Polska branża automatów do gier wczoraj i dziś

Kilka dni temu przeczytałem w mediach, jak to Lotto chwali się, że w swoich pilotażowych salonach hazardowych z automatami (9 miejscówek, póki co) osiągnęli 10 mln PLN obrotu. Wydaje się to niezbyt imponującym osiągnieciem jak na ponad rok posiadania monopolu, bo przecież jeszcze nie tak dawno sam resort finansów szacował, że polski rynek „jednorękich bandytów” jest wart ok. 14 miliardów PLN. Można tutaj domniemywać, że gdyby to prywatna firma miała na tym zarabiać z pozycji monopolisty, to rozwój sieci salonów z automatami do gier szedłby szybciej, bo przecież czas to pieniądz. Jednak nie ma co bezrefleksyjnie „wieszać psów” na osobach odpowiedzialnych za ten cały projekt „upaństwowiania hazardu”, gdyż stoi przed nimi trudne zadanie. Jak bowiem podaje na swojej stronie www sam Totalizator: „Obecnie trwa proces certyfikacji automatów, a także testy integracji Rejestru Gracza i Systemu Centralnego. Zakończyły się też prace nad zapewnieniem bezpieczeństwa grającym. Zostanie wprowadzona m.in. możliwość czasowego samowykluczenia z gry oraz limity aktywności w grze i środków na grę.”. Każdy, kto miał większą styczność z zarządzaniem projektami IT, zdaje sobie zapewne sprawę, że dopracowanie takich rozwiązań nie jest proste, podobnie zresztą jak ogarnięcie całego stosu „makulatury”, czyli dokumentacji niezbędnej przy tego typu przedsięwzięciach.

Inna sprawa, że „pokrycie” rynku automatami w zakładanej skali musi swoje kosztować – według niektórych szacunków aż 5 miliardów PLN (tyle ma podobno pochłonąć zakup automatów oraz ich obsługa, choć wydaje się to dość zawyżonym szacunkiem). Tak dla porównania, sprzedaż wszystkich produktów Lotto w 2017 roku zamknęła się w kwocie nieco przekraczającej 5,5 miliarda PLN – czysty zysk był oczywiście wielokrotnie niższy. Cała operacja w założeniu ma przynieść profity dopiero po kilku latach, także spokojnie… Tyle tytułem wprowadzenia w temat – przejdźmy teraz do zagadnień związanych z przestępczością gospodarczą. 

 

Pranie pieniędzy na automatach do gier

Tajemnicą Poliszynela jest, że biznes ten był niezwykle lubiany przez przestępcze kręgi, nie tylko zresztą w Polsce. Jeśli jednak chodzi o nasz kraj, to główne powody były dwa. Pierwszym była bardzo wysoka stopa zwrotu, a drugim możliwość łatwego prania pieniędzy w praktycznie dowolnej skali. Swego czasu bowiem automaty z niskimi wygranymi były obłożone podatkiem ryczałtowym w wysokości 180 Euro miesięcznie od jednej maszyny. Skąd się wzięła akurat taka kwota? Po prostu urzędnicy w oparciu o dane z salonów gier obliczyli, że przeciętna miesięczna kwota podatków liczonych na zasadach ogólnych wynosi ok. 500 Euro od jednego automatu. Następnie zrobiono symulację, która miała na celu wykazanie, ile z dotychczas nielegalnych punktów z automatami „samoopodatkuje się” przy konkretnych stawkach ryczałtu, no i wyszło, że najlepiej będzie zastosować stawkę właśnie w okolicach 180 Euro/mies. Trzeba przyznać, że rzeczywiście udało się dzięki temu w znacznym stopniu ograniczyć szarą strefę i zwiększyć wpływy do budżetu, ale swoistym rykoszetem było danie przestępcom ciekawej możliwości legalizacji lewych dochodów.

Tak więc po wprowadzeniu wspomnianego ryczałtu wystarczyło wrzucić do automatu np. 80 tys. PLN pochodzących z niewiadomego źródła i już mieliśmy wypraną kasę przy rewelacyjnie niskich kosztach operacyjnych w wysokości zaledwie 1% (w opisanym przypadku)! Sytuacja piękna dla każdego, kto chce zalegalizować np. dochody z handlu narkotykami, kradzieży samochodów itp. Dodam, że przedsiębiorcy zarabiający na automatach o niskich wygranych nie musieli odprowadzać od tego dodatkowo VAT-u (wbrew temu, co można nieraz przeczytać w sieci). Jeśli ktoś nie wierzy, to polecam sprawdzić chociażby interpretacje podatkowe wydane w tym temacie około 10 lat temu.

Nie ma się więc co dziwić, że grupy przestępcze bardzo chętnie wchodziły w ten biznes. Co prawda były różne utrudnienia, jak chociażby liczniki faktycznej liczby gier czy limity wygranych do kilkunastu Euro. W praktyce jednak automaty masowo przerabiano, likwidując kłopotliwe blokady, a wtedy dopiero zaczynała się prawdziwa gra. No i cóż, zgodnie z prawem maszyny slotowe powinny być zabezpieczone przed możliwością przerobienia, a dodatkowo przed trafieniem do salonów gier musiały przejść badania dokonane przez wyspecjalizowaną jednostkę, ale… Ale w praktyce wiele opinii wydawano „zaocznie”, czyli certyfikujący specjalista nie widział automatu na oczy (a pieniądze brał). Innym, chyba nawet częstszym, sposobem było wypłacanie wygranych „pod stołem”, czyli oficjalnie gracz otrzymywał tylko równowartość kilkudziesięciu PLN, a w praktyce bywało tak, że barman lub właściciel lokalu dzwonił „do serwisu”, po czym zjawiał się ktoś, kto przywoził w walizce np. kilka tysięcy złotych i wypłacał zwycięzcy. Takie „uniki” miały tę zaletę, że znacznie ograniczały ryzyko wpadki w sytuacji kontroli. 

 

Jak branża hazardowa próbowała poradzić sobie z zaostrzeniem przepisów w 2017 roku

Przy okazji przytoczonego powyżej newsa o 10 milionach obrotu Lotto, przypomniały mi się „kombinacje”, z jakimi zetknąłem się w okresie, gdy eliminowano prywatne automaty z rynku. Niektóre z nich były bardziej śmieszne, inne mniej, ale myślę, że warto je pokrótce przedstawić chociażby dla celów zapoznania się z tokiem myślenia i kreatywnością niektórych polskich „biznesmenów hazardowych”.

1. Najprostszym wyjściem było po prostu pozostawienie wszystkiego po staremu, rozumiane jako działanie od pewnego momentu na nielegalu. Czyli firmy rejestrowane na „słupa”, brak rozliczania się z fiskusem, a jak kontrola wpadnie i skonfiskuje automaty, to będziemy walczyć w sądzie wykorzystując kruczki prawne. No i rzeczywiście bywało tak, że sądy nakazywały zwrot zarekwirowanych automatów, które znowu trafiały na rynek i tak w koło Macieju. Część punktów zresztą działała całkiem legalnie, ponieważ niektóre firmy nadal miały ważne koncesje (nie wydawano jednak nowych, chcąc doprowadzić do stopniowego „wygaszenia” tego rynku). I było faktycznie coraz ciężej – dość powiedzieć, że według oficjalnych danych Służby Celnej w 2013 roku zarekwirowano niecałe 6 tys. automatów, a w 2015 roku było to już ponad 30 tys. Ostateczny cios branży zadały nowe przepisy, obowiązujące od 2017 roku, które w zasadzie wprowadziły monopol na automaty do gier (monopolistą zostało Lotto, a właściwie Totalizator Sportowy), wyłączając legalne maszyny w kasynach, których jest stosunkowo niewiele. 

2. Wprowadzenie tzw. quizomatów, quizów wiedzy itp. modyfikacji, dzięki którym automat miał się pozbyć zabronionego elementu losowości, gdyż gracze dla uzyskania wygranej musieli wykazać się „intelektem oraz refleksem”. No i tutaj zaczęły się przepychanki prawne – producenci i dystrybutorzy takich „legalnych” automatów przykładowo twierdzili bowiem, że dana gra została zbudowana w oparciu o ciąg matematyczny, który jest przedstawiony za pomocą równania tak prostego, aby przeciętny uczestnik mógł spokojnie obliczyć, na jakim etapie gry się aktualnie znajduje. To miało warunkować, że taki automat jest w pełni zgodny z polskim prawem, zgodnie z twierdzeniami prawników wynajętych przez firmy z branży hazardowej. Co ciekawe, podobno niektóre sądy w swoim orzecznictwie również podzielały tę opinię, ale jednak KAS miał w tej kwestii swoje własne zdanie. Przez pewien czas takie quizomaty stały sobie w miarę spokojnie w lokalach i zarabiały, aż zaczęły się naloty służb i konfiskaty. Co prawda można się było potem ciągać po sądach z KAS-em, ale szczerze mówiąc kiepski to biznes, w którym „nie znasz dnia ani godziny” – aż tak dużych dochodów z tych „quizomatów” nie było, aby opłacało się ponosić tak wysokie ryzyko. 

3. Pojawiły się też pomysły, aby automaty zastąpić komputerami i działać na zasadzie „kafejek internetowych”, które w określonych okolicznościach miały dać graczom możliwość oddania się hazardowi. Miało to na celu chociażby umożliwienie bezproblemowego przewozu urządzeń – w końcu komputer to tylko komputer i bez odpowiedniego softu (który można wszak odpalić dopiero w miejscu przeznaczenia, np. z płyty CD) nie sposób go traktować jak automatu do gier w świetle prawa. Pomysł miał teoretyczne szanse, ale nie doczekał się realizacji na większą skalę (zapewne przeważyły trudności natury organizacyjnej). Jednak trzeba wspomnieć, że w pewnym kształcie koncepcja ta została wcielona w życie, a mianowicie używano tabletów z odpowiednim oprogramowaniem, na których można było sobie pograć. Takie urządzenia w razie nalotów służb były jednak rekwirowane jako „służące do celów hazardowych”, a poza tym stanowiły raczej tylko dodatek do klasycznych automatów, stojących sobie nielegalnie w tym samym lokalu. 

4. Stworzenie sieci „hazardowozów”, które miały za zadanie jeździć po dyskotekach, uczęszczanych punktach poza miastem (np. w pobliżu większych sklepów spożywczych na wsiach), parkingach dla TIR-ów itp. i łapać tam chętnych graczy. Zaletą takiej koncepcji miała być mobilność rozumiana jako możliwość szybkiej ucieczki przed ewentualną kontrolą, co jest raczej trudne w przypadku punktów stacjonarnych. W razie zatrzymania kierowca takiego „hazardowozu” miał się tłumaczyć, że on „tylko przewozi automaty”. Niestety (albo i stety) ustawodawca przewidział sankcje nawet za sam przewóz i magazynowanie automatów bez zezwolenia (dodatkowo muszą być one urzędowo opieczętowane), ale i te ograniczenie niektórzy chcieli obejść – słyszałem o szalonym pomyśle, jak to pewne osoby chciały użyć do celów transportowych dostawczaków z… ambasad obcych krajów, które to auta rzekomo prawie nigdy nie są kontrolowane. Czy chodziło o wynajęcie takich pojazdów, czy też podrobienie tablic rejestracyjnych i dokumentów, tego już niestety nie wiem. Można się z tego śmiać, jednak nie sposób nie docenić kreatywności w poszukiwaniu rozwiązań. 

5. Wyeliminowanie jakichkolwiek fizycznych form wygranej – według moich info niektórzy ludzie z branży przez moment patrzyli w stronę kryptowalut, które co prawda nie podpadały pod ustawową definicję pieniądza, ale po krótkiej analizie prawnej można było ustalić, że będą traktowane jako pieniądz przez sądy w praktyce orzeczniczej (czyli „podpadną” pod ustawę antyhazardową). Jednak pomimo tych trudności w mniejszej skali do dziś funkcjonują miejscówki, w których można zagrać na komputerach w oparciu o kryptowalutę – tyle, że są to miejsca ukryte, gdzie wejścia pilnuje kamera, która w razie nalotu służb automatycznie odcina zasilanie. Rzecz jasna celnicy mają potem problem z udowodnieniem, że gra hazardowa rzeczywiście się odbywała. Zastanawiano się też nad żetonami – pozornie bezwartościowymi, ale jednak dającymi możliwość odebrania nagrody „pod stołem”. Metodą na obejście tego miały być chociażby specjalne kody QR, które wyświetlałyby się na ekranach automatów przez krótki czas po naciśnięciu odpowiedniego przycisku (rzecz jasna w sytuacji, gdyby gracz wygrał). No i po zeskanowaniu takiego kodu QR miałaby się otwierać jakaś strona internetowa, gdzie gracz mógłby podać swój numer telefonu, na który następnie przychodziłby generowany automatycznie klucz uprawniający do odbioru wygranej. Pomysł być może wydaje się ciekawy, ale widocznie okazał się nie do zrealizowania w praktyce.

6. Jeszcze inni poszli w dość ciekawym kierunku, a mianowicie podejmowali próby eksportu maszyn slotowych np. do Afryki. Robili tak chociażby niektórzy producenci, którzy musieli jakoś zagospodarować sprzęt, dla którego nie było już miejsca w kraju. A jak do tej opcji podeszli biznesmeni, którzy zostali z setkami nieprzydatnych już urządzeń, za samo posiadanie których groziły zresztą solidne kary finansowe? Były próby ekspansji i używane niegdyś w Polsce automaty wyeksportowano na Czarny Ląd (ciężko powiedzieć ile ich było). Z pewnością jednak nie było to zadanie łatwe – raz ze względu na całą „papierologię” i logistykę, a dwa z uwagi na Chińczyków, którzy wysyłają tam hurtowo tanie maszyny w cenach poniżej 200 dolarów za sztukę. Wiadomo, że automat automatowi nierówny, ale przy tak niskim poziomie cen trzeba byłoby iść na naprawdę masową sprzedaż, aby ta cała zabawa się opłacała. Do tego jeszcze dochodziła specyfika tamtejszej ludności – wizyty Murzynów z „kałachami” nie były wcale czymś nadzwyczajnym. Być może taki eksport jest jednak jakimś pomysłem na biznes, skoro np. używane maszyny budowlane podobno schodzą w Afryce jak przysłowiowe ciepłe bułeczki… 

 

Branża „jednorękich bandytów” dziś

Jeśli miałbym podsumować obecny stan rynku automatów jednym słowem, to określiłbym to tak: zgliszcza. Pomijając legalnie działające kasyna i wspomniane na początku punkty Lotto, to w zasadzie uchowały się jeszcze jakieś nieliczne, ukryte salony dla wtajemniczonych, a media raz po raz donoszą o sytuacji, w której KAS wpada do jakiejś piwnicy czy szopy i rekwiruje nielegalne maszyny. Jest to już jednak podziemie, a nie mainstream i to się już raczej nie zmieni (no chyba, że ustawodawca zniesie monopol Lotto). Co prawda próbowano walczyć o przetrwanie przy pomocy przeróżnych „patentów”, ale wszystkie one miały dwie wady: albo były niemożliwe/zbyt trudne do zastosowania w większej skali, albo państwo sukcesywnie zwalczało ich mutacje (np. wspomniane już quizomaty). Zresztą w przypadku niektórych pomysłów po prostu zwyczajnie przekombinowano – a jeśli coś przestaje być proste i zrozumiałe dla przeciętnego gracza, to jest skazane na porażkę.

Do tego wszystkiego doszedł jeszcze czynnik ludzki, a konkretnie klienci, których znaczna część albo przestraszyła się częstych nalotów służb, albo zniechęciła ciągłymi trudnościami w dostępie do gier (nielegalne punkty co jakiś czas zamykano lub przenoszono w inne miejsce). Tacy stali bywalcy jaskiń hazardu po prostu znaleźli sobie inne „hobby” i siłą rzeczy odzwyczaili się od grania, na ogół z korzyścią dla nich samych. Znam bowiem wiele ciekawych historii związanych z uzależnieniem od hazardu, jak to np. VAT-owcy potrafili przegrać na automatach po kilkanaście tys. PLN w ciągu zaledwie kilku godzin, a następnego dnia przyjechać z powrotem do tego samego lokalu i znowu wrzucić do tej samej maszyny podobną kwotę. Inny ciekawy przypadek to znany w Inowrocławiu złodziej samochodów, który w ciągu kilku lat „wtopił” kilkaset tys. złotych na jednorękich bandytach – jak sam mówił, gdy kończyły mu się pieniądze, to po prostu kradł jakieś auto, a otrzymaną od pasera gotówkę znowu przeznaczał na granie. Z nałogu wyleczyło go dopiero więzienie, więc był jednym z tych nielicznych przypadków, którzy mogą o sobie powiedzieć, że wynieśli pewne wymierne korzyści z pobytu „w sanatorium”. Nie będę już nawet przytaczał przypadków, a których ktoś pożyczał pieniądze od szemranych lichwiarzy, a potem nie mając z czego oddać, uciekał za granicę lub tracił dom czy mieszkanie. W każdym razie pewne jest to, że ograniczenie hazardu uratowało wiele rodzin i wiele osób uchroniło przed popadnięciem w długi. 

 

Mała ciekawostka jako podsumowanie

Jeszcze przed wprowadzeniem nowelizacji ustawy spekulowano, że za całym zamieszaniem stoją potężne pieniądze wyłożone na łapówki przez amerykańskie firmy z branży hazardowej, które miały realizować miliardowe zamówienie na dostawy maszyn slotowych dla Lotto. No i cóż, na samej stronie Totalizatora widnieje informacja, że cały projekt, czyli wyprodukowanie i dostarczenie urządzeń oraz oprogramowania do nich, odpowiadać będą spółki Skarbu Państwa, a konkretnie Wojskowe Zakłady Łączności nr 1, Exatel S.A. (100% akcji posiada Skarb Państwa) oraz Polska Wytwórnia Papierów Wartościowych. Co prawda chodzą słuchy, że tak naprawdę te polskie spółki to tylko zasłona dymna, bo cały projekt i tak ma realizować amerykańska firma jako podwykonawca, ale oficjalnych dowodów na to nie ma. Zresztą był już ktoś, kto drążył temat, no ale niestety zginał w wypadku samochodowym. Tym kimś był poseł Kukiz’15, Rafał Wójcikowski. Na tym więc zakończę dzisiejszy wpis.

Zdjęcie ilustrujące wpis jest poglądowe! Osoby, rzeczy lub sytuacje przedstawione na zdjęciu NIE mają bezpośredniego związku z treścią niniejszego wpisu!

Generalny wykonawca ma problemy – co z podwykonawcami?

Odpalam sobie dziś Internet przy porannej kawie i cóż widzę? Oto włoska spółka Astaldi wycofuje się z realizacji kontraktu na przebudowę linii kolejowej z Lublina do Dęblina, zostawiając rozgrzebany plac budowy oraz zaniepokojonych podwykonawców, którzy obawiają się, że już wkrótce mogą stanąć na skraju bankructwa (wiadomo, może być ciężko o zapłatę w takiej sytuacji). Czytam dalej: Astaldi zdecydowało się odstąpić od kontraktu ze względu na „ogromny wzrost kosztów”, przy czym ciekawy będzie tutaj fakt, że Włosi wygrali przetarg oferując cenę niższą o ¼ od kosztorysu przedstawionego przez PKP (zleceniodawca), a każdy, kto orientuje się nieco w meandrach przetargów, doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że podobne kosztorysy i tak bywają często mocno zaniżone (niejednokrotnie są ku temu powody, ale dziś nie będę pisał jakie).

 

Mechanizm, który ma zapobiegać „kontrolowanym upadłościom”

W każdym razie cała sprawa wygląda najgorzej dla podwykonawców, co w naszym kraju akurat nie powinno dziwić – to oni zainwestowali własne pieniądze w sprzęt, materiały, paliwo, pensje itd., a przelewu od „generalnego” nie ma… W tym przypadku słusznym wydaje się, że domagają się oni bezpośredniej zapłaty od PKP na swoje konta, z pominięciem włoskiej firmy. No i podobne rozwiązania zostały już wprowadzone na naszym, nadzwyczaj niebezpiecznym i trudnym, rynku – weźmy chociażby słynny art. 143a. ustawy Prawo zamówień publicznych (2013), zgodnie z którym w przypadku umów, których termin wykonywania jest dłuższy niż 12 miesięcy, wypłata wynagrodzenia na rzecz „generalnego” z tytułu drugiej i kolejnych transz uzależniona jest od przedstawienia przez niego dowodów zapłaty wymagalnego wynagrodzenia podwykonawcom oraz dalszym podwykonawcom. Niby ok, ale już na pierwszy rzut oka widać luki: a co z pierwszą transzą, co w przypadku umów, których termin wykonania jest krótszy, niż wspomniane 12 miesięcy…? Nietrudno sobie bowiem wyobrazić chociażby sytuację, w której umowy zostaną „rozbite” na mniejsze partie, których czas realizacji będzie o wiele krótszy, więc już nie będzie blokowania kasy dla „generalnego”… Potem dochodziły kolejne nowelizacje mające poprawić sytuację podwykonawców, ale, jak widać na przykładzie dzisiejszej sytuacji z Włochami, mechanizmy ochrony w dalszym ciągu nie są na tyle doskonałe, aby dostatecznie chronić „maluczkich” i ustawodawca ma tutaj z pewnością pole do popisu.

 

Jak oszukiwano podwykonawców przy budowie autostrad w Polsce

Niejako przy okazji przypomniały mi się „stare, dobre czasy”, w których to w sposób zorganizowany i bez żadnych skrupułów doprowadzono setki polskich firm do upadku przy okazji budowy autostrad. Metod „kiwania” było kilka, ale przytoczę tutaj dwie bardzo popularne.

 

1. Niekorzystne aneksy i umowy narzucane podwykonawcom „siłą”

Jak nie zapłacić podwykonawcy umówionej ceny? Można np. zmusić go do podpisania jakiegoś niekorzystnego aneksu lub ugody, które zredukuje w znacznym stopniu jego wynagrodzenie (bywało, że o 80-90%). Ktoś zapewne powie: ale zaraz, zaraz, przecież podwykonawca nie musiał się wcale godzić na obniżanie wynagrodzenia! Teoretycznie nie, ale faktycznie… Faktycznie zaś większość oszukanych w ten sposób przedsiębiorców stanęło przed taką alternatywą: albo bierzecie kasę w wysokości np. połowy umówionej ceny za tę robotę, albo nic wam nie płacimy i spotykamy się w sądzie. A tam to już nasi prawnicy oraz rzeczoznawcy wykażą, że spartoliliście część robót i renegocjacja warunków zamówienia jest zasadna. Poza tym nas stać na batalię sądową, która będzie trwała albo długo, albo bardzo długo, a nawet jeśli wygracie, to nie jest powiedziane, że nie zdążymy do tego czasu zbankrutować, więc…

Być może na niektórych podobne postawienie sprawy nie zrobiłoby wrażenia, ale trzeba zdawać sobie sprawę z tego, że wiele mniejszych firm pracujących przy takich inwestycjach brało kredyty np. na zakup maszyn, miało także zobowiązania wobec pracowników, podatki do zapłaty w skarbówce itd. I teraz taki, być może nawet kilkuletni, poślizg w otrzymaniu płatności mógłby oznaczać dla nich bankructwo. Poza tym pójście do sądu też generuje spore koszty, a nawet w przypadku wygranej po latach, wypłata całej spornej kwoty z odsetkami może nie zrekompensować strat poniesionych chociażby w związku z upadkiem firmy i prowadzonymi egzekucjami komorniczymi (gdzie wiadomo, że koszty rosną lawinowo). Może więc jednak zagryźć zęby, zgodzić się na połowę wynagrodzenia płatnego od ręki, to przynajmniej taka strata nie położy firmy… Przy okazji widać tutaj, że co prawda każdy jest niby równy wobec prawa, ale w praktyce tak naprawdę „duży może więcej”, gdyż ma wystarczająco dużo zasobów, aby grać na przeczekanie.

 

2. Łańcuch lipnych podwykonawców

W tym przypadku chodziło o stworzenie odpowiedniej infrastruktury przeróżnych spółek. Mieliśmy więc generalnego wykonawcę, a „pod nim” sieć podmiotów praktycznie bez żadnego majątku, nie powiązanych w żaden oficjalny sposób z owym „generalnym”, czyli mówiąc wprost były to klasyczne słupy. Następnie te słupy pierwszego stopnia (A) podpisywały umowy ze spółkami – słupami drugiego stopnia (B), także bez majątku i dopiero te ostatnie firmy podpisywały kontrakty z właściwymi wykonawcami danej drogi (C). Po co te wszystkie kombinacje i zabawa w tworzenie jakichś spółek – buforów? Odpowiedź jest dość prosta: spółki – słupy B nie były połączone z „generalnym” żadnymi umowami, a do tego nikt ich nie zgłaszał jako wykonawców (co stanowiło zresztą pogwałcenie prawa). Dodatkowo sam przedmiot zamówienia, jakim było wykonanie określonego odcinka drogi, był rozbijany na najmniejsze możliwe części, jak np. dostawa materiałów, wynajem sprzętu itd. Generalnie chodziło o to, aby finalnego wykonawcę (C) wyjąć spod ochrony przepisów prawa dotyczących inwestycji budowlanych.

Jakie to wszystko miało konsekwencje? 
Otóż zaraz po ukończeniu robót okazywało się, że „generalny” uznał, iż robota jest źle wykonana i że nie zapłaci spółkom A (słupy pierwszej kategorii). No i teraz jak spółki A nie dostały zapłaty, to tym bardziej nie dostały jej spółki B, a skoro tak, to finalni wykonawcy (spółki C) zostali na lodzie. I co ci ostatni mogli zrobić w tej sytuacji? Niewiele, ponieważ w zasadzie przysługiwały im jedynie roszczenia wobec spółek-słupów B, które były podmiotami absolutnie niewypłacalnymi. Wszelkie prośby o pieniądze kierowane przez podwykonawców do „generalnego” były więc odrzucane wraz z komentarzem w stylu: „No, ale myśmy z Waszą firmą żadnej umowy nie podpisywali, nie wiemy też, kim jesteście, bo nie ma Was w żadnym wykazie podwykonawców, więc idźcie domagać się zapłaty od spółki, z którą macie umowę…”. Kurtyna.

 

3. Metoda „hybrydowa”, która łączyła w sobie dwie poprzednie

Tutaj już nie muszę się chyba zbytnio rozpisywać – po prostu dawało się takim podwykonawcom, którzy formalnie nie istnieli, niekorzystną dla nich „propozycję nie do odrzucenia”: albo bierzecie, co dajemy, albo nic nie dostaniecie.

 

Kilka słów na zakończenie

Oczywiście absolutnie nie twierdzę, że w przypadku Astaldi miał miejsce któryś z opisanych powyżej mechanizmów – żadnych dowodów na to nie ma, możliwe też, że Włosi po prostu się przeliczyli i źle skalkulowali koszty, zdarza się wszak. Jednak trzeba to powiedzieć jasno: każdorazowe wygrywanie przetargów przez firmy, które deklarują się, że zrobią coś o kilkadziesiąt % taniej, niż kwota podana w kosztorysie zamówienia, powinno budzić podejrzenia. Osoby zainteresowane „wałkami budowlanymi” odsyłam zaś do raportu Kazimierza Turalińskiego „Nieprawidłowości przy udzielaniu czołowym spółkom giełdowym zamówień publicznych na budowę autostrad”, gdzie temat ten jest dość obszernie przedstawiony.

 

Windykacja w branży budowlanej

Budownictwo w Polsce jest w czołówce branż, w których występują problemy z płatnościami. Funkcjonuje w niej wielu nieuczciwych deweloperów oraz kancelarii prawnych, wyspecjalizowanych w tworzeniu umów i schematów mających na celu pozbawienie podwykonawców należnych im pieniędzy.

W czym możemy Ci pomóc

– skuteczna windykacja należności od dewelopera / generalnego wykonawcy

– ocena ryzyka współpracy z danym deweloperem / generalnym wykonawcą

– przeprowadzenie ustaleń majątkowych

– zgromadzenie materiału dowodowego

Kontakt:

E-mail: kontakt@bialekolnierzyki.com

Telefon: 513 755 005

 

Zapraszamy również do zakładki Oferta, w której znajdziesz więcej informacji na temat tego, czym się zajmujemy.

 

Zdjęcie ilustrujące wpis jest poglądowe! Osoby, rzeczy lub sytuacje przedstawione na zdjęciu NIE mają bezpośredniego związku z treścią niniejszego wpisu!

Spółka komandytowa – jak ją wykorzystać do uniknięcia odpowiedzialności

W pewnych branżach dość popularne są różnego rodzaju struktury, które mają za zadanie chronić przed odpowiedzialnością stojące za nimi osoby – to tak w razie, gdyby coś tam w biznesie się nie powiodło (niezamierzenie, czy też zgoła zamierzenie). Jedną z ciekawszych opcji jest tutaj spółka komandytowa, w której komplementariuszem jest np. słup, a jeszcze lepiej spółka LLC zarejestrowana np. w Delaware. Co daje taki układ? O tym za moment.

Komandytariusz vs komplementariusz

Zanim przejdę do odpowiedzi na postawione powyżej pytanie, zacznijmy może od podstaw. Otóż taki komandytariusz ma bardzo ciekawe możliwości ograniczenia swojej odpowiedzialności za zobowiązania spółki komandytowej. Ważnym elementem tej układanki jest tutaj umowa spółki komandytowej, w której określa się tzw. sumę komandytową. No i w dużym skrócie wygląda to tak: jeśli komandytariusz wniesie do spółki wkład o wartości równej lub wyższej od tej sumy komandytowej, to jego osobista i bezpośrednia odpowiedzialność np. za zobowiązania spółki zostaje co do zasady wyłączona. Taki stan znajduje zresztą potwierdzenie chociażby w wyrokach Sądu Najwyższego. Oczywiście, są od tego pewne odstępstwa, jak np. reprezentowanie spółki przez komandytariusza bez odpowiedniego umocowania, czy też ujawnienie jego nazwiska/firmy w nazwie sp.k., no ale powiedzmy sobie szczerze: zawodowcy nie popełniają takich błędów. Co równie ważne (a czasem i ważniejsze), taki komandytariusz z reguły nie ponosi także odpowiedzialności za zobowiązania podatkowe spółki – jeśli oczywiście wszystko jest dopięte tak, jak trzeba.

A komplementariusz? Teoretycznie to trochę taki „chłopiec do bicia”, który reprezentuje spółkę i odpowiada za jej zobowiązania także swoim osobistym majątkiem (jeśli egzekucja z majątku spółki okaże się bezskuteczna, gdyż np. jest on zwyczajnie zbyt mały). Mówiąc prościej wygląda to tak, że w przypadku wejścia do akcji komornika, takiemu komplementariuszowi mogą często zlicytować willę, Mercedesa i kino domowe, co jest bez wątpienia bolesnym doświadczeniem.

Jak to wszystko rozgrywają spryciarze?

W pierwszym wariancie mamy spółkę komandytową, której komplementariuszem jest typowy słup. I teraz gdyby zaczęło się dziać coś złego, to tenże słup po prostu przyjmuje wszelkie zobowiązania „na klatę” i niejednokrotnie zostaje z ogromnymi długami. Takie rozwiązanie ma jednak kilka wad, jak np. taka, że nasz słup może przestraszyć się odpowiedzialności i zdecydować się chociażby na złożenie obciążających nas wyjaśnień w nadziei, że dzięki temu choć część odpowiedzialności za problemy spółki z niego „spadnie” (nie takie „wkręty” serwują przesłuchujący podejrzanym, aby nakłonić ich do składania odpowiednich zeznań). Patrząc z tej perspektywy zdecydowanie lepiej jest postawić na drugi wariant.

W drugim wariancie komplementariuszem jest spółka LLC zarejestrowana np. w amerykańskim stanie Delaware, najlepiej też na słupa, do tego zagranicznego. Rozwiązanie takie ma dwie istotne zalety: 
– po pierwsze doprowadzenie do tego, aby prezes takiej spółki LLC – komplementariusz polskiej Sp.k. – odpowiadał także swoim prywatnym majątkiem za zobowiązania polskiego podmiotu, jest o wiele trudniejsze, niż byłoby w analogicznym przypadku polskiej spółki z o.o., 
– po drugie taką spółkę LLC można stosunkowo łatwo zamknąć w ciągu kilku – kilkunastu dni, co w przypadku wybuchu jakiejś afery jest zwykle okresem w zupełności wystarczającym do tego, aby polskie organy natknęły się na mur niezwykle ciężki do przebicia.

Prawdopodobny scenariusz rozwoju sytuacji w razie wystąpienia problemów polskiej spółki komandytowej nie będzie tu raczej zaskoczeniem: komplementariusz zostaje z problemami lub znika, a faktyczni beneficjenci tej struktury (komandytariusze) tworzą nowy podmiot i dalej działają sobie w najlepsze. Oczywiście, w przypadku grubszych spraw może ich dosięgnąć ręka sprawiedliwości (zawsze jest jakieś ryzyko i nigdy nie ma 100% pewności), ale dla aparatu ścigania z pewnością nie będzie to łatwe zadanie.

Krótkie podsumowanie

Na zakończenie dodam jeszcze, że podobne struktury są na topie zwłaszcza tam, gdzie istnieje duże ryzyko wystąpienia problemów np. ze skarbówką czy też z ZUS-em. Jest to zresztą tylko jedna z wielu opcji stworzenia tzw. „dupochronu”, jakie proponują swoim klientom niektórzy doradcy podatkowi (kwestie etyczne oczywiście tutaj pomijam). W każdym razie doradzałbym zwiększoną ostrożność w kontaktach biznesowych z takimi podmiotami – zwłaszcza, jeśli prezesem spółki-komplementariusza np. z Delaware jest jakiś bliżej nam nieznany Siergiej, czy też inny Andriej. 

Zdjęcie ilustrujące wpis jest poglądowe! Osoby, rzeczy lub sytuacje przedstawione na zdjęciu NIE mają bezpośredniego związku z treścią niniejszego wpisu!