Państwowe automaty do gier, czyli fiasko koncepcji Macierewicza + słynna Ustawa 447

Przyznam się na wstępie, że przeoczyłem pewną informację. Otóż kilka tygodni temu Puls Biznesu wypuścił artykuł na temat losów jednego ze sztandarowych projektów Antoniego Macierewicza & Spółki, czyli produkcji maszyn slotowych (popularnych automatów) dla Totalizatora Sportowego. Jak już wiemy, z zadaniem tym przyszło się zmierzyć Państwowym Zakładom Łączności nr 1 w Zegrzu. No i niestety, nie skończyło się to najlepiej, a mówiąc wprost nastąpiła porażka na całej linii. Dziś spróbujemy odpowiedzieć na ważne pytanie: dlaczego tak się stało? Z góry zaznaczę jednak, że ciężko tutaj napisać 100% pewny scenariusz ze względu na niezwykle trudny dostęp do informacji, które są ściśle certyfikowane i nie ma praktycznie żadnej jawności, jeśli chodzi o bieżące decyzje TS. Do tego dane finansowe nie są odpowiednio publikowane, a zapytania o ich upublicznienie są zwyczajnie zbywane. W tej sytuacji można więc budować sobie obraz sytuacji w oparciu o strzępy wiadomości, analizę biznesową i doświadczenie osób znających branżę od podszewki. No, ale spróbujmy… ????

 

Totalizator Sportowy wkracza na scenę

Zgodnie z tym, co można przeczytać we wspomnianym artykule, po porażce PZŁ nr 1 teraz to TS wziął na siebie cały ten bajzel (jak najbardziej adekwatne słowo) i zamierza samodzielnie kontynuować projekt na takich oto zasadach:

„Docelowo chcemy mieć własny system centralny, który zwiększy stabilność operacyjną, potencjał do modyfikacji w zależności od potrzeb i bezpieczeństwo danych, a także być integratorem automatów, wykorzystywanych na nasze potrzeby.”

Ok, ambitny plan, trzeba przyznać. A przy okazji: cieszę się, że media cały czas monitorują temat i póki co nie odpuszczają. Wracając teraz do meritum: wiele wskazuje na to, że Totalizator może mieć duży problem z realizacją tych założeń. Powody tego są dość złożone, ale postaram się je wyjaśnić opierając się na opinii osób znających branżę od podszewki.

 

Automaty produkcji państwowej – mission impossible…?

Zacznijmy od tego, że produkowanie automatów przez państwowe spółki od samego początku wyglądało na prawdziwe kuriozum. Według znawców branży, na dzień dzisiejszy są niewielkie szanse na to, aby firma z tzw. budżetówki była w stanie sama podołać takiemu projektowi. Powód jest następujący: w przypadku hazardu kluczową sprawą jest oprogramowanie – nie technologia samych maszyn, którą nawiasem mówiąc można kupić. Krótko mówiąc soft is the king! Stworzenie oprogramowania na odpowiednim poziomie to lata doświadczeń, zatrudnianie wysoko wykwalifikowanych speców od IT, znajomość specjalnej matematyki, lata prób itd. Nie da się w to wejść ot tak, z marszu i w krótkim czasie stworzyć soft na wystarczającym poziomie. Co do zlecenia tego na zewnątrz, to warto wiedzieć, że są to tajemnice tak pilnie strzeżone, że w każdej fabryce automatów nikt poza częścią personelu nie ma wstępu do działów zajmujących się programowaniem. Obowiązują tam ścisłe procedury bezpieczeństwa i, o ile mi wiadomo, nie ma żadnego speca, który by pracował nad całym kodem – rozbicie prac na etapy pozwala tutaj uniknąć przecieku informacji. O randze zagadnienia może świadczyć chociażby fakt, że nawet automaty najlepszych światowych producentów miały (mają) bugi, dzięki którym przy odpowiedniej sekwencji ruchów można za każdym razem wykręcać np. trzy 7, rozbijając tym samym bank. ???? I teraz, znając poziom informatycznych projektów publicznych, wyobraźcie sobie, ile to dziur mogłoby mieć taki soft stworzony przez państwowych speców! Prawdopodobnie byłaby to masakra, tak to można obrazowo określić.

 

Ok, no to może jednak dać zarobić jakiemuś zewnętrznemu producentowi…?

Teoretycznie jest to dobra opcja – w końcu już przecież zakupiono partię automatów od Gauselmanna, w drugim przetargu weszły też polskie firmy. Maszyny polskich producentów są także już zakontraktowane. Tyle, że czym innym jest wrzucenie na rynek kilkuset automatów, a czym innym zbudowanie systemu, na którym miałoby działać kilkadziesiąt tysięcy maszyn. To są dwie zupełnie różne skale projektu. Oczywiście, są w Polsce producenci oprogramowania, którzy mogliby podołać zadaniu jego stworzenia, ale podobno pojawia się tutaj pewien problem, jakim są… umowy narzucone przez Totalizator. Osoby znające tematykę mówią wprost, że jest w nich tyle kruczków prawnych, zawiłości i nieścisłości, że w konsekwencji potencjalni wykonawcy odpuszczają, gdyż wyłożenie się na projekcie w takiej skali mogłoby się równać upadłości. No, może jedna firma mogłaby w to jeszcze wejść, jak mawia się w branży. Oczywiście, przy takiej skali zamówienia umowa zabezpieczająca interesy strony zamawiającej to absolutna podstawa, ale z drugiej strony gdy od pewnego poziomu rozpoczyna się nadmierne przerzucanie ryzyka na dostawców, to ci mogą powiedzieć pas.

 

Paul Gauselmann, niemiecki potentat z branży automatów do gier. Źródło: handelsblatt.com

 

W co więc gra Totalizator…?

Prawdopodobnie w tym momencie (początek listopada 2019) toczy się tam walka o przetrwanie na stołkach. Mówiąc inaczej wygląda na to, że szefostwo TS znalazło się praktycznie w sytuacji bez wyjścia, więc wykonują działania pozorne i grają na czas. Widać też dość jasno, że obecna polityka Totalizatora jest skoncentrowana na nieco innych rzeczach niż salony gier. Można odnieść nieodparte wrażenie, że dla państwowego monopolisty liczy się bardziej rozwój kasyna online Total Casino, finansowanie i sponsorowanie e-sportu oraz promocja Eurojackpotu. A automaty? Te są najwyraźniej traktowane w Totalizatorze niczym zło konieczne, brakuje odpowiedniego know-how, a do tego nikt nie chce tam słuchać ekspertów znających rynek na wylot – podobno w obawie o posądzenie o korupcję itp. historie. Cóż, pewnym cieniem kładzie się tutaj niedawna sprawa Gauselmanna, o której już pisałem i zawirowania wokół tamtego przetargu (pracuje nad tym prokuratura).

 

Automaty prywatne kontra automaty państwowe

Tak więc na dzień dzisiejszy mamy przedziwną politykę, która właściwie blokuje ekspansję i marnuje potencjał. Dla porównania: za czasów, gdy można było legalnie rozwijać biznes z automatami w oparciu o wydane koncesje, to po 3 latach na rynku funkcjonowało już ponad 30 tys. maszyn! Tyle, że wtedy za robotę wzięli się prywatni przedsiębiorcy, którym faktycznie zależało. A jak to wygląda w wersji państwowej, to właśnie mamy okazję obserwować – projekt „automatowy” idzie wręcz w ślimaczym tempie. Zresztą, przy okazji, projekt przejęcia hazardu przez państwo nie udał się nigdzie na świecie, z różnych zresztą względów.

Czyli, podsumowując ten fragment, pomysł produkcji automatów przez spółkę skarbu państwa, rzucony przez Macierewicza i później pilotowany przez Misiewicza, do dziś odbija się czkawką, ale nikt nie chce się przyznać do tego początkowego błędu, który jest kluczem do obecnej sytuacji. Cóż, tak już jest, że sukces ma wielu ojców, a porażka żadnego. O, przepraszam – w tym przypadku medialnymi ojcami porażki mogą zostać obecne władze Totalizatora, choć tak naprawdę zawalił kto inny.

 

 

No i wreszcie wisienka na torcie, czyli Ustawa 447 i przetarg na automaty

Ten rozdział rozpocznę od przypomnienia pewnej teorii spiskowej, o której pisałem już pod koniec sierpnia 2019. W dużym skrócie chodziło tam o to, że przyznanie kontraktu PZŁ nr 1 to była rzekomo typowa zasłona dymna, a docelowo cały projekt ma faktycznie realizować pewna amerykańska firma, mająca pełnić formalnie rolę podwykonawcy, a w praktyce zgarniająca większość kasy. Kluczowym w tej teorii miał być moment, w którym pierwotny wykonawca (czyli PZŁ nr 1) polegnie, a więc powstanie dobre alibi i będzie można „wepchnąć” inną firmę. No i właśnie teraz mamy dogodną chwilę na takie zagranie – zwłaszcza, że jest już po wyborach parlamentarnych. Ok, ale co to ma wspólnego ze słynną Ustawą 447…? A to, że według niektórych osób naświetlających tę kwestię, realizacja roszczeń organizacji żydowskich miałaby się po części odbywać w formie ukrytej, a więc poprzez niektóre kontrakty na zamówienia rządowe (kasa z tych kontraktów miałaby później w części płynąć do różnych fundacji itp.). A czy można sobie wyobrazić lepszą okazję do takiej ustawki niż miliardowe zamówienie z TS…? ????

 

Co łączy GTECH / IGT i muzeum Polin?

Smaczku sprawie dodaje fakt, że w zasadzie jedyną firmą z USA, która mogłaby tutaj coś zdziałać, jest amerykański GTECH / IGT. O tej międzynarodowej korporacji w kontekście Totalizatora przebąkiwało się od kilku lat, a ja dodam, że jest ona idealna do wszelkich teorii spiskowych związanych z Ustawą 447 – chociażby ze względu na osobę jednego z założycieli, a obecnego wiceprezesa, czyli Victora Markowicza. Pochodzi on z rodziny żydowskiej, a do tego wsparł muzeum Polin jako darczyńca. Pasuje to do pewnej narracji jak ulał…? No pasuje.

 

Automaty firmy IGT. Źródło: asgam.com

 

Problem jest jednak taki, że raczej należy włożyć między bajki domniemywania, jakoby to GTECH / IGT mógł stać za całym zamieszaniem z automatami! Dlaczego? Powód jest prosty, a właściwie to są dwa:

– po pierwsze bardzo niekorzystne umowy, jakie narzuca Totalizator,

– a po drugie brak odpowiedniej technologii pod takie zamówienie.

Zaraz, zaraz, czy to drugie nie brzmi czasem jak absurd – jedna z największych firm hazardowych na świecie miałaby nie mieć technologii do produkcji automatów i oprogramowania dla Totalizatora…? Wyjaśnijmy więc: maszyny w salonach, maszyny na ulicy (bary, kluby) i maszyny w kasynach to są trzy niezależne technologie i gry różniące się od siebie. To są pozorne niuanse, ale w praktyce dość znaczące. GTECH jest fantastycznym dystrybutorem, operatorem i dostarczycielem rozwiązań liczbowych ze świata loterii i gier, ale z automatami jest u nich raczej średnio. Ale, ale, powie ktoś, przecież GTECH zakupił udziały w IGT, czyli najlepszym amerykańskim producencie maszyn do gier! Co to więc za problem, aby zrealizować kontrakt poprzez IGT właśnie…? Otóż właśnie nie jest to wcale hop – siup! IGT produkuje bowiem bardzo dobre automaty, ale do kasyn, gdzie są one uważane za odpowiedniki Mercedesów wśród aut. Co więcej firma ta opanowała w zasadzie tylko amerykańskie kasyna, podczas gdy w Europie królują producenci europejscy, jak np. NOVOMATIC, Recreativos Franco, Kajot, MERKUR, EGT, Atronic, Astra, Synot i inni. Tak więc automaty dla Totalizatora to nie byłby ten konkretny typ produktu, w którym IGT się specjalizuje, a co za tym idzie projekt wiązałby się z wieloma trudnościami dla tej firmy. Obrazowo to trochę tak, jakby firma produkująca terenówki nagle miała zacząć konstruować typowo sportowe auta – niby to samochód i to samochód, ale jednak know-how nieco inne.

Wniosek:

Nic nie wskazuje na to, żeby GTECH chciał i mógł zgarnąć zamówienie na maszyny slotowe dla Totalizatora. Ale gdyby jednak tak się stało, to sytuacja byłaby naprawdę zastanawiająca i przedstawiona powyżej teoria spiskowa już nie byłaby aż tak mocno spiskowa…

 

Krótkie podsumowanie

Całe to zamieszanie z automatami dla Totalizatora na dzień dzisiejszy wydaje się efektem nieprzemyślanych deklaracji polityków (Antoni Macierewicz) i złego oszacowania realnych możliwości. Zresztą takie podejście to chyba ostatnio nasza polska specyfika – wystarczy wspomnieć projekt miliona elektrycznych aut, tak szumnie zapowiadanych przez rządzących. W tym scenariuszu nie ma wszechmocnych Iluminatów, masonów itp. – jest za to zwykła niekompetencja i brak ogarnięcia (by nie powiedzieć mocniej). Z drugiej strony będziemy mieli możliwość zobaczenia, czy jedna z teorii spiskowych związanych z Ustawą 447 rzeczywiście się sprawdzi – no bo jeśli nie przy tym kontrakcie, to kiedy…? ????

No a tak informacyjnie jeszcze dodam, że od 2020 roku włączyłem komentarze na blogu, więc jeśli ktoś ma ochotę się wypowiedzieć, to zapraszam! ⬇️

Zdjęcie ilustrujące wpis jest poglądowe! Osoby, rzeczy lub sytuacje przedstawione na zdjęciu NIE mają bezpośredniego związku z treścią niniejszego wpisu!

RPA i program BEE – idea kontra rzeczywistość

Dziś będzie historia z drugiego końca świata, bo aż z Republiki Południowej Afryki. Ten piękny kraj przeżył w 1994 roku małą rewolucję, w wyniku której zniesiono apartheid, czyli podział rasowy. Niestety, nie było tutaj efektu czarodziejskiej różdżki, dzięki któremu nagle zniknęłyby nierówności społeczne – a były one naprawdę duże, ponieważ zaledwie 10% najbogatszych obywateli (w ogromnej większości byli to biali) posiadało aż 95% bogactw kraju. W RPA współczynnik Giniego, obrazujący rozkład dóbr, był więc naprawdę wysoki. Nowi władcy tego państwa postanowili, że trzeba coś z tym zrobić, gdyż taki stan rzeczy miał ograniczać rozwinięcie pełnego potencjału społecznego i blokować rozwój ekonomiczny. No i właśnie na tej idei wyrósł właśnie program BEE, czyli Black Economic Empowerment.

 

Black Economic Empowerment – założenia programu

Podstawowym założeniem projektu było, ogólnie rzecz biorąc, wyrównywanie szans czarnoskórej ludności RPA w stosunku do dominujących ekonomicznie białych. W związku z tym stworzono szereg rozwiązań prawnych faworyzujących tę pierwszą grupę społeczną – był to min. rating oceniający przedsiębiorstwa chociażby pod tym kątem struktury posiadania. Im więcej czarnoskórych obywateli było wśród akcjonariuszy lub udziałowców, tym lepiej. Ktoś powie: no dobra, a co to za różnica…? A chociażby taka, że przy nieodpowiedniej (czyt. wyłącznie białej) strukturze własności biznes praktycznie tracił możliwość zgarnięcia rządowych kontraktów lub wręcz nie miał racji bytu. Przykład: zgodnie z Mineral and Petroleum Resources Development Act (2002 rok) przedsiębiorstwo, które chciało otrzymać koncesję górniczą na wydobycie, musiało mieć w strukturze posiadaczy przynajmniej 26% czarnoskórych.

Nie koniec jednak na tym – partia rządząca uznała, że w ramach wyrównania szans należy dopomóc w szybszej zmianie struktury własnościowej przedsiębiorstw. Program BEE miał więc motywować duże firmy, będące w posiadaniu białych, do sprzedaży akcji tzw. Czarnym Partnerom, czyli spółkom kontrolowanym przez czarnoskórych. Przy tak dużym poziomie nierówności społecznych teoretycznie miało to ręce i nogi, ale praktyka pokazała, że jednak niekoniecznie…

 

Działanie programu BEE w praktyce, czyli co mogło pójść nie tak

Zacznijmy od tego, że na potrzeby takich działań stworzono system finansowania, w którym kluczową rolę odgrywały spółki celowe SPV. W dużym skrócie: SPV, czyli Special Purpose Vehicles, to struktura wydzielona z macierzystej firmy, która ma służyć określonym celom (np. nabywaniu akcji) oraz ograniczyć ryzyko. W wersji RPA wyglądało to tak, że Czarni Partnerzy otwierali SPV i pozyskiwali finansowanie pozwalające na zakup akcji „białych” firm. Na jakich zasadach? Były różne modele, ale dwa najpopularniejsze to:

– pożyczka udzielona przez „białą” firmę sprzedającą akcje,

– pożyczka udzielana przez instytucje finansowe, której zabezpieczeniem były min. kupione akcje.

Dominował pierwszy model sprzedaży, a pożyczki te mogły być zazwyczaj spłacane z dywidend wypłacanym Czarnym Partnerom. Okres spłaty wynosił zazwyczaj 10 lat – jeśli po tym czasie postało jeszcze jakieś niewielkie zadłużenie, to Czarny Partner mógł np. sprzedać część akcji w celu uregulowania go lub po prostu odejść z programu i nie kupować akcji. Co warte zaznaczenia, Czarni Partnerzy musieli płacić na początku nieduże wkłady pieniężne, będące ułamkiem realnej rynkowej wartości tychże akcji. Formalnie nie była to jednak zniżka (wbrew temu, co pisały niektóre media żądne sensacji), ponieważ pozostawało zadłużenie do spłaty, do wysokości normalnej ceny akcji. Na pierwszy rzut oka był to więc wariant opcji kupna (call option), w którym wystawca oferuje w przyszłości transakcję kupna instrumentu po cenie ustalonej przez obie strony w chwili zawarcia kontraktu. Była jednak istotna różnica: w przeciwieństwie do europejskiego modelu call option, w RPA zastosowano cenę zmienną, tzn. liczono wartość akcji w momencie zakończenia okresu spłaty. Nie było więc możliwości zastosowania tzw. vanilla options, czyli ustalenia ceny wykupu już w momencie zawierania transakcji. Miało to niekiedy daleko idące konsekwencje.

 

Wariant nr 1: deale dla zwykłych obywateli

Przede wszystkim każdy czarnoskóry obywatel mógł skorzystać z programu BEE, zakładając spółkę SPV i kupując opcje na akcje przy zapłaceniu z góry kilku % oszacowanej wartości początkowej. I wielu tak właśnie zrobiło, kupując nieduże ilości, które w zasadzie nie dawały im niczego ponad to, że mieli prawo głosu na walnym zgromadzeniu akcjonariuszy. Otrzeźwienie przychodziło jednak w momencie wykupu akcji lub tuż przed nim. Bardzo często okazywało się bowiem, że wypłacana przez lata dywidenda nie starcza na wykup nawet znaczącej części papierów wartościowych, nie mówiąc już o całości. Po prostu część przedsiębiorstw wypłacała bardzo małe dywidendy, więc nie można było sfinansować nimi operacji wykupu – a wykupić trzeba było całość. Dodatkowo ceny akcji na przestrzeni lat często rosły, co również w opisywanym wariancie niekoniecznie było korzystne dla drobnych inwestorów. Dlaczego? Ano właśnie na skutek zastosowania modelu, w którym dla wykupu przyjmowało się końcową cenę akcji, a nie początkową! Przykład:

– Mr Black w ramach programu BEE kupił w 2000 roku opcje na 1000 akcji firmy Super Company, a każda z tych akcji była warta 100 ZAR (randów południowoafrykańskich). Startowa kwota do spłaty wynosiła więc 100 tys. ZAR.

– Dywidenda, wypłacana spółce SPV kontrolowanej przez Mr Blacka, przez następne 10 lat wyniosła 50 tys. ZAR.

– W 2010 roku, a więc gdy miał nastąpić moment wykupu, wartość jednej akcji Super Company wynosiła 200 ZAR, więc Mr Black chcąc je wykupić musiałby zapłacić 200 tys. ZAR. Oczywiście wartość długu zmniejszyła się o 50 tys. tytułem wypłaconej dywidendy, ale ciągle pozostało do spłaty 150 tys. ZAR.

– Teoretycznie Mr Black mógłby tutaj wziąć kredyt w banku na 150 tys. ZAR, wykupić resztę akcji i albo je zatrzymać, albo sprzedać po cenie rynkowej za 200 tys. ZAR i być 50 tys. ZAR do przodu. Teoretycznie, bo dochodziło jeszcze coś takiego, jak oprocentowanie transakcji zakupu opcji, liczone np. według wskaźnika JIBAR (używany w RPA)! I to ono powodowało, że po 10 latach cały deal był psu na budę, bo oprocentowanie długu było wyższe niż wypłacona dywidenda. Mr Black zamykał więc spółkę i odchodził z programu BEE z niczym.

Rzecz jasna podany powyżej przykład jest mocno uproszczony, ale oddaje zasadę działania mechanizmu. Czyli:
– wycena końcowa akcji była zbyt wysoka,
– koszt długu był zbyt wysoki,
– wypłacana dywidenda była zbyt niska, aby Czarny Partner mógł spłacić za jej pomocą zadłużenie.

W efekcie akcje pozostawały własnością emitującego je przedsiębiorstwa (czyli „białej” firmy), a Czarni Partnerzy nie mieli z tego nic. Osobom, które nie znały się na finansach (a do takich zaliczało się wielu kupców), ciężko było oszacować poziom ryzyka i rentowności, więc kończyło się na wielkim rozczarowaniu. Inaczej mówiąc niektórzy po prostu myśleli, że akcje same się spłacą z dywidendy, ale się przeliczyli. Patrząc po tym, jak oceniany jest program BEE w południowoafrykańskich mediach, można zaryzykować stwierdzenie, że takich osób była większość. Oczywiście, mogło zdarzyć się i tak, że np. wartość akcji spadła, a dywidenda wystarczyła na wykupienie całości, ale wydaje się, że nie były to przypadki przeważające (jeśli chodzi o zwykłych inwestorów).

 

Wariant nr 2: deale dla elity

Wpływowi czarnoskórzy politycy i urzędnicy teoretycznie przystępowali do programu BEE na takich samych zasadach, jak przeciętni czarnoskórzy obywatele RPA. Tyle, że w praktyce warunki gry na tym poziomie były zupełnie inne.

Po pierwsze dzięki rozmaitym koneksjom „ważniacy” mogli załatwić sobie finansowanie umożliwiające zakup większych ilości opcji na akcje. Wiązało się to chociażby z możliwością umieszczenia swoich ludzi w zarządzie czy radzie nadzorczej – tak więc ktoś tam już załapał się na dobrze płatną fuchę i miał wpływ na to, co dzieje się w firmie.

Druga sprawa: układy polityczne nowych akcjonariuszy umożliwiały załatwienie wielu rzeczy, jak chociażby wygranych w rządowych przetargach, czy w skrajnych przypadkach nawet przepchnięcie odpowiedniej ustawy. Można się tylko domyślać, czy w ślad za tym szły różnego rodzaju „premie”…

Trzecia kwestia: dzięki dostępowi do finansowania, spółki SPV kontrolowane przez wysoko postawionych polityków i urzędników miały możliwość wcześniejszego wykupywania akcji i obrotu nimi na giełdzie. Po co? Załóżmy taki oto scenariusz: „biała” firma, mająca jako akcjonariuszy wpływowych czarnoskórych polityków, wie, że dzięki ich wpływom najprawdopodobniej zgarnie tłusty rządowy kontrakt. Co więc robi spółka SPV należąca do tychże polityków, która nabyła opcje na akcje…? Oczywiście pozyskuje finansowanie i wykupuje akcje od „białej” firmy! No a potem, gdy już upubliczni się wiadomość o pozyskaniu rządowego kontraktu, to cena akcji poszybuje do góry, więc spółka SPV będzie mogła je sprzedać z zyskiem, spłacić zadłużenie i wyjść na plus. Rzecz jasna zaraz potem można powołać nowy podmiot SPV Black Partner, który znów zakupi opcje na akcje za ułamek ich wartości i tak dalej…

Władza – dostęp do finansowania – wiedza. W takiej konfiguracji naprawdę ciężko jest stracić. Ile było przypadków podobnych do opisanego powyżej? Najprawdopodobniej sporo, skoro w 2018 roku prezydent RPA Cyril Ramaphosa powołał komisję śledczą, która miała badać nieprawidłowości związane z zaangażowaniem w podobne transakcje funduszu PIC. Tenże PIC (Public Investment Corp) to państwowy fundusz inwestycyjny mający za zadanie zbierać środki min. na wypłaty emerytur, dysponujący miliardami dolarów. Ważną rolę w tej instytucji pełnił niejaki Tshepo Mahloele, który wraz ze znajomymi biznesmenami opracował prosty schemat:

– spółka SPV kontrolowana przez kumpla Mahloele zostawała Czarnym Partnerem i kupowała opcje na akcje od „białej” firmy;

– Mahloele załatwiał tej spółce SPV finansowanie z PIC, dzięki czemu mogła ona wykupić od razu akcje;

– gdy tylko cena akcji szła znacząco w górę, spółka SPV odsprzedawała je PIC bądź na giełdzie i spłacała zadłużenie, resztę pozostawiając jako zysk,

– no a następnie można było otworzyć kolejną spółkę SPV i powtórzyć schemat – i tak dalej…

I tak oto Mahloele z ekipą zarobili grube miliony. Oczywiście można domniemywać, że mieli oni dostęp do poufnych informacji i wiedzieli kiedy może nastąpić podwyżka kursu akcji, więc szli na tzw. pewny strzał.

 

Tshepo Mahloele, bohater jednego ze skandali związanych z programem BEE. Źródło: tshepomahloele.com

 

Jaki był skutek wprowadzenia w życie programu Black Empowerment Economy?

No i tym właśnie sposobem niektórzy czarnoskórzy politycy zasiedli z dotychczasowymi białymi elitami przy wspólnym stole. A zwykli czarni obywatele, którzy „pobawili się” w zakup akcji w ramach BEE…? W przeważającej części nie zyskali zbyt wiele – może oprócz chwilowej nadziei na lepsze życie. Zresztą większość czarnoskórego społeczeństwa w RPA, mimo licznych bonusów programu BEE, nadal stanowią osoby żyjące w biedzie. Według danych opublikowanych w 2017 roku, 55,5% tamtejszego społeczeństwa miała do dyspozycji mniej niż 75 USD miesięcznie na osobę (w przeliczeniu), przy cenach żywności, ubrań czy mieszkań zbliżonych do polskich! Można odnieść wrażenie, że w pewnych aspektach przypomina to nieco sytuację z genialnej książki „Folwark zwierzęcy” Orwella, ale w oczach niektórych byłoby to porównanie wysoce niestosowne i obraźliwe (choć ja bym nie odczytywał go dosłownie). No a skoro tak, to stworzenie puenty dla tego wpisu pozostawiam każdemu z Czytelników z osobna. ???? 

Zdjęcie ilustrujące wpis jest poglądowe! Osoby, rzeczy lub sytuacje przedstawione na zdjęciu NIE mają bezpośredniego związku z treścią niniejszego wpisu!

I znów o split payment słów kilka

No i od 1 listopada mamy obowiązkowy split payment na tzw. newralgiczną elektronikę (smartfony, telewizory itd.). Na początek muszę przyznać, że Ministerstwo Finansów wykonało dobry krok decydując się na objęcie mechanizmem podzielonej płatności również transakcji w Euro. Wyglądać to będzie tak, że kwota równa podatkowi od wartości dodanej zostanie przeliczona na PLN po kursie NBP z dnia poprzedzającego wystawienie faktury, no a potem trafi na specjalne konto VAT odbiorcy płatności, czyli de facto pod kontrolę skarbówki. Do tej pory można było stosować taki schemat płatności, teraz będzie już trzeba. System wygląda więc na szczelny – przynajmniej jeśli chodzi o telefony komórkowe, które były niegdyś uważane za jedne z topowych towarów używanych w schematach karuzelowych.

 

Split payment – bat na mafie VAT…?

I na powyższym w zasadzie można by zakończyć ten wpis, gdyby nie fakt, że w załączniku nr 15 ustawy o VAT mamy towary, które już od kilku lat nie są wykorzystywane w karuzelach! Po prostu odwrotne obciążenie wyeliminowało je z tzw. obiegu przestępczego. Ale za to karuzele na takich rzeczach, jak chociażby kawa czy czekolada, dalej się kręcą i kręcą… I będą się kręciły – jeśli nie na tym, bo zostanie to wrzucone do kolejnego załącznika, to na czymś innym. Po prostu obowiązkowy split payment jest skuteczną metodą uszczelniania tylko tych branż, w których go zastosowano. No a że wszystkiego split paymentem objąć nie można, to przestępcy po prostu przerzucają się na kolejne produkty i kolejne – taka zabawa w kotka i myszkę. Niby banał powtarzany od lat, a do dziś niektórzy pozostają na niego głusi i ślepi. ????

Nie jest to zresztą tylko moje skromne zdanie – oto opinia eksperta od VAT fraud z Wielkiej Brytanii, którego zapytałem o tę sprawę:

– The introduction of split payments impacts on legitimate business and has yet to be shown as effective. I think that the impact on honest traders is greater than on criminals.

Czyli:

– Wprowadzenie podzielonej płatności ma wpływ na legalne przedsiębiorstwa i nie zostało jeszcze wykazane jako skuteczne. Myślę, że wpływ na uczciwych przedsiębiorców jest większy niż na przestępców.

Nic dodać, nic ująć.

 

Split payment w innych krajach europejskich

Nie bez powodu w Unii Europejskiej praktycznie nie ma split paymentu poza Polską – o, przepraszam, jednak nie… Jak zapewne wiecie, split payment wdrożono także w innych krajach Wspólnoty, choć w nieco innym kształcie. I tak w Rumunii różnił się on od polskiej wersji np. tym, że kwota podatku VAT była wpłacana bezpośrednio na konto skarbówki, a obowiązek uczestnictwa w mechanizmie miały firmy z zaległościami podatkowymi na odpowiednim poziomie (czyli nie wszyscy). Z kolei we Włoszech podzielona płatność obowiązuje przy zamówieniach publicznych. Co ciekawe, w Italii na skutek split paymentu zaobserwowano negatywne zjawisko opóźnień zwrotu VAT-u powyżej ustawowych 90 dni, co istotnie zaburza płynność finansową firm! No i wisienka na torcie, czyli Bułgaria, gdzie system kont VAT funkcjonował w latach 2003 – 2006, czyli przed wejściem tego kraju do UE. Jak to się zakończyło…? Totalną klapą – ale to temat na osobny wpis.

 

Podzielona płatność w Polsce – krótkie podsumowanie

Wnioski są niestety takie, że obowiązkowego split paymentu nie można traktować jako remedium na walkę w mafiami VAT! Są za to dostępne inne rozwiązania, oparte np. na analityce przepływów finansowych i sprawnym działaniu organów ścigania szybko namierzających zarówno zagrożone branże, jak i przestępców. Jednak, co trzeba jasno powiedzieć, one też nie zapewnią 100% skuteczności – nic jej nie zapewni w sumie. W każdym razie to temat, który też poruszę w swoim czasie (w książce na pewno o tym będzie). A na sam koniec dodam, że jeśli będziecie kiedyś rozmawiać z Morawieckim lub kimkolwiek innym, kto będzie Wam mówił, że dzięki obowiązkowemu split paymentowi wyeliminowano mafie VAT-owskie, to możecie mu odpowiedzieć:

– Zgadza się, wyeliminowano, ale tylko w niektórych sektorach – przestępcy przerzucili się przecież na inne towary!

P.S. Jeśli ktoś się przypadkiem dziwi, że nie skomentowałem tak istotnych wydarzeń, jak wyczyny urzędników związanych z Marianem Banasiem, to informuję, że to zrobiłem. Tyle, że na moim profilu na Facebook, na gorąco można powiedzieć. ????

Zdjęcie ilustrujące wpis jest poglądowe! Osoby, rzeczy lub sytuacje przedstawione na zdjęciu NIE mają bezpośredniego związku z treścią niniejszego wpisu!