nie ma co uwijać w bawełnę: w procederze tym znów brało udział wielu polskich Cyganów (występowali tam często jako organizatorzy). Po jakimś czasie brytyjskie służby zorientowały się co jest grane i źródełko wyschło, ale niektórzy „benefit thieves” zdążyli w międzyczasie zarobić naprawdę dobre pieniądze.

 

Nocny widok na Rusholme – dzielnicę Manchesteru zamieszkaną przez dużą liczbę muzułmanów. To min. tutaj można było bez większego problemu dostać papierosy z przemytu. 

 

Wraz z napływem emigrantów zwiększył się także przemyt papierosów z Polski do UK, a nawet w dość krótkim czasie można było tam kupić polskie L&M-y czy Marlboro spod lady w sklepach. Co ciekawe tymi papierosami handlowało wielu sklepikarzy z muzułmańskich dzielnic, jak chociażby Rusholme w Manchesterze (BTW mają tam świetne kebaby, choć oczywiście nie w każdym lokalu). Pamiętam przykładowo, jak wszedłem do pewnego sklepu ze swoją ówczesną dziewczyną, a sklepikarz słysząc, że rozmawiamy po polsku, zapytał z uśmiechem na ustach: „Polska, papierosy…?”, po czym wyciągnął wagon Marlboro. Nie skorzystałem, ponieważ nie palę. Co jeszcze… Pojawiła się też amfetamina, którą było łatwiej rozprowadzać z uwagi na to, że coraz więcej naszych rodaków nawiązywało kontakty z miejscowymi – z tego, co kojarzę, to sporo tego towaru szło do czarnoskórych dealerów.

 

Wejście do jednego z licznych „salonów masażu” w Manchesterze – o ile mnie pamięć nie myli, to ten konkretny zlokalizowany był w pobliżu tzw. Chinatown, czyli chińskiej dzielnicy.

 

Na koniec pewne spostrzeżenie: z tego, co mi wiadomo, to naszym rodakom nie udało się na terenie Wielkiej Brytanii stworzyć poważnych grup przestępczych, porównywalnych siłą i stopniem zorganizowania do polskich odpowiedników.

Owszem, jakieś tam gangi były, ale można powiedzieć, że nie miały one startu chociażby do Pakistańczyków czy Jamajczyków. Przy okazji dodam, że wizyta w dzielnicy zamieszkanej przez tych ostatnich to było ciekawe doświadczenie – w witrynie praktycznie każdego sklepu wisiały policyjne ogłoszenia o zabitych i poszukiwanych… W każdym razie polscy przestępcy, którzy wyemigrowali do UK, nie bardzo mieli tam na czym zarabiać – Murzyni oraz Pakistańczycy kontrolowali większość handlu narkotykami, a z kolei agencje towarzyskie (zwane niekiedy dla niepoznaki „saunami” lub „salonami masażu”) były pod opieką tej drugiej nacji. Nasi rodacy na ogół woleli im się nie narażać, więc i nie robili im zbytniej konkurencji. O zarabianiu na VAT też raczej można było zapomnieć – brak know-how, brak kontaktów, wreszcie brak pieniędzy na rozruch… Nieliczni być może podejmowali jakieś udane próby, tego wykluczyć nie mogę, ale przeciętny polski „kark” nie miał podejścia do tego tematu. Oczywiście możliwym jest, że polska przestępczość zorganizowana na Wyspach rozwinęła się nieco w ciągu ostatnich 2 – 3 lat, jednakże ja nic o tym nie wiem. Co więc pozostało naszym „mafiozom”…? Przemyt oraz wykorzystywanie naszych rodaków + inne kombinacje (ostatnio np. organizowanie transportów odpadów z UK do Polski). Opcja przemytnicza w większej skali była już opanowana od dawna przez faktycznie mocne grupy, ale jeśli chodzi o dorabianie się na rodakach, to pozostało tutaj spore pole do popisu – przykładem tego są dwie opisane powyżej historie. Tak to właśnie wyglądało jeszcze jakieś 8 – 10 lat temu, a dziś sytuacja chyba nieco się „ucywilizowała” – w każdym razie rzadko już słychać w mediach o „obozach polskich niewolników”.

 

Zdjęcie ilustrujące wpis jest poglądowe! Osoby, rzeczy lub sytuacje przedstawione na tym zdjęciu NIE mają bezpośredniego związku z treścią niniejszego wpisu!