Tonący brzytwy się chwyta, czyli jak wyłudzają towary upadające przedsiębiorstwa

Dzisiaj opiszę pokrótce przypadek, jakich wiele. Mamy więc normalnie działającą firmę Januszex (nazwa przykładowa), która handluje sobie jakimś tam towarem. Biznes idzie raz lepiej, raz gorzej, ale w pewnym momencie z różnych powodów wszystko zaczyna się sypać – przyczyną mogą być np. błędne decyzje zarządu, słaba koniunktura na rynku itp., itd. Niektórzy w takiej trudnej sytuacji wikłają się w kredyty, inni postanawiają zmienić branżę lub wręcz zakończyć działalność, a jeszcze inni postanawiają w niezbyt uczciwy sposób „przedłużać agonię”, licząc przy tym na to, że w międzyczasie sytuacja się odwróci, może wpadnie jakiś super deal, który wszystko zmieni… I to właśnie przedsiębiorcy zaliczający się do tej ostatniej kategorii mając przysłowiowy nóż na gardle, dopuszczają się często przeróżnych wyłudzeń – no, ale po kolei.

Piramida płatności, czyli początek końca

Firma Januszex bierze towar na przedłużony termin płatności od spółek A, B, C, D itd. – ogólnie kilkunastu lub kilkudziesięciu różnych dostawców. Osoby pełniące kluczowe role w Januszexie przed utworzeniem własnej firmy pracowały jako managerowie w przedsiębiorstwach będących liderami rynku, więc mają sporo kontaktów i zaufanie kontrahentów, wynikające ze sprawdzonych relacji nawiązanych w tamtym okresie (stąd min. łatwość, z jaką dostają towar na kredyt). Płatności Januszexu układają się w swego rodzaju piramidę – każda kolejna partia towaru jest dość szybko sprzedawana, a uzyskane środki są przeznaczone na spłatę wcześniejszych dostaw. Tak więc przykładowo spółka A dostarczyła towar za 100 tys. PLN w czerwcu, spółka B za 150 tys. PLN w lipcu, spółka C za 180 tys. PLN w sierpniu i tak dalej. Pieniądze uzyskane ze sprzedaży towaru (co następuje niemal natychmiast) dostarczonego przez spółkę B idą więc na spłatę zobowiązań wobec spółki A, kasa za towar spółki C idzie na spłatę spółki B i tak dalej. W jeszcze innych wariantach następuje regulowanie należności w formie barteru – tzn. towar od spółki B jest przekazywany spółce A jako spłata zobowiązań itd. Teoretycznie normalny schemat, bardzo wiele firm tak przecież robi.

Przekroczenie punktu krytycznego i „przejście na ciemną stronę mocy”

No i teraz cały proceder trwa sobie w najlepsze do czasu, kiedy to na rynku zaczyna brakować nowych dostawców i nie ma już kogoś, kto dałby towar na kredyt. Przychodzi wreszcie ten nieuchronny moment, w którym szefowie Januszexu zdają sobie sprawę, że właśnie mają wielką dziurę w cash flow, nie ma z czego spłacić dostawców, a o kredycie bankowym mogą właściwie zapomnieć. Co więc dzieje się dalej? Na tym etapie prezesem zostaje często rasowy figurant – słup, a zostaje ograniczona formalna rola starych członów zarządu. Następnie Januszex zamawia największe możliwe partie towaru od swoich kontrahentów (spółki A, B, C, D itd.) jednocześnie – ile się tylko da i od kogo się da. Następnie cały otrzymany towar zostaje momentalnie sprzedany firmom Marianex i Mirex (nazwy przykładowe), na przedłużony termin płatności, do tego nieraz bywało, że w cenie niższej, niż cena zakupu, co akurat było bardzo ryzykowne pod kątem ewentualnej odpowiedzialności karnej (można łatwiej „przybić” wyłudzenie). Co dość istotne, w zarządach spółek Marianex i Mirex niejednokrotnie zasiadały osoby mniej lub bardziej formalnie związane z Januszexem (bywały przypadki, że prezesi takich spółek miewali udziały w Januszexie!). Takie powiązania świadczą w pewnym stopniu o tym, że całej akcji nie planowali zawodowi oszuści – oni rozegrali by to tak, aby nie było takich oczywistych „połączeń” pomiędzy członkami zarządów wymienionych spółek. W każdym razie wkrótce po tym, jak Marianex i Mirex otrzymują towar, sprzedają go i praktycznie znikają z rynku, kończąc jakąkolwiek realną działalność gospodarczą.

Co dalej z wyłudzonym towarem?

Odpowiedź na powyższe pytanie jest taka: mamy tutaj wiele możliwości, włączając klasyczną odsprzedaż. Jedną z ciekawszych opcji jest jednak to, że docelowy klient – nazwijmy go Szwagrex – startuje w jakimś przetargu i po prostu potrzebuje konkretnego towaru w niskiej cenie, aby wygrać (wiadomo, kryterium 100% cena rządzi). W normalnych warunkach raczej nie udało by mu się przebić cenowo konkurentów, ale jeśli dysponuje de facto wyłudzonym towarem, nabytym za cenę o wiele niższą od rynkowej, to to już zmienia nieco postać rzeczy… Tak min. rozwiązują się „nierozwiązywalne” zagadki typu: „Jakim cudem udało mu się dać tak niską ofertę w tym przetargu i jak mu się to niby opłaci…?!”.

W jeszcze innym wariancie Marianex i Mirex robili fikcyjne WDT (Wewnątrzwspólnotowa Dostawa Towarów) i występowali o zwrot VAT-u dysponując papierami od wiarygodnej (jeszcze) spółki Januszex – ewentualna kontrola ze skarbówki docierała wtedy do spółek A, B, C, D itd. i upewniała się, że są to znane firmy prowadzące realną działalność, więc nie było zbytnio podstaw do zablokowania zwrotu dla Mirexa i Marianexa. Taki towar zostawał jednak realnie w Polsce i był dalej sprzedawany w niskiej cenie np. przez kolejne spółki – słupy, rzecz jasna bez bawienia się w rozliczanie podatków.

Ok, a co na to wszystko wierzyciele?

Jest jasne, że spółki A, B, C, D itd. będą chciały odzyskać swoje pieniądze – co wtedy zrobi Januszex? Tutaj znów mamy wiele możliwości na odegranie przeróżnych mniej lub bardziej wiarygodnych „teatrzyków”. Najpopularniejsze tłumaczenie jest zwykle takie, że Marianex i Mirex nie zapłacili za towar dostarczony im przez Januszex, więc ten ostatni nie ma z czego zapłacić kontrahentom A, B, C, D itd. Marianex i Mirex tłumaczą się z kolei, że np. okradziono ich magazyn, towar spłonął, bliżej nieznana spółka z Białorusi nie zapłaciła im za towar itd., itp. Generalnie całe przedstawienie polega na tym, aby możliwie skutecznie oddalić od faktycznego szefostwa Januszexu widmo prokuratorskiego oskarżenia o wyłudzenie, a sprawę skierować na tory zwykłego niepowodzenia biznesowego, co się przecież zdarza i nie jest karalne (co najwyżej trzeba spłacać długi). Ewentualnie zawsze można też próbować zwalić odpowiedzialność na prezesa – figuranta (w końcu to jego rola).

Taka zabawa w kotka i myszkę może trwać nawet latami, a szefowie Januszexu grają przy tym na zmęczenie przeciwników, tj. wierzycieli. W międzyczasie mogą pojawić się jeszcze przeróżne pomysły na zmniejszenie zobowiązań, jak np.:

– kontrolowany wykup długów przez podstawiony podmiot (zwykle za nie więcej, niż 50% ich pierwotnej wartości) powiązany z ich późniejszym umorzeniem (o tym patencie zresztą już pisałem)

– oferta „spłaty” zobowiązań w formie obietnicy dostarczenia spółce A, B, C lub D taniego towaru lub usług na potrzeby wygrania przez nią przetargu, przy czym dostarczająca firma kontrolowana przez ludzi Januszexu oczywiście z założenia nie zapłaciłaby swoim dostawcom/podwykonawcom

– przeróżne propozycje związane z fakturami – może to być samo dostarczenie „kosztów” umożliwiających zbicie podatku dochodowego, czasem także „pomoc w optymalizacji VAT-u” za pomocą spółki – słupa itd.

– zaoferowanie zapłaty „w naturze”, to jest np. w formie zrealizowania jakiegoś projektu (tutaj akurat chodzi głównie o to, aby wykazać dobrą wolę i odwlec maksymalnie moment, w którym wierzyciel odda sprawę do sądu)

Podobnych wytłumaczeń i wybiegów podsuwanych przez prezesów takich Januszexów jest tak wiele, że można by o tym w zasadzie napisać książkę zatytułowaną „Podręcznik kłamcy”, zawierającą dodatkowo wszelkiego rodzaju wskazówki, co należy zrobić, aby uprawdopodobnić swoją wersję. No, ale to już temat na nieco inny wpis, który być może kiedyś rozwinę.

Krótkie podsumowanie

Zaryzykowałbym stwierdzenie, że za większość wyłudzeń towarów w Polsce odpowiedzialni są właśnie tacy prezesi przeróżnych Januszexów, którym nie powiodło się w biznesie, a nie zawodowi oszuści od początku nastawieni na zrobienie wałku. Moralna ocena takiego postępowania, jakie opisałem powyżej, oczywiście zawsze powinna być naganna, ale jednak takiego „upadłego prezesa” można spróbować zrozumieć, choć w niewielkiej części. W końcu gość funkcjonował sobie przez x-lat jako biznesmen, przyzwyczaił się w tym czasie do wysokiej pozycji społecznej oraz do życia na ponadprzeciętnym poziomie, a tu nagle miałby kończyć jako bankrut z długami… Dla wielu taka wizja okazuje się na tyle nie do przyjęcia, że wolą postawić wszystko na jedną kartę i wejść na drogę przestępstwa, niż stać się zwykłym, szarym człowiekiem, który z najnowszego Mercedesa klasy S musi przesiąść się do starego Fiata (albo i do autobusu MPK). W każdym razie na zakończenie dodam tylko, że gdyby któryś z Czytelników miał kiedyś problem ze ściągnięciem należności od podobnego „prezesa Januszexu”, to służę pomocą: kontakt@bialekolnierzyki.com

Zdjęcie ilustrujące wpis jest poglądowe! Osoby, rzeczy lub sytuacje przedstawione na zdjęciu NIE mają bezpośredniego związku z treścią niniejszego wpisu!

Słupy, śmieci i bałagan w procedurach

Dziś znów będzie o śmieciach, słupach oraz o skarbówce. Zacznijmy może od tego, że w 2001 roku pewna spółka zamieszana w liczne afery gospodarcze przekształca się w inną spółkę (normalna rzecz). Następnie przez ponad 10 lat ta nowo utworzona spółka jest martwym tworem, o czym świadczy min. to, że kierowana do niej korespondencja sądowa wraca z adnotacjami „adresat nieznany”. Sąd miał możliwość rozwiązania owej spółki jako tzw. fikcyjnego podmiotu nie wykazującego żadnych oznak aktywności gospodarczej, ale nikomu widocznie nie chciało się zająć tym tematem, bo i po co się męczyć – w końcu to przypadek, jakich wiele, bo wiele mamy takich istniejących tylko na papierze firm. No i to wszystko zapewne nie ujrzałoby nigdy światła dziennego, ale…

Ale okazało się, że ta spółka – słup jest odpowiedzialna za wwiezienie do Polski góry odpadów, których koszty utylizacji przekraczać mają 10 milionów PLN. Ile na tym zarobili przestępcy? Mogło to być 20-50% wymienionej kwoty, a więc kilka milionów PLN. Czy uda się cokolwiek z tej kwoty wyegzekwować od prezesa spółki? Prawdopodobnie nic, ponieważ zarówno on, jak i jego małżonka będąca wspólnikiem, formalnie nie posiadają żadnego majątku. Jak jednak twierdzi dziennikarz prowadzący śledztwo, majątek „śmieciowego” małżeństwa jest „rozlokowany po różnych słupach, a nawet najbliższej rodzinie”, a dodatkowo „gdzie się mieści (majątek) wie każdy choć trochę rozgarnięty śledczy w lokalnych organach”. Następnie padają sugestie o dzieleniu się z kim trzeba oraz o lokalnych układach jeszcze z lat 80., czego już jednak nie będę komentował. Cały artykuł tutaj:
http://pressmania.pl/multibest-firma-nieznana-z-miejsca-po…/

Rekrutacja słupów i obieg informacji

Mój komentarz zacznę może do tematu słupów. Otóż, wbrew wielu mitom kreowanym przez media, zwykle nie jest tak, że zastępy „słupów” są nieprzeliczone i że VAT-owcy oraz inni przestępcy niezwykle łatwo werbują takie osoby wśród całkiem przypadkowych bezdomnych na dworcach PKP/PKS za przysłowiową flaszkę itd. W rzeczywistości często wygląda to nieco inaczej: po prostu członkowie grupy przestępczej podczas rekrutacji „prezesów” wykorzystują swoje znajomości w lokalnych środowiskach i nie biorą do biznesu osób przypadkowych, bo to zawsze niesie za sobą ryzyko, że nie da się ich kontrolować wtedy, kiedy będą rzeczywiście potrzebni (np. do podpisania jakiegoś papieru) – bezdomny wszak może zniknąć w każdej chwili praktycznie bez śladu. Taka rekrutacja prowadzona wśród znajomych skutkuje tym, że nieraz kilka-kilkanaście postronnych osób wie, że gangster X akurat szuka „prezesów” np. do karuzeli. Co więcej, wiele osób zdaje sobie sprawę, że jakaś przestępcza działalność zaczyna się kręcić, bo jeden idiota z drugim idiotą pochwali się znajomym przy piwie, że oto właśnie został prezesem spółki i nie musi już pracować, a zarabia itd. Takie informacje potem wypływają „w miasto” i nagle stają się tajemnicą Poliszynela – niby wszyscy ze środowiska o tym wiedzą, ale reakcji ze strony organów ścigania jakoś brak. Dobrym przykładem będzie chociażby pewien blok mieszkalny w Inowrocławiu, gdzie x-lat temu, gdy na topie były wyłudzenia VAT-u na metalach kolorowych, zarejestrowano 8 czy 9 firm handlujących złomem, większość na ex-kryminalistów, bezrobotnych, ludzi z marginesu itp., o czym już zresztą kiedyś pisałem. Czy ktokolwiek w miejscowej skarbówce albo z odpowiednich wydziałów policyjnych zainteresował się taką „kumulacją”? Nic mi na ten temat nie wiadomo – wiem natomiast, że organizatorzy tego procederu już od ponad 10 lat są właściwie bezkarni (no, może z nielicznymi wyjątkami wtapiającymi „na własne życzenie”). Oczywiście, śledztwa w podobnych sprawach trwają zwykle dość długo – 4, 5, czasem i 6 lat, ale jeśli przez dobre 10 lat służby nie dają rady rozpracować grupy kilkunastu „karków”, którzy jeszcze kilkanaście lat temu byli drobnymi złodziejaszkami, to coś tu jest raczej nie tak…

Prewencja kluczem do sukcesu?

Zgłębiając temat można dojść do wniosku, że walka ze słupami jest jak walka z wiatrakami. Przykładowo: raport NIK obejmujący lata 2014 i 2015 podaje, że do kontroli podatkowych typowano podmioty z trafnością do 90%, co jest bardzo dobrym wynikiem – tyle, że… w praktyce niewiele to później dawało. Kontrolą obejmowano bowiem spółki – słupy często dopiero po 3 miesiącach ich działalności, kiedy zdążyły już one wystawić faktury i na tym faktycznie zakończyły swoją aktywność. I teraz dane:
– rok 2014, organy wykryły fikcyjne faktury na kwotę 33,7 miliarda PLN, wymierzono 5,2 miliarda PLN należnych podatków
– rok 2015, organy wykryły fikcyjne faktury na kwotę 81,9 miliarda PLN, tylko w pierwszym półroczu wymierzono 4,9 miliarda PLN należnych podatków

Ile z tych domiarów podatkowych wpłynęło do budżetu? Marne 162 miliony PLN za lata 2013-2015, co stanowiło zaledwie 1,3% (!) kwot należnych ustalonych przez organy kontroli skarbowej. To pokazuje, jak dziurawy był system, a także to, że nawet trafne typowanie podmiotów do kontroli nie jest kluczem do sukcesu. Ok, a co jest wobec tego…?

Odpowiedź na to pytanie nie jest jednoznaczna. Jeszcze nie tak dawno byłem zdania, że bardzo dobrym rozwiązaniem byłaby zaawansowana prewencja oparta chociażby o narzędzie analityczne, które łączyłoby np. dane z rejestru przestępców (ze szczególnym uwzględnieniem recydywy), bezdomnych, stałych klientów pomocy społecznej, długotrwale bezrobotnych oraz dłużników, którzy od lat nie regulują swych zobowiązań. I teraz gdyby taki delikwent, zaliczający się choć do jednej (albo i kilku) wymienionych kategorii nagle zakładał firmę czy też zostawał prezesem spółki, szczególnie w branżach będących na dany moment w kręgach zainteresowania przestępców (np. pod kątem wyłudzania VAT-u, czy też właśnie nielegalnego wwozu śmieci), to system automatycznie powinien przesyłać powiadomienie o tym fakcie do właściwych służb, od skarbówki zaczynając, a na odpowiednich wydziałach policyjnych kończąc.

Dziś już nie jestem pewien skuteczności takowego systemu – a w każdym razie uważam, że bez gruntownych zmian w samych procedurach działania urzędników nie miałby on wielkiego sensu. Dlaczego? Takie systemy co prawda fajnie wyglądają na papierze, ale w zderzeniu z realiami polskich urzędów nawet najlepsza idea polegnie z kretesem, niestety. Nie wszyscy bowiem wiedzą, że skarbówka już dziś dysponuje różnymi bazami, które w założeniu mają jej pomagać w zwalczaniu nieprawidłowości – są to chociażby takie twory, jak: VIES, Cerber, SeRCe, CELINA, KCIK, REMDAT, obecnie JPK_VAT, itd. itp. I co z tego wszystkiego wynika? Właśnie nie tak wiele, jak teoretycznie powinno. Niektórzy „ludzie z branży” twierdzą, że dostęp do tych narzędzi mają wyłącznie nieliczne osoby z działów analiz i kontroli, a cała reszta urzędników nawet nie do końca wie, co te bazy zawierają. Gdyby zresztą chcieli się tego dowiedzieć, to musieliby składać wnioski o udzielenie dostępu itd., a komu się chce… Generalnie więc dane są, ale ich analiza idzie relatywnie słabo, a przepływ informacji pomiędzy poszczególnymi urzędami (nie wspomnę już o informowaniu innych instytucji, jak np. CBŚP) to niekiedy istny dramat.

Poza tym cóż bowiem z tego, że kontrolerzy skarbówki byli zawaleni robotą, skoro bardzo często kończono sprawy po ustaleniu, że słup nie dysponuje majątkiem i nie ciągnięto dalej tego wątku, nie starając się dojść do faktycznych organizatorów procederu!? W konsekwencji mieliśmy tylko koszty i kary więzienia dla kilku meneli (a więc kolejne wydatki z kieszeni podatników). A może była to celowa polityka, mająca na celu odwrócenie uwagi od firm, które przez wiele lat unikały kontroli…? Ciężko jednoznacznie stwierdzić. W każdym razie pewne jest, że „przerobienie” setek czy też tysięcy „słupów” niewiele da, jeśli dzięki temu nie da się dopaść rzeczywistych beneficjentów przestępstwa, czyli organizatorów karuzel i wszelkich innych „wałków” gospodarczych.

Jak więc usprawnić „wyłapywanie” przestępców gospodarczych?

Kilka luźnych propozycji 
W dużym skrócie można powiedzieć, że klucze do sukcesu przy zaawansowanych projektach są właściwie trzy: sprawny obieg informacji, właściwe procedury oraz zmotywowany zespół, który chce się do tych procedur stosować. Idąc dalej tym tokiem myślenia, nasz aparat kontroli skarbowej, chcąc nazbierać więcej grzybów do koszyczka, powinien postawić na następujące rzeczy:

1. Usprawnienie wewnętrznego obiegu informacji w urzędach skarbowych, czyli nowe, lepsze procedury oraz ich maksymalne „odformalizowanie”, dzięki czemu uprawniony urzędnik będzie mógł szybciej uzyskać dostęp do danych umożliwiających namierzenie potencjalnych przestępców.

2. Stworzenie jednego, zintegrowanego systemu oceny ryzyka, opartego na dotychczasowych, który łączyłby dane z obecnie dostępnych systemów i na podstawie odpowiednich algorytmów typowałby już na początkowym etapie te podmioty, które mogą w przyszłości „sprawiać kłopoty”. Dostęp do takiego systemu powinien być możliwie prosty, a jego obsługa intuicyjna. Poza tym jeden centralny system jest o wiele bardziej skuteczny, niż kilka systemów – ludzie się po prostu do niego przyzwyczajają i w nim sprawnie operują, a skakanie „z kwiatka na kwiatek”, czyli od systemu do systemu zawsze jest mniej wydajne (o czym wie praktycznie każdy, kto pracował chociażby w branży IT).

3. Lepszy obieg informacji pomiędzy służbami, wymuszony odpowiednimi procedurami – np. pomiędzy KAS, a wydziałami CBŚP do zwalczania zorganizowanej przestępczości ekonomicznej, co pozwoliłoby chociażby na lepsze zabezpieczanie majątków przestępców.

4. Gruntowne przeszkolenie i odpowiednie wdrożenie w temat wszystkich funkcjonariuszy, którzy mieliby korzystać z takiego zintegrowanego systemu oceny ryzyka, a także maksymalne możliwe skrócenie ścieżki decyzyjnej umożliwiającej dostęp do danych tam zawartych (tzn. nie ma mowy o czymś takim, jak np. składanie podania na piśmie i oczekiwaniu dwa tygodnie na jego rozpatrzenie).

5. No i wreszcie, na sam koniec, najbardziej oczywista dla mnie „oczywistość”, a mianowicie to, że ściganiem przestępców gospodarczych z ramienia np. KAS nie powinni się zajmować ludzie z przypadku zarabiający 2500 PLN na rękę, tylko odpowiednio wykwalifikowani i dobrze opłacani specjaliści, dla których taka praca byłaby faktycznym celem zawodowym, a nie przechowalnią. Jeden taki zawodowiec wyposażony w odpowiednie narzędzia byłby z pewnością bardziej skuteczny, niż pięciu (albo i dziesięciu) urzędników, którzy pracują na zasadzie: „Jacuś, synku, ty weź idź do urzędu skarbowego – ciotka Halina ci tam robotę załatwi, 40h tygodniowo, urlopy płatne, robota spokojna – może za dużo nie zarobisz, ale się nie narobisz no i stabilizacja będzie…”. Lepiej postawić na jakość, a nie na ilość – to stara prawda, która sprawdza się prawie zawsze.

Są to jedynie luźne propozycje, które oczywiście mogłyby „polec” w toku analizy, ale przecież to właśnie od różnych propozycji się najpierw zaczyna, a dopiero potem wychodzą z tego rozwiązania nadające się do implementacji. Może więc warto, żeby wzięto się wreszcie za działania faktycznie zmierzające do poprawy sytuacji, a zaprzestano „pokazówek” typu: „znosimy karę łączną i będzie można dostać 150 lat więzienia za faktury VAT”.

Zdjęcie ilustrujące wpis jest poglądowe! Osoby, rzeczy lub sytuacje przedstawione na zdjęciu NIE mają bezpośredniego związku z treścią niniejszego wpisu!

Weksel in blanco – w jaki sposób wykorzystywali go lichwiarze

Co prawda w dzisiejszych czasach weksle in blanco są nieco rzadziej stosowaną formą zabezpieczenia transakcji, aniżeli bywało to kiedyś, ale wiele osób ciągle chętnie się nimi posługuje. Problem jest taki, że nie wszyscy robią to w sposób uczciwy, co niejednokrotnie może prowadzić do sporych kłopotów wystawcę takiego weksla – i właśnie o takich przypadkach będzie dzisiejszy wpis.

Jak przejąć nieruchomość wartą nawet kilkukrotnie więcej, niż kwota zobowiązania widniejąca na wekslu

Niektórzy lichwiarze posiadający „układy” w grupach przestępczych, bardzo chętnie korzystali z dobrodziejstw weksli in blanco. Wyglądało to często tak, że w lokalnym środowisku biznesowym pojawiał się budzący zaufanie człowiek, który udzielał pożyczek prywatnych np. na rozkręcenie biznesu. Rzecz jasna pieniędzy nie mógł otrzymać byle kto, lecz tylko osoby dysponujące odpowiednim zastawem (np. nieruchomościami). Pożyczkodawca sprawdzał, czy takie potencjalne zabezpieczenie nie jest obciążone prawnie (np. czy nie ma na nim hipoteki), po czym pożyczał odpowiednią kwotę. Przy okazji transakcji sporządzano weksel in blanco, a do niego dodawano umowę wekslową, w której wpisywano maksymalną wysokość zobowiązania, np. 200 tys. PLN, czyli teoretycznie zgodnie z prawem pożyczkodawca nie mógł zażądać więcej, niż wyszczególniona w umowie kwota pożyczki + ewentualne odsetki za zwłokę oraz jakaś kara umowna. Teoretycznie więc mógł czuć się względnie bezpiecznie, ale…

Po jakimś czasie okazywało się, że pod dom wystawcy weksla przyjeżdżało kilku smutnych Panów w luksusowym samochodzie z ciemnymi szybami, którzy mówili mu, że oto mają jego weksel, więc musi im zapłacić 300 tys. PLN do, dajmy na to, przyszłego wtorku, zgodnie z datą zawartą w tym dokumencie. A jeśli nie ma akurat gotówki? A to łaskawie zgodzą się np. na przepisanie na nich posiadanej przez dłużnika wekslowego nieruchomości (wartej o wiele więcej, niż wynosiła kwota zobowiązania), dodając przy tym, że w razie odmowy ewentualna windykacja sądowa będzie tu w zasadzie najmniejszą nieprzyjemnością. Dłużnik po chwili szoku mówił, że przecież on wystawiał tylko jeden weksel dla kogoś zupełnie innego, do którego ma zresztą umowę wekslową oraz że tylko 200 tys. PLN tam miało być i prosił smutnych Panów o pokazanie dokumentu. I co się okazywało? Oto na okazanym wekslu, który był niegdyś wekslem in blanco, widniały dane innego wierzyciela, niż na umowie wekslowej, kwota też była zupełnie inna (wyższa) – tylko dane i podpis dłużnika były jego własne, autentyczne. Co, jak, dlaczego…?

Jak do tego doszło?

Bardzo prosty błąd – weksel opierał się na standardowym wzorze, który nie zawierał tak istotnych informacji, jak chociażby dane remitenta (pierwotny wierzyciel), dokładna kwota i waluta zobowiązania oraz data jego powstania. De facto oznaczało to, że posiadacz takiego weksla mógł w nim wpisać w zasadzie dowolną kwotę oraz dowolne dane wierzyciela. W praktyce więc wychodziło na to, że pierwotna umowa wekslowa stawała się bezużytecznym świstkiem papieru, ponieważ dotyczyła teoretycznie całkiem innego weksla (choć praktycznie tego samego w sensie fizycznym). Nie można bowiem obalić weksla z autentycznym podpisem i danymi dłużnika w oparciu o umowę wekslową zawartą z innym podmiotem, niż ten, który widnieje w niniejszej umowie! Oczywiście tak „zrobionym” dłużnikom wekslowym pozostawała droga sądowa i próby wykazania, że padli ofiarą oszustwa, ale po pierwsze byłoby to dość trudne do udowodnienia, a po drugie mieli oni świadomość, że mało empatyczni lichwiarze, nawet ewentualnie przegrywając w sądzie, zwyczajnie im nie odpuszczą…

Lichwiarze w akcji, czyli zawyżanie wysokości zobowiązania

Spotykane były również przypadki, w których lichwiarze po prostu wykupywali taki weksel in blanco, na którym sprzedający wpisał wyższą kwotę – np. 250 tys. PLN zamiast ustalonych pierwotnie 200 tys. PLN. Rzecz jasna był to wykup fikcyjny, gdyż tak naprawdę od samego początku to oni kontrolowali całą sytuację. Następnie „nawiedzali” dłużnika i mówili mu, że weksel został przeniesiony na nich w drodze indosu (został im sprzedany) jako wypełniony przez pierwotnego posiadacza, a oni nabyli go w tzw. dobrej wierze, tzn. np. nie wiedzieli, że kwota na nim jest drastycznie zawyżona, więc ich prawa są chronione! Bo prawo mówi, że jeżeli weksel niezupełny w chwili wystawienia został potem uzupełniony niezgodnie z zawartym porozumieniem (umowa wekslowa) i następnie sprzedany, to dłużnik nie może podnosić wobec nowego posiadacza zarzutu, że nie zastosowano się do tego porozumienia – rzecz jasna za wyjątkiem, gdyby nowy posiadacz działał w tzw. złej wierze lub dopuścił się rażącego niedbalstwa przy nabyciu, co jest w praktyce bardzo trudne do udowodnienia.

Oczywiście, dłużnik mógłby walczyć przed sądem o swoje, tj. o przywrócenie zobowiązania w takiej wysokości, jaka widniała w umowie wekslowej (przypominam: w opisywanym przypadku było to 200 tys. PLN, a nie 250 tys. PLN, których żądali smutni Panowie) i miałby szansę na wygraną – orzecznictwo sądowe w podobnych sprawach jest wszak dość jasne, zgodnie z zasadą, że nikt nie może przenieść na drugiego więcej praw, niż sam posiada. Tak więc w przyjętej praktyce odpowiedzialność wekslowa dłużnika istnieje w takich granicach, w jakich odpowiadałby on w przypadku prawidłowego wypełnienia weksla. Czyli jeśli na umowie wekslowej było max. 200 tys. PLN, to do takiej kwoty mógł odpowiadać dłużnik – nawet wtedy, gdyby nowy wierzyciel nabył weksel od pierwotnego posiadacza z już wpisaną kwotą 250 tys. PLN. Oczywiście, nabywca weksla mógłby potem żądać od jego sprzedawcy zadośćuczynienia, ale to już zupełnie inna historia.

W opisywanym przypadku jest jednak taki problem, że dłużnik musiałby iść do sądu, a to kosztuje, wynik sprawy też nie do końca pewny, zapłacić zobowiązanie i tak trzeba będzie (choć nieco mniej), a tutaj jeszcze smutni Panowie wywierają mocną presję psychiczną, więc może jednak lepiej oddać im nieco więcej pieniędzy i mieć spokój… No i właśnie to drugie wyjście było często spotykane – zwłaszcza wtedy, kiedy lichwiarze nie przeginali z wysokością powiększeniem kwoty na wekslu. Był to zresztą doskonały sposób na zwiększenie profitów od pożyczanego kapitału, do tego względnie bezpieczniejszy od stosowania kosmicznych odsetek, których wysokość można byłoby dość łatwo obniżyć w sądzie.

O czym więc pamiętać przy tworzeniu weksli in blanco?

Pierwsza rzecz to stworzenie umowy wekslowej (zwanej także deklaracją), która będzie dokładnie precyzowała okoliczności wystawienia weksla. W umowie takiej powinny znaleźć się następujące rzeczy: data jej sporządzenia, dane wystawcy oraz remitenta (wierzyciela),  stosunek prawny na zabezpieczenie którego został wystawiony weksel (np. zabezpieczenie pożyczki), maksymalna wymagana kwota, okoliczności uprawniające wierzyciela do wypełnienia weksla oraz termin, do którego wierzyciel może wypełnić weksel in blanco.

Druga rzecz to odpowiednie wypełnienie samego weksla: w szczególności muszą się więc na nim znaleźć dokładne dane zarówno wystawcy, jak i remitenta oraz dokładna data wystawienia.

Trzecia rzecz: zarówno w umowie wekslowej jak i na samym wekslu należy umieścić klauzulę: „nie na zlecenie” lub „zakaz indosowania”. Dzięki temu można bowiem zabezpieczyć się przed drugą z opisanych dziś metod, to jest przed negatywnymi konsekwencjami wynikającymi z przeniesienia własności weksla na osobę zupełnie inną, niż ta, której pierwotnie go wręczaliśmy.

Na zakończenie

Co do samych weksli in blanco, to nie taki diabeł straszny, jak go malują – trzeba tylko zachować ostrożność i uważać na pozornie nieistotne szczegóły, bo można się na nich konkretnie wyłożyć.

Zdjęcie ilustrujące wpis jest poglądowe! Osoby, rzeczy lub sytuacje przedstawione na zdjęciu NIE mają bezpośredniego związku z treścią niniejszego wpisu!