Robert Biedroń i jego inkubatory przedsiębiorczości

Miało nie być nic związanego z polityką, ale… tak sobie dziś przeglądam Fejsbuka, patrzę, a tu Robert Biedroń przedstawia koncept stworzenia inkubatorów przedsiębiorczości w każdej polskiej gminie – powstałoby ich więc 2477. Na pierwszy rzut oka ten pomysł może się wydać WOW – no bo będzie tak fajnie, nowocześnie, dzięki tym inkubatorom dokonamy pewnie skoku technologicznego, powstaną nowe, fajne startupy i takie tam! No więc nie, na +-95% tak nie będzie – a nawet jeśli dzięki tej idei ktoś się kiedyś wybije, to i tak koszty ogółem będą najprawdopodobniej przewyższać zyski. Co więcej, miejscowe „białe kołnierzyki” z pewnością nie przepuszczą takiej okazji, aby skubnąć swój kawałek tego tortu – nie mogłem więc sobie odmówić przyjemności dodania kilku słów od siebie. No, ale po kolei. 

 

Inkubatorowy Kult Cargo

Większość z Was zna zapewne słynną historię tzw. Kultu Cargo, który rozwinął się w okresie II Wojny Światowej. Wtedy to ludność tubylcza na wyspach Oceanu Spokojnego zaczęła masowo budować imitacje lądowisk i pasów startowych dla samolotów (oraz same „samoloty”), nabrzeża dla statków, magazyny – słowem cała logistyczną infrastrukturę. Dlaczego tubylcy to robili? Ponieważ widzieli, że Amerykanie również budują lotniska i pasy startowe, a potem przybywają tam prawdziwe samoloty, wyładowane różnymi dobrami. Tak więc wodzowie plemienni i szamani stwierdzili, że jak tak, to pewnie samoloty są wysłane przez bogów i wystarczy też wybudować „lotnisko”, a do nich też będą przylatywać.

Oczywiście było to myślenie skrajnie naiwne, ale czasem mam wrażenie, że i w dzisiejszych czasach tu, w środku Europy, niektórzy naprawdę wierzą, że wystarczy postawić „lotnisko” w postaci inkubatora, a „samoloty”, czyli startupy odnoszące spektakularne sukcesy na międzynarodowej (czy choćby polskiej) arenie, same się znajdą. Tyle, że to tak nie działa. Już kilka lat temu pisał o tym na swoim blogu ekonomista Jerzy Matusiak, który wypunktował całkiem sensownie to, dlaczego sztuczne kreowanie innowacyjności w dużej (o ile nie przeważającej) części kończy się zmarnowaniem lub defraudacją środków publicznych.

1. Płace w Polsce wynoszą około 1/3 płac na Zachodzie, co stanowi dużą przewagę konkurencyjną dla naszych firm. Innowacje (te prawdziwe, a nie udawane na potrzeby wyciągania dotacji!) niosą za sobą ogromne wydatki i ryzyko, że po prostu nie wyjdzie i przedsiębiorstwo utopi kasę. Póki więc da się konkurować ceną dzięki niższym płacom, póty mało kto jest chętny na ponoszenie ryzyka. Co innego, kiedy płace są już na tak wysokim poziomie, że trzeba się wykazać innowacyjnością, aby przetrwać.

2. Polska to ciągle peryferia światowej gospodarki, niestety. To ważna okoliczność, ponieważ innowacje nie rodzą się na pustyni, ale w odpowiednim ekosystemie firm – firm, nie inkubatorów! Inkubator bowiem nie będzie kluczowym klientem startupu i nie rozwiąże kwestii krytycznych dla przetrwania i rozwoju firmy (znów może poza nielicznymi wyjątkami).

3. Małe firmy rzadko kiedy mają kapitał i odpowiednią pozycję na rynku, aby móc rozwijać innowacje – no, może poza niektórymi przykładami z branży IT, które właściwie potwierdzają regułę. A bez pieniędzy nie ma odpowiedniej stabilności (procesy projektowe i testy nowych rozwiązań zwykle trwają dość długo, nawet latami), nie ma też dostępu do topowego know-how oraz technologii.

To tak w dużym skrócie. Oczywiście pewne rzeczy zostały tutaj przedstawione w dużym uproszczeniu, ponieważ ich szczegółowa analiza byłaby bardzo długa, więc zostawię ją ekonomistom z krwi i kości. Rzecz jasna można się z powyższymi tezami nie zgodzić, ale moim skromnym zdaniem nieco prawdy w tym jest. 

 

Polska w rankingach innowacyjności

Ok, niektórzy powiedzą zapewne, że to radykalne podejście wrzucać tak do jednego wora wszystkie inkubatory przedsiębiorczości. Nie twierdzę bynajmniej, że inkubatory, centra transferu technologii oraz podobne instytucje nie zrobiły nic dobrego (bo coś tam jednak zrobiły, choć nie wszystkie), ale obstawiam, że w perspektywie ostatnich lat pieniądze, które poszły na ich funkcjonowanie, nie spowodowały nagłego skoku technologicznego / innowacyjnego. Być może jest to moje subiektywne odczucie związane ze znanymi mi doświadczeniami biznesowymi, ale pośrednio potwierdzają to rankingi innowacyjności – tutaj krótki przegląd sytuacyjny:

– Rok 2004, Polska wstępuje do UE – zaczynają powstawać liczne inkubatory przedsiębiorczości, parki technologiczne itp. instytucje rozdzielające w dużej mierze kasę z dotacji unijnych.

– Rok 2010 – kilka lat po akcesji, gdzie mamy już jakiś rozbudowany „ekosystem instytucji wspierających innowacje”, Polska zajmuje 4 miejsce od końca w europejskim rankingu innowacyjności – ok, ale może jeszcze się „bujną”, może więcej czasu potrzeba…?

– Rok 2018 – mamy całą masę inkubatorów przedsiębiorczości itp., w które wpompowano w skali kraju grube miliony, no i… no i w rankingu najbardziej innowacyjnych gospodarek w UE Polska dalej jest 4 od końca.

Jak krew w piach normalnie… Oczywiście, musimy się ścigać z innymi i ogólny poziom innowacji zapewne wzrósł – tylko czy nie dałoby się tego osiągnąć bez tych wszystkich inkubatorów utrzymywanych z publicznych pieniędzy…? Oto jest pytanie! 

Powyżej oczywiście wyniki rankingu innowacyjności 2018 w krajach należących do Unii Europejskiej

 

Jak zarabiają na innowacjach „białe kołnierzyki”

Ok, dość o ekonomii, bo przecież jest to w końcu blog o przestępczości gospodarczej. Tak więc, jak już wspominałem na początku, realizacja planu Roberta Biedronia niosłaby za sobą poważne niebezpieczeństwo „dossania się” do publicznej kasy przez całą masę kombinatorów, dla który rozwój innowacji nie byłby wcale priorytetem. Jak takie coś wygląda w praktyce, obrazuje pewna historia, którą kiedyś ktoś mi zdradził…

Grupa biznesmenów sprzedaje swoją firmę globalnemu koncernowi i kasuje całkiem spory hajs (jak na ówczesne warunki). Nowa praca w mocno hierarchicznej korporacji szybko staje się nudna, więc zaczynają szukać nowego zajęcia. Na początku pożyczają kasę na rozwój biznesu, którego raczej żaden bank nie chciałby sfinansować – jedną firmę co prawda sprzedali z zyskiem, ale wcześniejsze inicjatywy nie bardzo wypaliły. Na szczęście pojawiają się na horyzoncie dotacje POIG 8.1 (Program Operacyjny Innowacyjna Gospodarka). A tam już w grę wchodziły budżety na szeroko rozumiane usługi doradcze, które posłużyły do spłaty zobowiązań (oczywiście przez podmioty powiązane). Po okresie trwałości spółki były niezłym centrum kosztowym, miały nadpłacony VAT, więc aż żal byłoby z tego nie skorzystać. No ale, po co się rozdrabniać?! W międzyczasie powstał wszak program POIG 3.1 jako wsparcie dla instytucji wspierających rozwój innowacyjności, min. funduszy Venture Capitals (VC). To było dopiero Eldorado, ponieważ na konto takiego funduszu trafiała kwota do 30 milionów PLN! Fundusz mógł sobie sam ustalić cele i potem się z nich rozliczyć.

Czyli tak: ileś imprez startupowych, ileś godzin konsultacji z młodymi przedsiębiorcami, ileś spotkań networkingowych – itp., itd., kasa się zgadzała. W budżecie mieściły się także wejścia kapitałowe w nowe spółki oraz koszty z nimi związane, czyli:
– wynagrodzenia dla zarządzających,
– leasingi ich samochodów, 
– czynsze za ich biura, 
– koszty zakupu MacBooków, iPhonów, 
– koszty usług prawnych, księgowych i wiele, wiele innych. 
W mieście od razu powstały firmy consultingowe, kancelarie prawne oraz biura księgowe wyspecjalizowane w obsłudze funduszy i ich spółek portfelowych. Pszypadek…? Jasne, że nie!

A jak powstawała taka „innowacyjna” spółka?

Przykładowy schemat działania: spółka cywilna, która istniała kilka dni, była wnoszona aportem do nowo powstałej spółki z o.o. z kapitałem zakładowym ponad milion złotych. Founderzy (czyli założyciele) obejmowali udziały za know-how, fundusz brał swoją pulę za gotówkę z dotacji. Formalnie fundusz nie mógł kontrolować spółki, niemniej zawsze znalazł się sposób, aby obejść tę formalność. Większość spółek była prawdziwa i prowadziła realną działalność, ale znalazło się kilka podmiotów, gdzie siedzieli tzw. swoi ludzi, którzy dostawali kasę za bycie cicho, podpisywanie faktur, wykonywanie przelewów, rozmowę z urzędami itp. Budżety spółek były tak ustawione, aby co miesiąc spływała dola do odpowiednich podmiotów za usługi doradcze, czynsze za biuro, prawne, księgowe szkolenia, management fee, posiedzenia rady nadzorczej. Kiedy w spółkach z działania 3.1 zaczęło brakować kasy, sięgnięto jeszcze raz po dotacje POIG 8.1 na bliźniacze produkty.

Była to chyba jedna z ich ostatnich odsłon – znowu powstały kolejne spółki prowadzone przez podstawione osoby. Faktury były płacone do podmiotów powiązanych, a ci odcinali kupony. Przepuszczali kasę przez kilka podmiotów, a następnie środki wędrowały do właściwej spółki potrzebującej kroplówki. Founderzy, których produkty miały rynkowe szanse, raczej dążyli do wykupienia swoich dotychczasowych wspólników. Niektórym się udało i wyszli na prostą pozostawiając bałagan za sobą. Większość spółek jednak szybko wyzionęła ducha, bo po prostu founderzy zrezygnowali. Pozostał po nich nadpłacony VAT i niezły „magazyn” kosztów. A już największym szczytem było wybudowanie za dotację centrum, które miało służyć do prowadzenia badań nad nowymi technologiami. Za te pieniądze powstał niezły budynek, serwerownia, kilka laboratoriów. Po okresie trwałości graty zostały złożone do piwnicy na wypadek kontroli, a pomieszczenia są wynajmowane jako powierzchnia biurowa. Kurtyna. 

 

Podsumowanie

Powyższa historia została nieco uproszczona, a pewne fakty zatajone, ale wystarczająco dobrze pokazuje mechanizmy działające przy podziale pieniędzy z dotacji. Oczywiście nie można tutaj wrzucać wszystkich do jednego worka, ale swego czasu przyglądałem się bliżej działalności różnych inkubatorów przedsiębiorczości i… no bez szału było, tak zupełnie szczerze. Po prostu jestem zdania, że jeśli ktoś ma naprawdę dobry pomysł na biznes i jest w miarę obrotny, to spokojnie sobie poradzi bez jakiegokolwiek inkubatora. Ba, takie naprawdę dobre projekty są w stanie bez problemu i całkiem samodzielnie zdobyć inwestorów! Jeśli z kolei inkubatory miałyby wspierać średniaków bez większego potencjału, to moim zdaniem też nie ma to wielkiego sensu.

Jedynym motywem tak naprawę jest tutaj transfer milionów PLN do osób zaangażowanych w tworzenie podobnych jednostek i zapewnienie bezpiecznych posad kilku tysiącom quasi-urzędników, ale to chyba nie o to miało chodzić, lecz o rozwój innowacji, nieprawdaż…? Już o wiele, wiele lepiej byłoby radykalnie uprościć system podatkowy, zmniejszyć skalę obciążeń fiskalnych oraz po prostu nie przeszkadzać w prowadzeniu biznesu – a polscy przedsiębiorcy już sobie poradzą bez tych nowych „instytucji wspierających”, naprawdę! No, ewentualnie można by też pomyśleć nad systemem zachęcającym prywatnych inwestorów do dawania kasy na innowacje – oni już będą dbać o to, aby wydawać rozsądnie, co niekoniecznie musi mieć znaczenie z perspektywy urzędnika rozdającego publiczne pieniądze. 

Zdjęcie ilustrujące wpis jest poglądowe! Osoby, rzeczy lub sytuacje przedstawione na zdjęciu NIE mają bezpośredniego związku z treścią niniejszego wpisu!