Szwajcaria 1995 vs Polska 2019, czyli kilka słów na temat roszczeń organizacji żydowskich

????????Jest rok 1995.

W amerykańskich mediach masowo zaczynają się pojawiać informacje, jakoby szwajcarskie banki przywłaszczyły sobie 7 miliardów USD (z odsetkami 9,5 miliarda USD) należących do depozytów pozostawionych przez europejskich Żydów, którzy zginęli w czasie II Wojny Światowej. Ogromna machina propagandowa rusza z całą mocą, padają mocne oskarżenia na komisji senackiej, a w amerykańskiej prasie wprost nazywa się szwajcarskich bankierów pazernymi złodziejami. Dochodzi do tego, że kilka parlamentów stanowych oficjalnie wzywa do bojkotowania szwajcarskich towarów, a nawet do wprowadzenia zakazu ich importowania. Naciski są tak silne, że ambasador Szwajcarii podaje się do dymisji.

Tymczasem Szwajcarzy, nieco zaskoczeni skalą ataków, twierdzą, że kwota 7 miliardów USD rzekomo należących do Żydów została wzięta z sufitu, gdyż podczas wojny wartość lokat we wszystkich szwajcarskich bankach wynosiła od 5 do 6 miliardów USD, według różnych szacunków. Co się dzieje dalej…? W 1996 roku zostają powołane 2 międzynarodowe komisje: tzw. komisja Volckera oraz komisja Bergiera, które mają za zadanie zbadać całą sprawę. Komisja Volckera zatrudniła około 650 księgowych, którzy zbadali ponad 4 miliony rachunków bankowych z prawie 7 milionów, jakie istniały w szwajcarskich bankach w latach 1933 – 1945. Zgodnie z poczynionymi ustaleniami ok. 54 tys. kont bankowych mogło należeć do ofiar II Wojny Światowej – tyle, że prawie połowa tych kont nie należała do Żydów, lecz do Francuzów, którzy lokowali przed wojną swe oszczędności w Szwajcarii obawiając się nacjonalizacji (wiadomo, w trakcie wojny państwo potrzebuje pieniędzy i raczej nie przejmuje się tzw. własnością prywatną). Oszacowana przez komisję Volckera wartość depozytów zgromadzonych na tych kontach wynosiła ok. 44 miliony franków, czyli ok. 32 miliony USD. Różnica w stosunku do żądań wysuwanych przez organizacje żydowskie – kolosalna.

Światowy Kongres Żydów nie uznał tych szacunków – twierdzono, że europejscy Żydzi zakładali konta w szwajcarskich bankach również na nazwiska znanych im Szwajcarów, także bojąc się nacjonalizacji wszystkiego, co żydowskie. Znając klimat polityczny tamtych lat, można przyjąć, że w pewnych przypadkach rzeczywiście tak mogło być. Kolejny krok: dwaj amerykańscy adwokaci składają w nowojorskim sądzie pozew przeciwko szwajcarskim bankom, występując w imieniu 18 tys. ofiar II WŚ. Medialna burza trwa, pojawiają się kolejne naciski, więc szwajcarskie banki decydują się na publikację listy posiadaczy kont, które były „martwe” od 1945 roku, a do tego deklarują, że wszyscy żyjący właściciele lub żyjący spadkobiercy odzyskają swoje depozyty wraz z odsetkami za kilkadziesiąt lat.

Rozwiązanie sprawy
Koniec końców Szwajcarzy zgodzili się wypłacić odszkodowania w wysokości 1,25 miliarda USD, a dodatkowo przeznaczyli 200 milionów USD na fundusz charytatywny dla ofiar Holocaustu. Kampania medialna przeciwko Szwajcarii zakończyła się, a pozwy zostały wycofane.

 

Komisja Bergiera ogłasza swój raport. Źródło: srf.ch

 

???????? Jest rok 2019.

Podczas konferencji „pokojowej” z udziałem przedstawicieli Izraela oraz USA dochodzi do szeregu dyplomatycznych upokorzeń Polski, które w normalnym, suwerennym kraju nie powinny być tolerowane przez naszych polityków. Do tego amerykański sekretarz stanu Mike Pompeo oficjalnie wzywa Polskę do rozwiązania kwestii restytucji mienia ofiar Holocaustu, wpisując się w tym samym w retorykę tzw. ustawy 447, na mocy której Amerykanie mogą stosować dyplomatyczne naciski na inne państwa celem poparcia roszczeń organizacji żydowskich. Pojawiają się też skandaliczne wypowiedzi w mediach amerykańskich sugerujące współodpowiedzialność Polaków za Holocaust. Czy ta machina jeszcze mocniej się rozkręci? Cóż, zobaczymy… Stawka w tej grze jest jednak niebagatelna, gdyż chodzi o kwoty wielokrotnie wyższe niż w przypadku Szwajcarii. Otóż, według różnych szacunków, organizacje żydowskie domagają się od Polski 40-60 miliardów USD tytułem „zadośćuczynienia za mienie utracone przez polskich Żydów w wyniku Holocaustu”.

Wątpliwości w sprawie: brak

1. Za wybuch II Wojny Światowej odpowiadają tylko i wyłącznie Niemcy. Do tego Polacy nigdy nie stworzyli kolaboracyjnego rządu, który współpracowałby z nazistowskim okupantem, więc nie mogą ponosić odpowiedzialności za zniszczenia powstałe w trakcie działań wojennych.

2. Spadkobiercy polskich Żydów mogą dochodzić swoich praw przed polskim sądem na takich samych zasadach, jak obywatele innych krajów (w tym Polski). Jeśli więc rzeczywiście mają udokumentowane podstawy do uzyskania odszkodowania, to zapewne je otrzymają.

3. Z prawnego punktu widzenia roszczenia do tzw. mienia bezspadkowego nie mają racji bytu. W Kodeksie cywilnym istniał i istnieje artykuł, który mówi, że mienie polskich obywateli, którzy nie zostawili spadkobierców, przechodzi na własność państwa. Jest to norma występująca praktycznie we wszystkich cywilizowanych systemach prawnych na całym świecie. Dla porządku: zdecydowana większość Żydów mieszkających w Polsce do 1945 roku miała polskie obywatelstwo.

4. W 1960 roku pomiędzy Polską a USA została podpisana umowa indemnizacyjna, na mocy której wszelkie roszczenia wysuwane przez amerykańskich Żydów w stosunku do majątku znajdującego się na terytorium Polski powinny być kierowane do rządu USA! Polska zresztą zapłaciła Amerykanom 40 milionów USD na pokrycie tych roszczeń, a rząd USA przyjął na siebie ewentualne roszczenia odszkodowawcze. Umowa ta pozostaje cały czas w mocy.

Ergo: wszelkie roszczenia zbiorowe wysuwane względem naszego kraju przez organizacje żydowskie nie mają podstaw ani w prawie polskim, ani tym bardziej w prawie międzynarodowym! Ciężko je więc traktować inaczej niż jako próbę wymuszenia potężnych pieniędzy, przeprowadzaną w „białych kołnierzykach”. Oczywiście nie oznacza to, że faktycznym – podkreślam, faktycznym – spadkobiercom nie należą się odszkodowania, ale nie mogą być one przyznawane zbiorowo z automatu, do tego w kwotach odgórnie narzuconych!

 

Warszawa, luty 2019 – Szczyt Bliskowschodni. Źródło: wiadomosci.dziennik.pl

 

Pozakulisowy transfer pieniędzy…? 

Należy mieć tę świadomość, że nasi politycy, aby zachować pozory niezależności, nie muszą się oficjalnie godzić na spłatę tych roszczeń! Te kilkadziesiąt miliardów USD można stopniowo „wytransferować” z Polski chociażby płacąc zawyżone kwoty za obecność amerykańskich wojsk (np. Niemcy ponoszą niecałe 20% kosztów), mocno przepłacając za amerykański sprzęt wojskowy, sprzedając za bezcen koncesje na wydobycie kopalin firmom z USA – itp. itd. Tak też to można rozegrać, bo pieniądze trafią „pod stołem” do kogo trzeba, a tzw. ciemny lud nigdy nie będzie wiedział, dlaczego ciągle podwyższają mu podatki…

Niestety, nie znamy faktycznej pozycji międzynarodowej Polski na dzień dzisiejszy – tą wiedzą dysponuje tylko ścisłe grono osób w kraju. Nie wiemy więc, jakie zagrożenia czają się w mroku pozakulisowym, bo prawdziwej polityki nie robi się przecież w telewizji – to tylko teatr dla ludu. Możliwe, że nasze położenie jest na tyle trudne, że musimy iść na pewne ustępstwa. Ale to tylko spekulacje, bo równie dobrze wcale nie musi być z nami, jako państwem, aż tak źle, aby godzić się na absurdalne żądania! Pewne jest jednak to, że jak największa liczba Polaków powinna sobie zdawać sprawę z potencjalnego zagrożenia, bowiem kapitulacja wobec roszczeń organizacji żydowskich najprawdopodobniej będzie miała fatalne skutki dla naszej gospodarki i mocno przyblokuje jej rozwój na lata (co odczujemy w naszych portfelach). A do osób żądających od Polski „wyrównania rachunków”, powinien iść jeden przekaz: pretensje proszę wysuwać w stosunku do Niemców.

Zdjęcie ilustrujące wpis jest poglądowe! Osoby, rzeczy lub sytuacje przedstawione na zdjęciu NIE mają bezpośredniego związku z treścią niniejszego wpisu!

Czy mafia śmieciowa weźmie na celownik nieczynne wyrobiska?

Ostatnio natknąłem się artykuł o tym, jak to mafia śmieciowa ma skończyć z widowiskowymi podpaleniami składowisk odpadów, a przerzucić się na mało efektowne (ale efektywne) zakopywanie śmieci na wszelkiego rodzaju nieczynnych wyrobiskach (np. po żwirowniach). Takich miejsc jest w Polsce całkiem sporo, co pokazuje załączony wykres nr 1, pochodzący zresztą z najnowszego raportu Najwyższej Izby Kontroli pod tytułem „Rekultywacja terenów po eksploatacji kopalin objętych prawem własności nieruchomości gruntowej”.

 

 

Krótki komentarz na temat raportu Najwyższej Izby Kontroli

Zgodnie ze słowami dziennikarzy, którzy „poprosili o opinię ekspertów z branży”, obecnie kwitnie w naszym kraju tzw. handel dziurami, czyli wspomnianymi wyrobiskami, które mają w domyśle służyć jako nielegalne składowiska. Co więcej, są to miejsca bardzo słabo kontrolowane – np. ok. 1/3 wyrobisk mających podlegać rekultywacji nie była kontrolowana w ogóle, a kolejna 1/3 była kontrolowana rzadziej niż raz do roku. Do tego jeśli już jakieś kontrole były, to według raportu NIK-u aż 60% z nich było przeprowadzanych niezbyt rzetelnie.

Idźmy dalej – o ile duże wyrobiska po kopalniach są jeszcze pod jakim takim nadzorem, to w przypadku mniejszych obiektów, jak np. wspomniane żwirownie, panuje już typowe „wolnoć Tomku w swoim domku”. Samorządy nie mają funduszy (a niekiedy także i chęci) na szczegółowe sprawdzanie tego typu miejsc. Zresztą, tak mówiąc szczerze, ciężko byłoby takie obiekty kontrolować w sposób uniemożliwiający przestępcom zwożenie tam odpadów – przykładowo objęcie terenu obowiązkowym monitoringiem kamer wydaje się mało realne. Codzienne naloty służb też nie wchodzą raczej w grę, bo po prostu nie ma na to środków w budżetach i jest mało prawdopodobne, aby nagle się znalazły.

 

Ile potencjalnie można zarobić na takim procederze?

Co pokazuje szybki przegląd internetowych ogłoszeń dotyczących sprzedaży takich nieczynnych wyrobisk, które muszą być poddane rekultywacji? Otóż okazuje się, że do niedawna można było trafić „okazje inwestycyjne” pozwalające nabyć podobne obiekty o powierzchni kilku – kilkunastu hektarów za ok. 200 tys. PLN. Co więcej, niektóre z takich obiektów posiadały już zezwolenia na zbieranie i przetwarzanie „standardowych” odpadów typu: gruz budowlany, kamienie, ziemia mokra i sucha, pyły powstałe po spalaniu węgla itp. O odpadach niebezpiecznych oczywiście nie ma mowy, bo to zupełnie inna bajka.

 

Koszty

Załóżmy więc, że jesteśmy przedstawicielem mafii śmieciowej, który zainwestuje i zakupi sobie taki teren za, powiedzmy, wspomniane 200 tys. PLN. Do tego dodajmy jakieś 100 tys. PLN na rozruch, czyli: wynajęcie niezbędnych pojazdów i sprzętu do rozładunku (ewentualnie wzięcie ich w leasing), kasa na paliwo, koszt zdobycia kontaktów do firm chcących się pozbyć śmieci itp. Razem mamy więc ok. 300 tys. PLN potrzebnych na start, choć jeśli dobrze poszukać, to da się również wynająć takie nieczynne wyrobisko, co radykalnie obniża koszty.

 

Zyski

Tak naprawdę ciężko jest oszacować opłacalność procederu według jakiegoś uniwersalnego klucza – po prostu jeden przywiezie całą górę odpadów i zarobi miliony, a inny przemyci tylko x-ton i zarobi np. kilkaset tysięcy. Potencjał zarobkowy jest jednak ogromny, jeśli weźmie się pod uwagę przybliżone ceny za przechowywanie/utylizację – poniżej kilka przykładów z naszego podwórka:

– odpady agrochemikaliów (min. środki ochrony roślin): 9500 – 12 000 PLN brutto za tonę

– odpady zawierające rtęć: 19 000 PLN brutto za tonę

– oleje odpadowe i odpady ciekłych paliw: 9000 PLN brutto za tonę

– zużyte akumulatory ołowiowe: 3000 PLN brutto za tonę

– emulsje klejowe zawierające związki chlorowcoorganiczne: 4000 PLN brutto za tonę

– odpady farb i lakierów zawierających rozpuszczalniki organiczne: 5000 PLN brutto za tonę

Oczywiście są to tylko przykłady z szerokiej gamy odpadów niebezpiecznych, a podane ceny mogą się nieco różnić w zależności od konkretnego regionu kraju. Co istotne, nie wszystkie odpady uznawane za niebezpieczne są aż tak kosztowne w utylizacji czy też przechowywaniu – pozbycie się wielu z nich to koszt ok. 1000 PLN za tonę, co jednak w dalszym ciągu stanowi dość poważną kwotę. Jeśli natomiast chodzi o ceny podobnych usług recyklingowych np. na terenie Niemiec, to można założyć, że są one na porównywalnym poziomie.

 

Ile można zainkasować od zagranicznego klienta za odbiór odpadów…?

Z dość oczywistych względów ciężko o jakiś „oficjalny cennik”, ale można z dużym prawdopodobieństwem przyjąć, że najczęściej w grę wchodzić będą kwoty w granicach 40 – 70% kosztów legalnej utylizacji/składowania (analogia do cen paserskich). Dziennikarze prowadzący śledztwa w tego typu sprawach informują, że za odbiór jednej tony odpadów pochodzących spoza naszej zachodniej granicy można zainkasować od 50 Euro do 1000 PLN. Ta dolna granicy wydaje się jednak mało realna, jeśli weźmie się pod uwagę koszty.

Szybka symulacja: na jedną naczepę można załadować ok. 15 ton, co pomnożone przez 50 Euro dawałoby jakieś 750 Euro, czyli nieco ponad 3000 PLN. A przecież od tego należy jeszcze odjąć koszty transportu, gdzie samo paliwo niezbędne do przejechaniu 100 km kosztować będzie ok. 150 PLN, co np. przy zagranicznej trasie o długości ok. 1000 km (dojazd i powrót) daje nam już kwotę 1500 PLN (od której teoretycznie można by odliczyć VAT, ale ze względu na niezbyt legalny charakter biznesu nie zawsze będzie to możliwe). Oczywiście trasa może być o wiele krótsza lub dłuższa, wiec i koszty paliwa będą „płynne”. Do tego dochodzą jeszcze raty za wynajem długoterminowy lub leasing pojazdów, pensje dla kierowców (no bo przecież organizator procederu raczej nie będzie się sam „wystawiał na strzał”) oraz inne, pomniejsze wydatki.

Tak więc moim zdaniem przytaczane przez niektórych dziennikarzy 50 Euro za tonę jest stawką niewartą świeczki przy nielegalnym, dość ryzykowanym biznesie, a przestępcy jeśli już sprowadzają odpady do Polski, to raczej przywożą te kosztowniejsze w utylizacji (czyli naprawdę niebezpieczne), za odbiór których można skasować kilkukrotnie większe kwoty. W każdym razie przy dobrze „skomponowanym” transporcie teoretycznie można więc zarobić nawet kilkadziesiąt tysięcy PLN na tylko jednym kursie ciężarówki.

 

Potencjał rynku nielegalnego obrotu odpadami

Teoretycznie mogłoby się wydawać, że takich niebezpiecznych odpadów nie ma aż tak wiele i w związku z tym jest to dość niszowy temat. Niestety, ale przeczą temu dane Eurostatu (wykres nr 2). I tak w samych tylko Niemczech w 2014 roku przetworzono około 250 kg odpadów niebezpiecznych na głowę mieszkańca – biorąc pod uwagę to, że Niemców jest ponad 80 milionów, wychodzi ponad 20 milionów ton ogółem (i to tylko w ciągu 1 roku!). Jest to więc głębokie źródło, które raczej nieprędko wyschnie. Zresztą skalę problemu docenia także nasz minister środowiska, według którego rynek nielegalnego obrotu śmieciami może być wart 1,5 miliarda PLN. Co prawda do skali przestępczości VAT-owskiej czy akcyzowej jeszcze sporo brakuje, ale raczej nie jest to zjawisko, które można by bagatelizować (zwłaszcza mając na uwadze szkody natury ekologicznej).

 

Wykres nr 2 przedstawiający ilość przetworzonych odpadów niebezpiecznych, w kg na głowę jednego mieszkańca. Źródło: Eurostat 

 

Kto może „dostać po łapkach” w przypadku wybuchu nowej afery śmieciowej?

Załóżmy sytuację, w której proceder staje się na tyle masowy, że zaczynają o nim pisać media, pojawia się mocna presja społeczna, więc rządzący w panice szukają doraźnych rozwiązań mających na celu uspokojenie opinii publicznej i pokazanie, że przecież „Polska krajem prawa jest i basta!”. Taki sposób działania „z doskoku” jest już u nas w zasadzie normą, co pokazuje chociażby przykład niedawnego zamieszania z escape roomami. Tak więc zaczynają się zmasowane kontrole, a nasze dzielne służby ganiają złych „śmieciarzy-trucicieli” – tyle, że docierają głównie do słupów, z których i tak nie ma jak ściągnąć kasy, a niebezpieczne odpady dalej leżą sobie w ziemi i trzeba je będzie jakoś zutylizować. No a kto prawdopodobnie poniesie koszty takiej utylizacji, czy może firma-krzak, która zakupiła lub wydzierżawiła takie nieczynne wyrobisko…?

No więc jest duża szansa na to, że to nie słupy będą odpowiadać, ale… poprzedni właściciel terenu, czyli ten, który sprzedał takie wyrobisko słupom! Zgodnie z obowiązującymi przepisami (art. 20 ust. 1 Ustawy o ochronie gruntów rolnych i leśnych), obowiązek rekultywacji w całości spoczywa bowiem na przedsiębiorcy, który prowadził wydobycie kopalin i spowodował utratę lub ograniczenie wartości użytkowej gruntów. Taki przedsiębiorca jest zobowiązany do przeprowadzenia rekultywacji w terminie do 5 lat od zaprzestania działalności przemysłowej na danym obszarze. Co więcej, taką linię lansuje również NIK – poniżej cytat z raportu:

„Zdaniem NIK, obowiązki związane z rekultywacją gruntów mogą być, co do zasady, nakładane na osobę, która powoduje utratę lub ograniczenie wartości użytkowej gruntów. Uzyskanie tytułu prawnego do nieruchomości przez osobę, która nie spowodowała utraty albo ograniczenia wartości użytkowej gruntów oraz złożenie przez nią wniosku o ustalenie kierunku i terminu rekultywacji, nie stanowi przesłanki do uznania jej za osobę obowiązaną do rekultywacji.”

Potwierdza to, że obowiązek utylizacji nielegalnie przywiezionych odpadów niebezpiecznych koniec końców może spaść na tego, kto wydobywał kopaliny, a następnie sprzedał teren słupowi. Wszak poprawnie przeprowadzona rekultywacja w takiej sytuacji będzie równoznaczna z pozbyciem się toksycznych śmieci, co może kosztować setki tysięcy lub nawet miliony PLN (w co bardziej ekstremalnych przypadkach). Oczywiście nie sposób będzie ściągnąć taką kwotę od słupa, ale przecież przedsiębiorcy, którzy prowadzili realne wydobycie kopalin, na ogół do biedaków nie należą, więc jakby co, to będzie z czego egzekwować… Zresztą nasuwa się tutaj analogia z VAT-em, kiedy to uczciwie działające firmy wkręcone w karuzelę musiały niejednokrotnie odpowiadać finansowo za oszustwa popełnione przez przestępców. Warto pamiętać, że nasze państwo często działa właśnie w taki sposób i potem może pozostać „jeno płacz i zgrzytanie zębami”, ewentualnie wizyty w programach typu „Sprawa dla reportera” lub „Uwaga”, gdzie będzie można narzekać na swoją krzywdę na zasadzie: „Pani redaktor złota, kilka lat temu sprzedałem teren, ktoś nazwoził tam toksycznych odpadów, a teraz ja mam płacić za ich utylizację! Skandal!”.

 

Podsumowanie

Oczywiście nie musi dojść do sytuacji, w której uczciwi znów będą odpowiadać z czyny kombinatorów, ale taki scenariusz jest dość prawdopodobny. Zalecałbym więc przynajmniej sprawdzenie potencjalnego kupca – czy jest to jakiś renomowany przedsiębiorca, czy może obcokrajowiec będący prezesem nowo założonej spółki (w tym ostatnim przypadku powinno się nam zapalić „czerwone światło”). Co jednak jest pewne to to, że w walce z mafią śmieciową właściwie możemy liczyć tylko na siebie – Niemcy oraz inne państwa absolutnie nie mają „ciśnienia” na rozwiązanie tego problemu, ponieważ nielegalny wywóz odpadów do Polski oznacza niższe koszty dla ich firm i tym samym wzrost konkurencyjności. A dla nas? Dla nas pozostają same problemy natury ekologicznej, zdrowotnej oraz ponoszenie kosztów utylizacji. Skorzystają właściwie tylko przestępcy, którzy za zarobioną kasę kupią sobie następne nowe BMW czy tam Audi, wspomagając po raz kolejny niemiecką gospodarkę.

Zdjęcie ilustrujące wpis jest poglądowe! Osoby, rzeczy lub sytuacje przedstawione na zdjęciu NIE mają bezpośredniego związku z treścią niniejszego wpisu!

Robert Biedroń i jego inkubatory przedsiębiorczości

Miało nie być nic związanego z polityką, ale… tak sobie dziś przeglądam Fejsbuka, patrzę, a tu Robert Biedroń przedstawia koncept stworzenia inkubatorów przedsiębiorczości w każdej polskiej gminie – powstałoby ich więc 2477. Na pierwszy rzut oka ten pomysł może się wydać WOW – no bo będzie tak fajnie, nowocześnie, dzięki tym inkubatorom dokonamy pewnie skoku technologicznego, powstaną nowe, fajne startupy i takie tam! No więc nie, na +-95% tak nie będzie – a nawet jeśli dzięki tej idei ktoś się kiedyś wybije, to i tak koszty ogółem będą najprawdopodobniej przewyższać zyski. Co więcej, miejscowe „białe kołnierzyki” z pewnością nie przepuszczą takiej okazji, aby skubnąć swój kawałek tego tortu – nie mogłem więc sobie odmówić przyjemności dodania kilku słów od siebie. No, ale po kolei. 

 

Inkubatorowy Kult Cargo

Większość z Was zna zapewne słynną historię tzw. Kultu Cargo, który rozwinął się w okresie II Wojny Światowej. Wtedy to ludność tubylcza na wyspach Oceanu Spokojnego zaczęła masowo budować imitacje lądowisk i pasów startowych dla samolotów (oraz same „samoloty”), nabrzeża dla statków, magazyny – słowem cała logistyczną infrastrukturę. Dlaczego tubylcy to robili? Ponieważ widzieli, że Amerykanie również budują lotniska i pasy startowe, a potem przybywają tam prawdziwe samoloty, wyładowane różnymi dobrami. Tak więc wodzowie plemienni i szamani stwierdzili, że jak tak, to pewnie samoloty są wysłane przez bogów i wystarczy też wybudować „lotnisko”, a do nich też będą przylatywać.

Oczywiście było to myślenie skrajnie naiwne, ale czasem mam wrażenie, że i w dzisiejszych czasach tu, w środku Europy, niektórzy naprawdę wierzą, że wystarczy postawić „lotnisko” w postaci inkubatora, a „samoloty”, czyli startupy odnoszące spektakularne sukcesy na międzynarodowej (czy choćby polskiej) arenie, same się znajdą. Tyle, że to tak nie działa. Już kilka lat temu pisał o tym na swoim blogu ekonomista Jerzy Matusiak, który wypunktował całkiem sensownie to, dlaczego sztuczne kreowanie innowacyjności w dużej (o ile nie przeważającej) części kończy się zmarnowaniem lub defraudacją środków publicznych.

1. Płace w Polsce wynoszą około 1/3 płac na Zachodzie, co stanowi dużą przewagę konkurencyjną dla naszych firm. Innowacje (te prawdziwe, a nie udawane na potrzeby wyciągania dotacji!) niosą za sobą ogromne wydatki i ryzyko, że po prostu nie wyjdzie i przedsiębiorstwo utopi kasę. Póki więc da się konkurować ceną dzięki niższym płacom, póty mało kto jest chętny na ponoszenie ryzyka. Co innego, kiedy płace są już na tak wysokim poziomie, że trzeba się wykazać innowacyjnością, aby przetrwać.

2. Polska to ciągle peryferia światowej gospodarki, niestety. To ważna okoliczność, ponieważ innowacje nie rodzą się na pustyni, ale w odpowiednim ekosystemie firm – firm, nie inkubatorów! Inkubator bowiem nie będzie kluczowym klientem startupu i nie rozwiąże kwestii krytycznych dla przetrwania i rozwoju firmy (znów może poza nielicznymi wyjątkami).

3. Małe firmy rzadko kiedy mają kapitał i odpowiednią pozycję na rynku, aby móc rozwijać innowacje – no, może poza niektórymi przykładami z branży IT, które właściwie potwierdzają regułę. A bez pieniędzy nie ma odpowiedniej stabilności (procesy projektowe i testy nowych rozwiązań zwykle trwają dość długo, nawet latami), nie ma też dostępu do topowego know-how oraz technologii.

To tak w dużym skrócie. Oczywiście pewne rzeczy zostały tutaj przedstawione w dużym uproszczeniu, ponieważ ich szczegółowa analiza byłaby bardzo długa, więc zostawię ją ekonomistom z krwi i kości. Rzecz jasna można się z powyższymi tezami nie zgodzić, ale moim skromnym zdaniem nieco prawdy w tym jest. 

 

Polska w rankingach innowacyjności

Ok, niektórzy powiedzą zapewne, że to radykalne podejście wrzucać tak do jednego wora wszystkie inkubatory przedsiębiorczości. Nie twierdzę bynajmniej, że inkubatory, centra transferu technologii oraz podobne instytucje nie zrobiły nic dobrego (bo coś tam jednak zrobiły, choć nie wszystkie), ale obstawiam, że w perspektywie ostatnich lat pieniądze, które poszły na ich funkcjonowanie, nie spowodowały nagłego skoku technologicznego / innowacyjnego. Być może jest to moje subiektywne odczucie związane ze znanymi mi doświadczeniami biznesowymi, ale pośrednio potwierdzają to rankingi innowacyjności – tutaj krótki przegląd sytuacyjny:

– Rok 2004, Polska wstępuje do UE – zaczynają powstawać liczne inkubatory przedsiębiorczości, parki technologiczne itp. instytucje rozdzielające w dużej mierze kasę z dotacji unijnych.

– Rok 2010 – kilka lat po akcesji, gdzie mamy już jakiś rozbudowany „ekosystem instytucji wspierających innowacje”, Polska zajmuje 4 miejsce od końca w europejskim rankingu innowacyjności – ok, ale może jeszcze się „bujną”, może więcej czasu potrzeba…?

– Rok 2018 – mamy całą masę inkubatorów przedsiębiorczości itp., w które wpompowano w skali kraju grube miliony, no i… no i w rankingu najbardziej innowacyjnych gospodarek w UE Polska dalej jest 4 od końca.

Jak krew w piach normalnie… Oczywiście, musimy się ścigać z innymi i ogólny poziom innowacji zapewne wzrósł – tylko czy nie dałoby się tego osiągnąć bez tych wszystkich inkubatorów utrzymywanych z publicznych pieniędzy…? Oto jest pytanie! 

Powyżej oczywiście wyniki rankingu innowacyjności 2018 w krajach należących do Unii Europejskiej

 

Jak zarabiają na innowacjach „białe kołnierzyki”

Ok, dość o ekonomii, bo przecież jest to w końcu blog o przestępczości gospodarczej. Tak więc, jak już wspominałem na początku, realizacja planu Roberta Biedronia niosłaby za sobą poważne niebezpieczeństwo „dossania się” do publicznej kasy przez całą masę kombinatorów, dla który rozwój innowacji nie byłby wcale priorytetem. Jak takie coś wygląda w praktyce, obrazuje pewna historia, którą kiedyś ktoś mi zdradził…

Grupa biznesmenów sprzedaje swoją firmę globalnemu koncernowi i kasuje całkiem spory hajs (jak na ówczesne warunki). Nowa praca w mocno hierarchicznej korporacji szybko staje się nudna, więc zaczynają szukać nowego zajęcia. Na początku pożyczają kasę na rozwój biznesu, którego raczej żaden bank nie chciałby sfinansować – jedną firmę co prawda sprzedali z zyskiem, ale wcześniejsze inicjatywy nie bardzo wypaliły. Na szczęście pojawiają się na horyzoncie dotacje POIG 8.1 (Program Operacyjny Innowacyjna Gospodarka). A tam już w grę wchodziły budżety na szeroko rozumiane usługi doradcze, które posłużyły do spłaty zobowiązań (oczywiście przez podmioty powiązane). Po okresie trwałości spółki były niezłym centrum kosztowym, miały nadpłacony VAT, więc aż żal byłoby z tego nie skorzystać. No ale, po co się rozdrabniać?! W międzyczasie powstał wszak program POIG 3.1 jako wsparcie dla instytucji wspierających rozwój innowacyjności, min. funduszy Venture Capitals (VC). To było dopiero Eldorado, ponieważ na konto takiego funduszu trafiała kwota do 30 milionów PLN! Fundusz mógł sobie sam ustalić cele i potem się z nich rozliczyć.

Czyli tak: ileś imprez startupowych, ileś godzin konsultacji z młodymi przedsiębiorcami, ileś spotkań networkingowych – itp., itd., kasa się zgadzała. W budżecie mieściły się także wejścia kapitałowe w nowe spółki oraz koszty z nimi związane, czyli:
– wynagrodzenia dla zarządzających,
– leasingi ich samochodów, 
– czynsze za ich biura, 
– koszty zakupu MacBooków, iPhonów, 
– koszty usług prawnych, księgowych i wiele, wiele innych. 
W mieście od razu powstały firmy consultingowe, kancelarie prawne oraz biura księgowe wyspecjalizowane w obsłudze funduszy i ich spółek portfelowych. Pszypadek…? Jasne, że nie!

A jak powstawała taka „innowacyjna” spółka?

Przykładowy schemat działania: spółka cywilna, która istniała kilka dni, była wnoszona aportem do nowo powstałej spółki z o.o. z kapitałem zakładowym ponad milion złotych. Founderzy (czyli założyciele) obejmowali udziały za know-how, fundusz brał swoją pulę za gotówkę z dotacji. Formalnie fundusz nie mógł kontrolować spółki, niemniej zawsze znalazł się sposób, aby obejść tę formalność. Większość spółek była prawdziwa i prowadziła realną działalność, ale znalazło się kilka podmiotów, gdzie siedzieli tzw. swoi ludzi, którzy dostawali kasę za bycie cicho, podpisywanie faktur, wykonywanie przelewów, rozmowę z urzędami itp. Budżety spółek były tak ustawione, aby co miesiąc spływała dola do odpowiednich podmiotów za usługi doradcze, czynsze za biuro, prawne, księgowe szkolenia, management fee, posiedzenia rady nadzorczej. Kiedy w spółkach z działania 3.1 zaczęło brakować kasy, sięgnięto jeszcze raz po dotacje POIG 8.1 na bliźniacze produkty.

Była to chyba jedna z ich ostatnich odsłon – znowu powstały kolejne spółki prowadzone przez podstawione osoby. Faktury były płacone do podmiotów powiązanych, a ci odcinali kupony. Przepuszczali kasę przez kilka podmiotów, a następnie środki wędrowały do właściwej spółki potrzebującej kroplówki. Founderzy, których produkty miały rynkowe szanse, raczej dążyli do wykupienia swoich dotychczasowych wspólników. Niektórym się udało i wyszli na prostą pozostawiając bałagan za sobą. Większość spółek jednak szybko wyzionęła ducha, bo po prostu founderzy zrezygnowali. Pozostał po nich nadpłacony VAT i niezły „magazyn” kosztów. A już największym szczytem było wybudowanie za dotację centrum, które miało służyć do prowadzenia badań nad nowymi technologiami. Za te pieniądze powstał niezły budynek, serwerownia, kilka laboratoriów. Po okresie trwałości graty zostały złożone do piwnicy na wypadek kontroli, a pomieszczenia są wynajmowane jako powierzchnia biurowa. Kurtyna. 

 

Podsumowanie

Powyższa historia została nieco uproszczona, a pewne fakty zatajone, ale wystarczająco dobrze pokazuje mechanizmy działające przy podziale pieniędzy z dotacji. Oczywiście nie można tutaj wrzucać wszystkich do jednego worka, ale swego czasu przyglądałem się bliżej działalności różnych inkubatorów przedsiębiorczości i… no bez szału było, tak zupełnie szczerze. Po prostu jestem zdania, że jeśli ktoś ma naprawdę dobry pomysł na biznes i jest w miarę obrotny, to spokojnie sobie poradzi bez jakiegokolwiek inkubatora. Ba, takie naprawdę dobre projekty są w stanie bez problemu i całkiem samodzielnie zdobyć inwestorów! Jeśli z kolei inkubatory miałyby wspierać średniaków bez większego potencjału, to moim zdaniem też nie ma to wielkiego sensu.

Jedynym motywem tak naprawę jest tutaj transfer milionów PLN do osób zaangażowanych w tworzenie podobnych jednostek i zapewnienie bezpiecznych posad kilku tysiącom quasi-urzędników, ale to chyba nie o to miało chodzić, lecz o rozwój innowacji, nieprawdaż…? Już o wiele, wiele lepiej byłoby radykalnie uprościć system podatkowy, zmniejszyć skalę obciążeń fiskalnych oraz po prostu nie przeszkadzać w prowadzeniu biznesu – a polscy przedsiębiorcy już sobie poradzą bez tych nowych „instytucji wspierających”, naprawdę! No, ewentualnie można by też pomyśleć nad systemem zachęcającym prywatnych inwestorów do dawania kasy na innowacje – oni już będą dbać o to, aby wydawać rozsądnie, co niekoniecznie musi mieć znaczenie z perspektywy urzędnika rozdającego publiczne pieniądze. 

Zdjęcie ilustrujące wpis jest poglądowe! Osoby, rzeczy lub sytuacje przedstawione na zdjęciu NIE mają bezpośredniego związku z treścią niniejszego wpisu!