Generalny wykonawca ma problemy – co z podwykonawcami?

Odpalam sobie dziś Internet przy porannej kawie i cóż widzę? Oto włoska spółka Astaldi wycofuje się z realizacji kontraktu na przebudowę linii kolejowej z Lublina do Dęblina, zostawiając rozgrzebany plac budowy oraz zaniepokojonych podwykonawców, którzy obawiają się, że już wkrótce mogą stanąć na skraju bankructwa (wiadomo, może być ciężko o zapłatę w takiej sytuacji). Czytam dalej: Astaldi zdecydowało się odstąpić od kontraktu ze względu na „ogromny wzrost kosztów”, przy czym ciekawy będzie tutaj fakt, że Włosi wygrali przetarg oferując cenę niższą o ¼ od kosztorysu przedstawionego przez PKP (zleceniodawca), a każdy, kto orientuje się nieco w meandrach przetargów, doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że podobne kosztorysy i tak bywają często mocno zaniżone (niejednokrotnie są ku temu powody, ale dziś nie będę pisał jakie).

 

Mechanizm, który ma zapobiegać „kontrolowanym upadłościom”

W każdym razie cała sprawa wygląda najgorzej dla podwykonawców, co w naszym kraju akurat nie powinno dziwić – to oni zainwestowali własne pieniądze w sprzęt, materiały, paliwo, pensje itd., a przelewu od „generalnego” nie ma… W tym przypadku słusznym wydaje się, że domagają się oni bezpośredniej zapłaty od PKP na swoje konta, z pominięciem włoskiej firmy. No i podobne rozwiązania zostały już wprowadzone na naszym, nadzwyczaj niebezpiecznym i trudnym, rynku – weźmy chociażby słynny art. 143a. ustawy Prawo zamówień publicznych (2013), zgodnie z którym w przypadku umów, których termin wykonywania jest dłuższy niż 12 miesięcy, wypłata wynagrodzenia na rzecz „generalnego” z tytułu drugiej i kolejnych transz uzależniona jest od przedstawienia przez niego dowodów zapłaty wymagalnego wynagrodzenia podwykonawcom oraz dalszym podwykonawcom. Niby ok, ale już na pierwszy rzut oka widać luki: a co z pierwszą transzą, co w przypadku umów, których termin wykonania jest krótszy, niż wspomniane 12 miesięcy…? Nietrudno sobie bowiem wyobrazić chociażby sytuację, w której umowy zostaną „rozbite” na mniejsze partie, których czas realizacji będzie o wiele krótszy, więc już nie będzie blokowania kasy dla „generalnego”… Potem dochodziły kolejne nowelizacje mające poprawić sytuację podwykonawców, ale, jak widać na przykładzie dzisiejszej sytuacji z Włochami, mechanizmy ochrony w dalszym ciągu nie są na tyle doskonałe, aby dostatecznie chronić „maluczkich” i ustawodawca ma tutaj z pewnością pole do popisu.

 

Jak oszukiwano podwykonawców przy budowie autostrad w Polsce

Niejako przy okazji przypomniały mi się „stare, dobre czasy”, w których to w sposób zorganizowany i bez żadnych skrupułów doprowadzono setki polskich firm do upadku przy okazji budowy autostrad. Metod „kiwania” było kilka, ale przytoczę tutaj dwie bardzo popularne.

 

1. Niekorzystne aneksy i umowy narzucane podwykonawcom „siłą”

Jak nie zapłacić podwykonawcy umówionej ceny? Można np. zmusić go do podpisania jakiegoś niekorzystnego aneksu lub ugody, które zredukuje w znacznym stopniu jego wynagrodzenie (bywało, że o 80-90%). Ktoś zapewne powie: ale zaraz, zaraz, przecież podwykonawca nie musiał się wcale godzić na obniżanie wynagrodzenia! Teoretycznie nie, ale faktycznie… Faktycznie zaś większość oszukanych w ten sposób przedsiębiorców stanęło przed taką alternatywą: albo bierzecie kasę w wysokości np. połowy umówionej ceny za tę robotę, albo nic wam nie płacimy i spotykamy się w sądzie. A tam to już nasi prawnicy oraz rzeczoznawcy wykażą, że spartoliliście część robót i renegocjacja warunków zamówienia jest zasadna. Poza tym nas stać na batalię sądową, która będzie trwała albo długo, albo bardzo długo, a nawet jeśli wygracie, to nie jest powiedziane, że nie zdążymy do tego czasu zbankrutować, więc…

Być może na niektórych podobne postawienie sprawy nie zrobiłoby wrażenia, ale trzeba zdawać sobie sprawę z tego, że wiele mniejszych firm pracujących przy takich inwestycjach brało kredyty np. na zakup maszyn, miało także zobowiązania wobec pracowników, podatki do zapłaty w skarbówce itd. I teraz taki, być może nawet kilkuletni, poślizg w otrzymaniu płatności mógłby oznaczać dla nich bankructwo. Poza tym pójście do sądu też generuje spore koszty, a nawet w przypadku wygranej po latach, wypłata całej spornej kwoty z odsetkami może nie zrekompensować strat poniesionych chociażby w związku z upadkiem firmy i prowadzonymi egzekucjami komorniczymi (gdzie wiadomo, że koszty rosną lawinowo). Może więc jednak zagryźć zęby, zgodzić się na połowę wynagrodzenia płatnego od ręki, to przynajmniej taka strata nie położy firmy… Przy okazji widać tutaj, że co prawda każdy jest niby równy wobec prawa, ale w praktyce tak naprawdę „duży może więcej”, gdyż ma wystarczająco dużo zasobów, aby grać na przeczekanie.

 

2. Łańcuch lipnych podwykonawców

W tym przypadku chodziło o stworzenie odpowiedniej infrastruktury przeróżnych spółek. Mieliśmy więc generalnego wykonawcę, a „pod nim” sieć podmiotów praktycznie bez żadnego majątku, nie powiązanych w żaden oficjalny sposób z owym „generalnym”, czyli mówiąc wprost były to klasyczne słupy. Następnie te słupy pierwszego stopnia (A) podpisywały umowy ze spółkami – słupami drugiego stopnia (B), także bez majątku i dopiero te ostatnie firmy podpisywały kontrakty z właściwymi wykonawcami danej drogi (C). Po co te wszystkie kombinacje i zabawa w tworzenie jakichś spółek – buforów? Odpowiedź jest dość prosta: spółki – słupy B nie były połączone z „generalnym” żadnymi umowami, a do tego nikt ich nie zgłaszał jako wykonawców (co stanowiło zresztą pogwałcenie prawa). Dodatkowo sam przedmiot zamówienia, jakim było wykonanie określonego odcinka drogi, był rozbijany na najmniejsze możliwe części, jak np. dostawa materiałów, wynajem sprzętu itd. Generalnie chodziło o to, aby finalnego wykonawcę (C) wyjąć spod ochrony przepisów prawa dotyczących inwestycji budowlanych.

Jakie to wszystko miało konsekwencje? 
Otóż zaraz po ukończeniu robót okazywało się, że „generalny” uznał, iż robota jest źle wykonana i że nie zapłaci spółkom A (słupy pierwszej kategorii). No i teraz jak spółki A nie dostały zapłaty, to tym bardziej nie dostały jej spółki B, a skoro tak, to finalni wykonawcy (spółki C) zostali na lodzie. I co ci ostatni mogli zrobić w tej sytuacji? Niewiele, ponieważ w zasadzie przysługiwały im jedynie roszczenia wobec spółek-słupów B, które były podmiotami absolutnie niewypłacalnymi. Wszelkie prośby o pieniądze kierowane przez podwykonawców do „generalnego” były więc odrzucane wraz z komentarzem w stylu: „No, ale myśmy z Waszą firmą żadnej umowy nie podpisywali, nie wiemy też, kim jesteście, bo nie ma Was w żadnym wykazie podwykonawców, więc idźcie domagać się zapłaty od spółki, z którą macie umowę…”. Kurtyna.

 

3. Metoda „hybrydowa”, która łączyła w sobie dwie poprzednie

Tutaj już nie muszę się chyba zbytnio rozpisywać – po prostu dawało się takim podwykonawcom, którzy formalnie nie istnieli, niekorzystną dla nich „propozycję nie do odrzucenia”: albo bierzecie, co dajemy, albo nic nie dostaniecie.

 

Kilka słów na zakończenie

Oczywiście absolutnie nie twierdzę, że w przypadku Astaldi miał miejsce któryś z opisanych powyżej mechanizmów – żadnych dowodów na to nie ma, możliwe też, że Włosi po prostu się przeliczyli i źle skalkulowali koszty, zdarza się wszak. Jednak trzeba to powiedzieć jasno: każdorazowe wygrywanie przetargów przez firmy, które deklarują się, że zrobią coś o kilkadziesiąt % taniej, niż kwota podana w kosztorysie zamówienia, powinno budzić podejrzenia. Osoby zainteresowane „wałkami budowlanymi” odsyłam zaś do raportu Kazimierza Turalińskiego „Nieprawidłowości przy udzielaniu czołowym spółkom giełdowym zamówień publicznych na budowę autostrad”, gdzie temat ten jest dość obszernie przedstawiony.

 

Windykacja w branży budowlanej

Budownictwo w Polsce jest w czołówce branż, w których występują problemy z płatnościami. Funkcjonuje w niej wielu nieuczciwych deweloperów oraz kancelarii prawnych, wyspecjalizowanych w tworzeniu umów i schematów mających na celu pozbawienie podwykonawców należnych im pieniędzy.

W czym możemy Ci pomóc

– skuteczna windykacja należności od dewelopera / generalnego wykonawcy

– ocena ryzyka współpracy z danym deweloperem / generalnym wykonawcą

– przeprowadzenie ustaleń majątkowych

– zgromadzenie materiału dowodowego

Kontakt:

E-mail: kontakt@bialekolnierzyki.com

Telefon: 513 755 005

 

Zapraszamy również do zakładki Oferta, w której znajdziesz więcej informacji na temat tego, czym się zajmujemy.

 

Zdjęcie ilustrujące wpis jest poglądowe! Osoby, rzeczy lub sytuacje przedstawione na zdjęciu NIE mają bezpośredniego związku z treścią niniejszego wpisu!

Spółka komandytowa – jak ją wykorzystać do uniknięcia odpowiedzialności

W pewnych branżach dość popularne są różnego rodzaju struktury, które mają za zadanie chronić przed odpowiedzialnością stojące za nimi osoby – to tak w razie, gdyby coś tam w biznesie się nie powiodło (niezamierzenie, czy też zgoła zamierzenie). Jedną z ciekawszych opcji jest tutaj spółka komandytowa, w której komplementariuszem jest np. słup, a jeszcze lepiej spółka LLC zarejestrowana np. w Delaware. Co daje taki układ? O tym za moment.

Komandytariusz vs komplementariusz

Zanim przejdę do odpowiedzi na postawione powyżej pytanie, zacznijmy może od podstaw. Otóż taki komandytariusz ma bardzo ciekawe możliwości ograniczenia swojej odpowiedzialności za zobowiązania spółki komandytowej. Ważnym elementem tej układanki jest tutaj umowa spółki komandytowej, w której określa się tzw. sumę komandytową. No i w dużym skrócie wygląda to tak: jeśli komandytariusz wniesie do spółki wkład o wartości równej lub wyższej od tej sumy komandytowej, to jego osobista i bezpośrednia odpowiedzialność np. za zobowiązania spółki zostaje co do zasady wyłączona. Taki stan znajduje zresztą potwierdzenie chociażby w wyrokach Sądu Najwyższego. Oczywiście, są od tego pewne odstępstwa, jak np. reprezentowanie spółki przez komandytariusza bez odpowiedniego umocowania, czy też ujawnienie jego nazwiska/firmy w nazwie sp.k., no ale powiedzmy sobie szczerze: zawodowcy nie popełniają takich błędów. Co równie ważne (a czasem i ważniejsze), taki komandytariusz z reguły nie ponosi także odpowiedzialności za zobowiązania podatkowe spółki – jeśli oczywiście wszystko jest dopięte tak, jak trzeba.

A komplementariusz? Teoretycznie to trochę taki „chłopiec do bicia”, który reprezentuje spółkę i odpowiada za jej zobowiązania także swoim osobistym majątkiem (jeśli egzekucja z majątku spółki okaże się bezskuteczna, gdyż np. jest on zwyczajnie zbyt mały). Mówiąc prościej wygląda to tak, że w przypadku wejścia do akcji komornika, takiemu komplementariuszowi mogą często zlicytować willę, Mercedesa i kino domowe, co jest bez wątpienia bolesnym doświadczeniem.

Jak to wszystko rozgrywają spryciarze?

W pierwszym wariancie mamy spółkę komandytową, której komplementariuszem jest typowy słup. I teraz gdyby zaczęło się dziać coś złego, to tenże słup po prostu przyjmuje wszelkie zobowiązania „na klatę” i niejednokrotnie zostaje z ogromnymi długami. Takie rozwiązanie ma jednak kilka wad, jak np. taka, że nasz słup może przestraszyć się odpowiedzialności i zdecydować się chociażby na złożenie obciążających nas wyjaśnień w nadziei, że dzięki temu choć część odpowiedzialności za problemy spółki z niego „spadnie” (nie takie „wkręty” serwują przesłuchujący podejrzanym, aby nakłonić ich do składania odpowiednich zeznań). Patrząc z tej perspektywy zdecydowanie lepiej jest postawić na drugi wariant.

W drugim wariancie komplementariuszem jest spółka LLC zarejestrowana np. w amerykańskim stanie Delaware, najlepiej też na słupa, do tego zagranicznego. Rozwiązanie takie ma dwie istotne zalety: 
– po pierwsze doprowadzenie do tego, aby prezes takiej spółki LLC – komplementariusz polskiej Sp.k. – odpowiadał także swoim prywatnym majątkiem za zobowiązania polskiego podmiotu, jest o wiele trudniejsze, niż byłoby w analogicznym przypadku polskiej spółki z o.o., 
– po drugie taką spółkę LLC można stosunkowo łatwo zamknąć w ciągu kilku – kilkunastu dni, co w przypadku wybuchu jakiejś afery jest zwykle okresem w zupełności wystarczającym do tego, aby polskie organy natknęły się na mur niezwykle ciężki do przebicia.

Prawdopodobny scenariusz rozwoju sytuacji w razie wystąpienia problemów polskiej spółki komandytowej nie będzie tu raczej zaskoczeniem: komplementariusz zostaje z problemami lub znika, a faktyczni beneficjenci tej struktury (komandytariusze) tworzą nowy podmiot i dalej działają sobie w najlepsze. Oczywiście, w przypadku grubszych spraw może ich dosięgnąć ręka sprawiedliwości (zawsze jest jakieś ryzyko i nigdy nie ma 100% pewności), ale dla aparatu ścigania z pewnością nie będzie to łatwe zadanie.

Krótkie podsumowanie

Na zakończenie dodam jeszcze, że podobne struktury są na topie zwłaszcza tam, gdzie istnieje duże ryzyko wystąpienia problemów np. ze skarbówką czy też z ZUS-em. Jest to zresztą tylko jedna z wielu opcji stworzenia tzw. „dupochronu”, jakie proponują swoim klientom niektórzy doradcy podatkowi (kwestie etyczne oczywiście tutaj pomijam). W każdym razie doradzałbym zwiększoną ostrożność w kontaktach biznesowych z takimi podmiotami – zwłaszcza, jeśli prezesem spółki-komplementariusza np. z Delaware jest jakiś bliżej nam nieznany Siergiej, czy też inny Andriej. 

Zdjęcie ilustrujące wpis jest poglądowe! Osoby, rzeczy lub sytuacje przedstawione na zdjęciu NIE mają bezpośredniego związku z treścią niniejszego wpisu!

Jak szybko rozpoznać prezesa-słupa – 5 wskazówek

Zaraz na samym początku „zniszczę” cały wpis podając jedną, najważniejszą informację. Oto i rzeczona informacja: nie ma żadnego 100% sposobu na to, aby na podstawie samej konwersacji, bez głębszego sprawdzenia, rozpoznać, czy dany prezes jest słupem, czy też nim nie jest. Rzeczywistość jest bowiem na tyle zmienna oraz podsuwa tyle wariantów, że zawsze istnieje jakiś margines błędu jeśli chodzi o ocenę czyjejś osoby. Nie oznacza to jednak, że nie można wziąć pod uwagę pewnych klasycznych symptomów, które powinny wzbudzić naszą podejrzliwość (a już na pewno, gdy mamy do czynienia z tzw. kumulacją kilku z nich).

Bezdomni jako słupy?

Zacznę od tego zagadnienia, bo narosło wokół niego sporo mitów. Nie ma co ukrywać, że media dość często kreują obraz, jakoby bardzo wielu prezesów – słupów rekrutowano spośród osób bezdomnych, do tego za symboliczne kwoty rzędu 100 czy 200 PLN. Ok, zapewne i takie przypadki miały miejsce, nie neguję tego, ale nie była to z pewnością norma. Dlaczego? Na to pytanie najlepiej będzie chyba odpowiedzieć w oparciu o konkretne „projekty”, na potrzeby których najczęściej rekrutuje się słupy.

Kombinacje z VAT-em
Wielu bezdomnych to osoby karane, co mocno zawęża nam wybór potencjalnych kandydatów. Jest to spowodowane tym, że wyrok na koncie za przestępstwa wymienione w ustawie (min. pospolita kradzież czy włamanie) jest sporym utrudnieniem – co prawda nie zawsze KRS wyłapuje takich karanych prezesów, ale jeśli już wyłapie, to musimy szukać nowego. A to czasem jest kłopotliwie pod kątem, nazwijmy to, logistycznym, ponieważ blokuje nam np. możliwość wystawiania w określonym czasie faktur na potrzeby przestępstw związanych z VAT-em itp.

Prezes „pod kredyt” 
Nie ma co ukrywać tego, że raczej niewielki % bezdomnych może się pochwalić dobrą historią kredytową, a wręcz zaryzykowałbym stwierdzenie, że większość z nich ma przeróżne niespłacone zobowiązania. A z takim prezesem o tragicznym scoringu ciężko jest np. wziąć kredyt na spółkę, więc dalszy komentarz co do realnej przydatności takich osób jest właściwie zbędny.

Typowa firma – krzak
Załóżmy, że taki karany i/lub zadłużony bezdomny jest potrzebny wyłącznie jako figurant do wrzucenia go w papiery firmy i do podpisania kilku dokumentów. Oczywiście w niektórych przypadkach teoretycznie można by go w tym celu wykorzystać, ale także i tutaj mamy kilka pułapek. Przykładowo: bezdomni mają często niezapłacone grzywny itp. historie, za które mogą trafić na x-tygodni lub miesięcy do aresztu, co może przyblokować możliwość działania firmy w kluczowych momentach. Poza tym ciężko na nich tak po prostu polegać i wymagać od nich, aby byli dyspozycyjni wtedy, kiedy ich akurat potrzebujemy (nietrudno sobie wszak wyobrazić takiego bezdomnego, który wpada w alkoholowy ciąg i znika bez śladu na x-tygodni). Takie ryzyko przestępcy kalkulują w swoich działaniach, ewentualnie ignorują uważając, że „jakoś to będzie”.

Tylko na powyższych przykładach widać, że korzystanie z „bezdomnych prezesów” wiąże się z wieloma potencjalnymi problemami i tak naprawdę w większości przypadków, patrząc z punktu widzenia zawodowych przestępców, rozsądniej jest zapłacić kilka – kilkanaście tys. PLN komuś pewnemu i mieć sprawnie przeprowadzoną akcję (zwłaszcza, że koszty wynajęcia prezesa są często tylko niewielkim ułamkiem potencjalnego zysku, no i zwykle płaci się honorarium już po akcji). Zresztą w przypadku niektórych projektów bez pewnego człowieka, będącego stale pod kontrolą, się nie obejdzie. Przykładowo znana mi jest sytuacja, jak to pewne osoby chciały „podejść pod kredyt” na kilka milionów Euro, brany w Niemczech na niemiecką spółkę, której prezesem był Polak. Przygotowania do wzięcia kredytu związane z robieniem obrotów, budowaniem wiarygodności itd. trwały około roku, a kredytu i tak nie udało się uzyskać. W tym czasie polski prezes wielokrotnie bywał za granicą i podpisywał wiele dokumentów – ciężko sobie wyobrazić, aby podobną operację można było sprawnie przeprowadzić z osobą bezdomną, uzależnioną od alkoholu i nie posiadającą stałego miejsca pobytu (no chyba, żeby trzymać takiego osobnika np. w wynajętym mieszkaniu i pilnować 24h na dobę = koszty).

Po czym rozpoznać prezesa – słupa

Przejdźmy teraz do najważniejszego zagadnienia. Tak więc, jak już wspomniałem na samym początku, nie ma żadnego pewnego sposobu, aby rozpoznać słupa po krótkiej konwersacji – pozostają jedynie przesłanki, mniej lub bardziej mocne, które złożone w jedną całość dają nam już pewien obraz.

1. Typowy prezes – słup zwykle ma nikłe pojęcie o funkcjonowaniu danej branży, no bo i po co figurantom rozbudowana wiedza, poza tym na ogół nie mają praktycznego doświadczenia w prowadzeniu, rzekomo swojego, biznesu. Dość łatwo więc jest ich rozpracować precyzyjnymi, mądrze zadanymi pytaniami np. o ceny półproduktów, ich właściwości itd. Taki delikwent zwykle albo będzie zasłaniał się tajemnicą handlową (co w przypadku odpowiednio zadanych pytań od razu wskaże na to, że ściemnia), albo będzie kluczył i unikał jednoznacznej odpowiedzi.

2. Jeśli ktoś oglądał film „Ronin” (dobra sensacja, polecam), to zapewne pamięta scenę, w której Robert De Niro pyta Seana Beana, jaki kolor miał hangar na łodzie w jednostce specjalnej, w której rzekomo służył ten drugi. Sean nie odpowiedział na to pytanie, ponieważ w rzeczywistości nigdy tam nie był i po prostu dał się zwyczajnie wkręcić. Niby to tylko filmowa historia, ale bardzo zbliżony schemat można zastosować także w realnym życiu (zwłaszcza, kiedy punkt pierwszy daje nam do tego przesłanki). Tak więc przykładowo przedstawiamy jakiś zmyślony fakt, o którym musieliby wiedzieć praktycznie wszyscy w branży, a następnie patrzymy, czy prezes łyknie zarzutkę i czy nie zacznie ściemniać, że owszem, słyszał, zna nawet osobiście tego i tamtego itd. Jeśli tak to się rozwinie, to w dalszej konwersacji możemy spróbować jeszcze bardziej „docisnąć” owego prezesa.

3. Prezes – słup jako osoba pozbawiona mocy decyzyjnej często dostaje konkretne dyspozycje, których nie może lub boi się przekroczyć. Tak więc można zapytać się go o pozornie błahą rzecz, jak np. to, czy towar może być odebrany własnym transportem, a nie przywieziony przez kontrahenta, albo czy dorzuci gratis pół palety próbek towaru. Jeśli przy takim pytaniu będzie musiał się z kimś „skonsultować”, to mamy poważny sygnał, że w rzeczywistości nie ma on wiele do gadania.

4. Jest to punkt dość mocno subiektywny, ale czasami sposób zachowania prezesa i jego ogólny wygląd po prostu nie pasują do garnituru lub eleganckiego ubrania, jakie ma na sobie. Ktoś powie, że to żadna przesłanka, bo przecież wielu jest biznesmenów – Januszy, o których ciężko powiedzieć, że mają jakąkolwiek klasę. Ok, tyle, że za zachowaniem tych Januszy, którzy są rzeczywiście przedsiębiorcami, idzie bardzo często także ich januszowy wygląd – oni po prostu nie ubierają garniturów, a ich ubiór stanowi spójną całość z zachowaniem. Do tego autentyczny prezes – Janusz ma zwykle wiedzę dotyczącą działania swojego przedsiębiorstwa (patrz punkt 1). Tymczasem w przypadku słupów przestępcy często popełniają błąd „przedobrzenia” i pakują w garnitur nieogarniętego gościa, który nie umie się nawet porządnie wysłowić. Eleganckie ubranie ma podnosić wiarygodność, ale w rzeczywistości często jest dokładnie odwrotnie, bo taki prezes wygląda sztucznie i większość ludzi już „na wyczucie” stwierdza, że coś tutaj nie gra – szczególnie, jeśli idzie to w parze z brakiem wiedzy.

5. Załóżmy, że znaliśmy wcześniej danego delikwenta i nie wyróżniał się on żadnymi specjalnymi zdolnościami, chodził sobie do przeciętnej pracy, aż tu… Aż tu nagle ni stąd, ni zowąd, zaczyna sobie działać w branży wymagającej zaangażowania dużego kapitału, bardzo szybko kupuje sobie drogie auto, czasem buduje dom już po niecałym roku działalności. A jeżeli do tego w trakcie rozmowy widać u niego brak znajomości branży opisany w punkcie 1, to wiedz, że najprawdopodobniej coś się dzieje. Ludzie prowadzący w uczciwy sposób biznesy na ogół bowiem budują swoją pozycję latami, a nie w 2-3 miesiące – oczywiście wyłączając takie sytuacje, jak np. dziedziczenie majątku lub tzw. złote strzały, jak chociażby udana inwestycja w jakąś tam kryptowalutę. Dodatkową przesłanką jest tutaj także nagły nadmiar wolnego czasu, czyli nasz bohater już w kilka miesięcy po otwarciu firmy jeździ sobie w różne ciekawe miejsca (np. na zagraniczne wczasy), używa życia i wygląda na to, jakby w ogóle nie pracował. I ok, tak może poniekąd być, bo jego „praca” akurat polega na podpisaniu kilku kwitów w miesiącu, co nie wymaga raczej zbyt wielkiej ilości czasu. W normalnym biznesie to tak na ogół nie działa, bo zawsze jest masa rzeczy do ogarnięcia tuż po starcie.

Podsumowanie

No i to by było w zasadzie na tyle, jeśli chodzi o podstawowe sposoby rozpoznawania prezesów – słupów. Świadomie pominąłem tutaj wszelkie „metody FBI” dotyczące zachowań rzekomo charakteryzujących kłamców, jak np. mimika twarzy, gesty, itp., bo po pierwsze jest to temat na obszerniejsze opracowanie, a po drugie (moim zdaniem) przypomina to jednak trochę wróżenie z fusów – już wiele razy zetknąłem się w praktyce z tym, że ktoś wyglądał według takich symptomów na ewidentnego kłamcę, a w rzeczywistości mówił prawdę (sprawdzone przed i po rozmowie), no po prostu zwykłe zdenerwowanie gościa dopadło… Temat oczywiście nie został wyczerpany, tak więc za jakiś czas zapewne do niego powrócę, choć w nieco zmienionym kontekście.

Zdjęcie ilustrujące wpis jest poglądowe! Osoby, rzeczy lub sytuacje przedstawione na zdjęciu NIE mają bezpośredniego związku z treścią niniejszego wpisu!