Wierzyciel kontra dłużnik, wersja z upadłością spółki z o.o.

Nie będzie chyba dla nikogo zbytnim zaskoczeniem, jeśli powiem, że w naszej polskiej rzeczywistości funkcjonuje wiele sposobów pozwalających na zrobienie wierzycieli w przysłowiowe bambuko (o niektórych zresztą już pisałem). Jedne są lepsze, inne gorsze, a duża część z nich bazuje na przeświadczeniu dłużnika, że wierzyciel wykaże się nieświadomością prawną, albo zwyczajnie nie będzie mu się „chciało”, czy też przeoczy istotne terminy. Oczywiście już na wstępie chcę zaznaczyć, że nie są to jakieś „cudowne patenty”, które zawsze i wszędzie dają 100% gwarancję skuteczności, bo tak nie jest (w końcu, jak to mówi stare przysłowie, w sądzie niczego być pewnym nie można). Nie zmienia to jednak faktu, że przy zachowaniu pewnych warunków zwiększają znacząco pole manewru dłużnika w kontekście uniknięcia przez niego odpowiedzialności za zobowiązania.

 

Uszczuplanie masy upadłościowej

Prowadząc spółkę i mając długi, w świetle prawa nie można sobie ot tak po prostu wyprowadzać z niej majątku, a następnie powiedzieć wierzycielom „Sorry panie, co miałem, to sprzedałem i co mi pan zrobisz, jak nic nie zrobisz…”. Kwestie te reguluje chociażby art. 300 § 1 k.k.: Kto, w razie grożącej mu niewypłacalności lub upadłości, udaremnia lub uszczupla zaspokojenie swojego wierzyciela przez to, że usuwa, ukrywa, zbywa, darowuje, niszczy, rzeczywiście lub pozornie obciąża albo uszkadza składniki swojego majątku, podlega karze pozbawienia wolności do lat 3. Dodam, że w przypadku pokrzywdzenia wielu wierzycieli, maksymalny wymiar kary rośnie do lat 8.

Gdyby więc taki nierozsądny dłużnik zaczął bezmyślnie pozbywać się majątku bez patrzenia na paragrafy, to mógłby zostać za to ukarany, a dodatkowo jeszcze w świetle przepisów prawa upadłościowego (art. 127-130) wykonane przez niego czynności prawne zmierzające do pokrzywdzenia wierzyciela/i mogłyby zostać z mocy prawa uznane za bezskuteczne. Co znaczy sformułowanie „z mocy prawa”? Po prostu w takim przypadku nie byłoby konieczności wytaczania powództwa. Jednak należy wiedzieć, że istnieje ustawowy termin określający, kiedy czynności dłużnika zmierzające do pokrzywdzenia wierzyciela mogą zostać uznane za nieważne niejako „z automatu”. I teraz, uwaga, co do zasady jest to 1 rok przed złożeniem wniosku o upadłość (w niektórych przypadkach będzie to 6 miesięcy). Oczywiście nie każda czynność i nie w każdej sytuacji – poniżej kilka wytycznych:

– Przy wspomnianym terminie 1 roku za bezskuteczne zostają uznane te czynności prawne, w których upadły rozporządził swoim majątkiem bezpłatnie (np. darował go jakiejś fundacji) lub też odpłatnie, ale wartość świadczenia uzyskanego przez drugą stronę będzie niewspółmiernie wyższa, niż świadczenie uzyskane przez upadłego. Przekładając to na potoczny język: jeśli dłużnik-prezes sprzeda za 100 tys. PLN nieruchomość spółki wartą 1 milion PLN swojemu kumplowi, to klops, bo taka czynność zostanie uznana za bezskuteczną z mocy prawa. Ktoś zapyta zapewne: a co to za problem, aby kumpel prezesa-dłużnika kupił fikcyjnie tę nieruchomość za kwotę odpowiadającej jej wartości rynkowej? No cóż, wystąpić tutaj mogą chociażby trudności z udowodnieniem, skąd ów kumpel wziął środki na zakup tejże nieruchomości – a trzeba wiedzieć, że skarbówka naprawdę lubi takie sprawy, gdy komuś „nie spinają się” oficjalne przychody z wydatkami. Myślę, że w tym miejscu warto też wyjaśnić pojęcie bezpłatności. Tak więc według Sądu Najwyższego o tym, czy coś było przekazane bezpłatnie, czy nie, decyduje zestawienie ceny sprzedaży z rzeczywistą wartością rynkową rzeczy. Wobec tego jeżeli sprzedamy dom wyceniony na 1 milion PLN np. za 1 PLN, albo nawet za 10-15% jego rynkowej wartości, to transakcja taka zostanie zakwalifikowana przez sąd jako bezpłatne przekazanie – mimo, że jakąś tam cenę nabywca przecież zapłacił, więc za darmo nie dostał.

– Za bezskuteczne z mocy prawa zostaną uznane również czynności prawne upadłego związane z zabezpieczeniem lub zapłatą niewymagalnych długów, jeśli zostały wykonane w okresie do 6 miesięcy przed dniem złożenia wniosku o ogłoszenie upadłości. A co to są długi niewymagalne? Najprościej mówiąc to takie, których termin płatności jeszcze nie upłynął. Muszę przy tym wspomnieć, że metoda wyprowadzania majątku ze spółki w oparciu o kreowanie fikcyjnych zadłużeń jest dość popularna. Mamy więc tutaj całe spektrum pozornych pożyczek, oddawania cennych składników majątku w zastaw, czy też ustanowień hipoteki na powiązane (zwykle niejawnie) podmioty. W konsekwencji mało co wchodzi w skład masy upadłościowej i syndyk lub komornik nie odda zbyt wiele rzeczywistym wierzycielom.

– Kolejna rzecz: za bezskuteczne zostaną uznane czynności prawne odpłatne, których upadły dokonał w terminie 6 miesięcy przed złożeniem wniosku o ogłoszenie upadłości, jeżeli działania te dotyczyły osób bliskich upadłemu, jak np. małżonkowie, krewni, czy też osoby pozostające z dłużnikiem w faktycznym związku (np. wieloletni konkubinat). Oprócz tego wlicza się tutaj jeszcze członków zarządu spółki, wspólników, czy też podmioty powiązane. I znów przekładając to na „ludzki język”: jeśli prezes-dłużnik np. sprzeda nieruchomość należącą do spółki swojej innej spółce podpadającej pod kategorię powiązanej w ciągu wspomnianego terminu 6 miesięcy, to też klops (dla niego). Oczywiście, osoba trzecia, która była stroną takiej czynności prawnej, ma prawo się bronić przed uznaniem jej za bezskuteczną, wskazując, że nie doszło do pokrzywdzenia wierzycieli – nie zawsze będzie to łatwe, ale w wielu sytuacjach jednak możliwe.

 

Postępowanie restrukturyzacyjne ratunkiem dla (sprytnego) dłużnika?

Jedną z metod „zaginania czasoprzestrzeni”, czyli obejścia wspomnianych już terminów, jest otwarcie postępowania restrukturyzacyjnego w spółce. Teoretycznie postępowanie takie ma służyć wyprowadzeniu firmy na prostą, ale w praktyce bywa wykorzystywane przez nieuczciwych dłużników do celu „zalegalizowania” wyprowadzenia majątku ze spółki i tym samym zmniejszenia jej masy upadłościowej. Postępowanie restrukturyzacyjne zajmuje bowiem od kilku do kilkunastu miesięcy, a dopiero po stwierdzeniu jego nieskuteczności dłużnik zgłasza wniosek o upadłość. I w zasadzie nie ma tutaj większego znaczenia, że taka restrukturyzacja była w zasadzie pozbawiona sensu, czy też, mówiąc obrazowo, przypominała próbę reanimacji trupa nieżyjącego od kilku dni. W ten właśnie magiczny sposób dłużnik może jednak w majestacie prawa „zyskać” wspomniane miesiące i „wypaść” z okresu, kiedy to czynności zbywania majątku zostają uznane za bezskuteczne z mocy prawa.

Przy okazji wypada dodać, że stan rzeczy sprzyjający dłużnikom może niedługo ulec zmianie, gdyż na chwilę obecną trwają prace nad projektem zmierzającym do praktycznego wydłużenia terminów, w których masa upadłościowa podlega ochronie. A konkretnie ma być tak, że jeśli sąd ogłosi upadłość w wyniku rozpoznania wniosku o ogłoszenie upadłości złożonego nie później niż w terminie do 3 miesięcy od dnia zakończenia postępowania restrukturyzacyjnego albo od dnia uprawomocnienia się postanowienia o umorzeniu postępowania restrukturyzacyjnego, to przez dzień złożenia wniosku o ogłoszenie upadłości będzie się rozumieć dzień złożenia wniosku restrukturyzacyjnego. Tutaj więc wierzyciele mogą zyskać, choć oczywiście będą musieli pilnować terminów.

 

Ok, a co może zrobić dłużnik w sytuacji, kiedy jednak nie uda mu się „wpasować” w terminy?

Niejeden wierzyciel wychodzi z takiego założenia: ale chyba nie ma co się bać przekroczenia wspomnianych terminów, skoro istnieją takie instrumenty prawne, jak chociażby możliwość wystąpienia z żądaniem uznania umowy za bezskuteczną oraz tzw. skarga pauliańska, dzięki którym wierzyciele koniec końców i tak mogą wywalczyć swoje…? No więc właśnie niekoniecznie. Istnieje bowiem szereg mechanizmów polegających np. na sprzedaży majątku zagranicznej spółce i tym samym „wyjęcie” sprawy spod polskiej jurysdykcji – o tym zagadnieniu wspomnę pod sam koniec wpisu. Kolejnym – w wielu przypadkach całkiem skutecznym – mechanizmem „blokowania” wierzycieli jest tzw. wydłużenie łańcucha posiadania. Zacznę ten wątek od tego, że zgodnie z art. 527 § 1 k.c. w sytuacji, gdy wskutek czynności prawnej dłużnika zrealizowanej celem pokrzywdzenia wierzycieli, osoba trzecia zyska korzyść majątkową, to każdy z wierzycieli może zażądać uznania tej czynności za bezskuteczną w stosunku do niego, jeśli dłużnik działał ze świadomością pokrzywdzenia wierzycieli, a osoba trzecia (np. taka, która nabyła nieruchomość od dłużnika) o tym wiedziała, lub też mogła się o tym dowiedzieć przy zachowaniu tzw. należytej staranności, ewentualnie weszła w posiadanie danej rzeczy nieodpłatnie (np. na drodze darowizny).

Wydłużenie łańcucha posiadania

W praktyce jednak mamy niejednokrotnie do czynienia z sytuacją, w której wspomniana osoba trzecia sprzeda dalej nieruchomość osobie czwartej, teoretycznie niezwiązanej z dłużnikiem w jakikolwiek sposób. Tutaj też wierzyciel może wystąpić przeciwko takiemu nabywcy o uznanie transakcji za bezskuteczną, ale czekają go przy tym dodatkowe trudności. Oto bowiem nie wystarczy prawdopodobieństwo, że ta osoba czwarta przy zachowaniu tzw. należytej staranności mogłaby się dowiedzieć, że transakcja pomiędzy osobą trzecią a dłużnikiem „śmierdzi ustawką” mającą na celu pokrzywdzenie wierzycieli. Tutaj należałoby jeszcze udowodnić tej osobie czwartej, że wiedziała o takich okolicznościach – chyba, że rozporządzenie majątkiem było nieodpłatne. Nie muszę raczej dodawać, że w praktyce procesowej bywa to zadaniem dość trudnym = dłużnikowi udaje się niejednokrotnie wyprowadzić majątek z upadającej spółki.

Podmianka majątku spółki

Kolejną metodą, rzadziej stosowaną, jest tzw. podmianka majątku. O co chodzi? Otóż zgodnie z orzecznictwem Sądu Najwyższego transakcja dokonana przez dłużnika nie jest krzywdząca dla wierzyciela wtedy, gdy dłużnik w zamian za otrzymane środki nabędzie ekwiwalent pozostający nadal w jego majątku lub też taki, który posłuży do zaspokojenia wierzycieli. Odrzućmy tę drugą możliwość i skupmy się na pierwszej. Załóżmy, że nasza spółka ma nieruchomość wartą 1 milion PLN, do tego dość atrakcyjną i szybko zbywalną, także szkoda by było, żeby weszła w skład masy upadłościowej… Co możemy więc zrobić? A chociażby sprzedać ją i na jej miejsce kupić również za 1 mln PLN inną nieruchomość. „Patent” jest tutaj taki, że owa druga nieruchomość ma „podkręcony w granicach rozsądku” operat np. o 50% i w rzeczywistości jest warta max 500 tys. PLN. Na papierze jednak nabyliśmy ją za 1 mln, więc wychodzi na zero, ale w rzeczywistości sprzedający otrzymał od nas tylko 500 tys. PLN, a resztę oddał pod stołem (rzecz jasna musiał się zgodzić na taki układ). A gdy dojdzie do upadłości i okaże się, że nabyta przez nas nieruchomość nijak nie chce pójść za cenę operatu, to nie będzie wcale łatwo udowodnić nam działanie na szkodę wierzycieli – w końcu przy transakcji opieraliśmy się przecież na wycenie dokonanej przez licencjonowanego rzeczoznawcę majątkowego, a dodatkowo mieliśmy jeszcze konkretny plan biznesowy związany z nowo nabytym budynkiem (np. chcieliśmy tam utworzyć zyskowny motel), a że nie wyszło, no to cóż… W biznesie wszak nie zawsze wychodzi i nie można za to od razu karać. Oczywiście taka układanka wymaga dopięcia kilku elementów, jak chociażby osoba/spółka godząca się na taki układ oraz „życzliwy” rzeczoznawca, ale jest to często do ogarnięcia. Należy też pilnować takich detali, jak min. potwierdzenie zapłaty określonej kwoty (w opisanym przypadku 1 mln PLN) – przekazania powinno nastąpić np. w obecności notariusza, albo przelewem na konto, gdyż ślad po przepływie pieniędzy może mieć ewentualne znaczenie procesowe. Pozostaje jeszcze kwestia podatku, który niepotrzebnie mógłby obciążyć sprzedającego, ale i na to są sposoby, jak np. zaangażowanie do akcji spółki – słup. To tak w dużym skrócie, gdyż nie mam tutaj zamiaru tworzyć szczegółowego planu działania przestępcy.

Metoda „na komornika”

Wspominałem już o reżyserowaniu wierzytelności jako o sposobie na wyprowadzenie majątku z upadającego przedsiębiorstwa. Jedną z opcji będzie tutaj właśnie wykorzystanie komornika, co oczywiście będzie możliwe do wykonania jedynie w pewnych przypadkach (np. kiedy inni wierzyciele nie będą posiadać tytułów wykonawczych). Jak więc odbywa się taka operacja? Otóż sprzedajemy jakiś wartościowy składnik majątku spółki, pieniądze trafiają na nasze konto, po czym… niemal natychmiast zostają zajęte przez komornika, który po odtrąceniu swojej prowizji przelewa je na konto naszego wierzyciela. Niby negatywny scenariusz, ale jeśli wierzycielem jest np. nasz znajomy, który następnie odda nam pieniądze „pod stołem”, to postać rzeczy nieco się zmienia… Rozwiązanie takie ma tę niezaprzeczalną zaletę, że odpowiednio przeprowadzone praktycznie wyłącza pozostałym wierzycielom możliwość wysunięcia roszczenia wobec osoby trzeciej (czyli naszego znajomego, który otrzymał przelew od komornika), a nas chroni przed zarzutem świadomego pokrzywdzenia wierzyciela/i.

Pokrótce podsumowując: jest tak, że istnieje wiele furtek dających dłużnikom możliwość nie do końca uczciwego działania. I wiele osób z tego korzysta, choć oczywiście wymaga to dobrej znajomości prawa, zaznajomienia się z orzecznictwem sądów oraz – co bardzo ważne – planowania swoich posunięć w okresie co najmniej 1 roku przed przewidywanym „pójściem z torbami”. Do tego oczywiście dochodzi aspekt uwiarygodnienia swoich posunięć biznesowych tak, aby bankructwo wyglądało jak bankructwo, a nie jak oszustwo.

 

Jakie środki obrony (legalne) ma wierzyciel?

Jeśli podejrzewamy, że nasz dłużnik pod pozorem postępowania restrukturyzacyjnego gra na czas i nosi się z zamiarem uratowania swojego majątku naszym kosztem, to należy na poważnie rozważyć złożenie do sądu wniosku o ogłoszenie jego (dłużnika) upadłości. Kwestią do ustalenie pozostaje tutaj, czy we wniosku takim żądać będziemy ogłoszenia upadłości z możliwością zawarcia układu, czy też może ogłoszenia upadłości obejmującej likwidację majątku dłużnika. Dodam jedynie, że jeśli tego nie sprecyzujemy, to sąd z automatu wybierze tę drugą opcję. Co jeszcze oprócz żądań powinno się znaleźć w takim wniosku? Na pewno mocne uzasadnienie wskazujące na to, że restrukturyzacja dłużnika jest tylko grą na czas i najprawdopodobniej zakończy się niepowodzeniem, a poza tym istnieje realne ryzyko upływu przytoczonego terminu, który pozwala ubezskutecznić czynności rozporządzające dłużnika.

Idźmy dalej. Co prawda zgodnie z przepisami sąd nie będzie mógł takiego wniosku rozpoznać pozytywnie, gdyż cały czas toczy się postępowanie restrukturyzacyjne, ale… Ale dzięki takiemu zabiegowi uniemożliwiamy dłużnikowi grę „na przedawnienie” wspomnianego terminu 1 roku, ponieważ datą graniczną jest złożenie wniosku o upadłość. Kolejnym „bonusem” dla wierzyciela w przypadku złożenia przez niego wniosku o upadłość dłużnika, jest możliwość wnioskowania o wyznaczenie przez sąd tymczasowego nadzorcy sądowego, który będzie „stał z batem” nad naszym dłużnikiem i uniemożliwi mu (a przynajmniej mocno utrudni) potencjalne wyzbywanie się majątku. Warto mieć to na uwadze dla lepszego zabezpieczenia swoich interesów.

Wypadałoby jeszcze wspomnieć o kosztach. A więc od 1 stycznia 2018 roku wierzyciele chcący doprowadzić do upadłości nierzetelnego kontrahenta, muszą się przygotować na poniesienie następujących wydatków:

– 1000 PLN tytułem opłaty sądowej za złożenie wniosku

– zaliczka w wysokości 4509,57 PLN (stan na październik 2018)

Czy jest to dużo, czy niedużo, pozostawiam już indywidualnej ocenie, zresztą zależy to od konkretnej sprawy.

 

Co jeszcze może zrobić wierzyciel?

Pierwsza możliwość: może skorzystać z pomocy doświadczonego prawnika wyspecjalizowanego w windykacji. Materia upadłości jest dość skomplikowana, a dłużnicy – oszuści opanowali różne kruczki prawne, które bardzo utrudniają, a czasem wręcz udaremniają skuteczną egzekucję. Do tego działając na własną rękę łatwo coś spieprzyć, mówiąc potocznie, co potem może być ciężko odkręcić. Zawodowiec przeprowadzi nas przez meandry przepisów i pomoże ułożyć najlepszą strategię działania biorącą pod uwagę przeróżne warianty, włączając nieczyste zagrania dłużnika. Oczywiście, taka pomoc kosztuje, ale w wielu przypadkach będzie to dobra inwestycja (szczególnie przy skomplikowanych sprawach, gdzie w grę wchodzą wyższe kwoty). Osobiście często rekomenduję takie właśnie rozwiązanie, zaznaczając przy tym, żeby udać się do specjalisty w dziedzinie upadłości i windykacji, a nie do „prawnika od wszystkiego”, który co prawda będzie pewnie tańszy, ale może nie ogarnąć wszystkich detali mogących mieć istotne znaczenie dla sprawy.

Druga możliwość: udanie się do dobrej firmy czy też kancelarii windykacyjnej. No i tutaj pojawia się problem, ponieważ takich firm jest na rynku jak na lekarstwo. Teoretycznie windykatorów ogłasza się całe multum, ale w praktyce większość sprowadza swoje działania do wysyłania standardowych „ostatecznych wezwań do zapłaty” i telefonicznego straszenia komornikiem, ewentualnie do jednej – dwóch wizyt w terenie, no a potem to już złożenie pozwu do sądu. Czy takie działania mogą stanowić przeszkodę dla kogoś, kto w dobrze zaplanowany sposób ucieka z majątkiem? Odpowiedź jest prosta: nie. Skorzystanie z usług takiej firmy ma jednak tę zaletę, że często jest bezpłatne, tzn. nie trzeba płacić żadnych zaliczek, opłat wstępnych itp. Niestety, firma windykacyjna pracująca na zasadzie no win – no fee raczej na pewno poprzestanie na niskokosztowych, standardowych metodach, ponieważ wydatki na rozbudowane działania prowadzone jednocześnie na rzecz wielu klientów bez jakichkolwiek gwarancji uzyskania zapłaty, mogłyby w krótkim czasie „położyć ją” finansowo. Z kolei w przypadku firm działających na zasadzie pobierania zaliczek należy uważać, aby nie trafić na naciągaczy obiecujących „cuda”. Słyszałem już nieraz np. o windykatorach, którzy powoływali się na kontakty w służbach typu WSI, CBŚP itd. gdzie rzekomo byli funkcjonariusze mieli „dojechać dłużnika profesjonalnie i bez litości”. W kontekście kwot, o jakie chodziło (np. 20 tys. PLN) można to określić jednym słowem: bajki. Podobne bajki to najczęściej także windykowanie długów przez tzw. mafię – ale to jest temat na nieco szerszy wpis, więc o tym następnym razem.

Jeśli już więc decydować się na współpracę z windykatorem, który bierze zaliczki, to na pewno na zasadzie: część kosztów płacimy z góry, a resztę wynagrodzenia tylko i wyłącznie jako % od odzyskanych pieniędzy. Ok, a co to w ogóle są za koszty? A chociażby zapoznanie się ze sprawą, dokładne przeanalizowanie sytuacji i możliwych scenariuszy działania, przeprowadzenie tzw. wywiadu środowiskowego, wreszcie ustalenie stanu majątkowego dłużnika i prześledzenie przepływów majątku np. pomiędzy jego spółkami, a osobami, z którymi pozostaje on w stałych stosunkach. Opcji jest tutaj wiele, a taka zgromadzona wiedza może zdecydować np. o wygranej wierzyciela w sądzie. Pamiętajmy też, że płacąc zaliczkę firmie windykacyjnej mamy prawo wymagać pełnego raportu z przeprowadzonych czynności oraz przekazania nam wszelkich ustaleń dotyczących dłużnika, które mogłyby być nam przydatne. W końcu koszty takiej akcji niejednokrotnie przewyższają kwotę 10 tys. PLN (mówię tylko o zaliczce), więc mamy prawo oczekiwać w zamian konkretów.

Trzecia możliwość: udanie się do detektywa zajmującego się sprawami gospodarczymi. Doświadczony specjalista nie dość, że może wyśledzić majątek i ciekawe powiązania dłużnika (jeśli oczywiście takowe istnieją), to zna też różne „patenty” stosowane przez kombinatorów i jest zorientowany w prawie, więc może nam co nieco doradzić. Koszt usługi zależy od sprawy, jednak najczęściej startuje od kilku tys. PLN – i niestety, ale dobry detektyw nie pracuje na zasadzie no win – no fee (a przynajmniej ja takich nie znam). Także tutaj zalecam współpracę wyłącznie z kimś, kto ma już za sobą sukcesy w ścisłej dziedzinie poszukiwania majątku i może je w jakimś sposób uwiarygodnić – detektywi, którzy do tej pory śledzili tylko niewiernych małżonków i nie mieli nic wspólnego z dłużnikami – oszustami, mogą łatwo polec w boju, a my stracimy nie tylko pieniądze, ale i cenny czas.

 

A na zakończenie… mały promyk światła dla wierzycieli

Kilka tygodni temu TSUE wydał bardzo interesujący wyrok. Sytuacja następująca: powód, którym była polska spółka, pozwał spółkę z siedzibą w Hiszpanii, żądając by za bezskuteczną została uznana umowa, jaką ta spółka hiszpańska zawarła z dłużnikiem owej polskiej spółki. Umowa ta dotyczyła nieruchomości położonej w Polsce – dłużnik polskiej spółki sprzedał swoją nieruchomość spółce hiszpańskiej, prawdopodobnie chcąc w ten sposób uniknąć licytacji. Podobny schemat to nic nowego: bierzemy podstawione spółki zagraniczne (czasami w podobnej roli występują fundacje), które są pod naszą niejawną kontrolą, sprzedajemy im nasz majątek położony w Polsce i liczymy, że wierzycielom nie będzie się chciało podróżować do sądów w innym kraju. Bo trzeba wiedzieć, że wierzyciel może oczywiście domagać się uznania takiej transakcji za bezskuteczną np. w oparciu o skargę pauliańską, ale dotychczas w podobnych sytuacjach musiał dochodzić swego przed zagranicznym wymiarem sprawiedliwości. Nie zawsze się to opłacało, bywały też liczne problemy dodatkowe (bo np. zagraniczna spółka zniknęła, a majątek przepisała na jakąś fundację z jeszcze innego kraju), więc wielu spryciarzom się upiekło – zwyczajna gra na utrudnienie i przemęczenie przeciwnika. Teraz jednak, po wspomnianym orzeczeniu TSUE, powództwo takie można będzie wytoczyć przed sąd właściwy dla miejsca wykonania zobowiązania (czyli, w tym przypadku, polski). Oznacza to, że dzisiaj to spółka hiszpańska musiałaby stawać przed polskim sądem, co w niektórych przypadkach mogłoby nieco utrudnić (choć nie uniemożliwić) życie dłużnikom – kombinatorom.

 

Windykacja w branży budowlanej

Budownictwo w Polsce jest w czołówce branż, w których występują problemy z płatnościami. Funkcjonuje w niej wielu nieuczciwych deweloperów oraz kancelarii prawnych, wyspecjalizowanych w tworzeniu umów i schematów mających na celu pozbawienie podwykonawców należnych im pieniędzy.

W czym możemy Ci pomóc

– skuteczna windykacja należności od dewelopera / generalnego wykonawcy

– ocena ryzyka współpracy z danym deweloperem / generalnym wykonawcą

– przeprowadzenie ustaleń majątkowych

– zgromadzenie materiału dowodowego

Kontakt:

E-mail: kontakt@bialekolnierzyki.com

Telefon: 513 755 005

 

Zapraszamy również do zakładki Oferta, w której znajdziesz więcej informacji na temat tego, czym się zajmujemy.

 

Zdjęcie ilustrujące wpis jest poglądowe! Osoby, rzeczy lub sytuacje przedstawione na zdjęciu NIE mają bezpośredniego związku z treścią niniejszego wpisu!

Generalny wykonawca ma problemy – co z podwykonawcami?

Odpalam sobie dziś Internet przy porannej kawie i cóż widzę? Oto włoska spółka Astaldi wycofuje się z realizacji kontraktu na przebudowę linii kolejowej z Lublina do Dęblina, zostawiając rozgrzebany plac budowy oraz zaniepokojonych podwykonawców, którzy obawiają się, że już wkrótce mogą stanąć na skraju bankructwa (wiadomo, może być ciężko o zapłatę w takiej sytuacji). Czytam dalej: Astaldi zdecydowało się odstąpić od kontraktu ze względu na „ogromny wzrost kosztów”, przy czym ciekawy będzie tutaj fakt, że Włosi wygrali przetarg oferując cenę niższą o ¼ od kosztorysu przedstawionego przez PKP (zleceniodawca), a każdy, kto orientuje się nieco w meandrach przetargów, doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że podobne kosztorysy i tak bywają często mocno zaniżone (niejednokrotnie są ku temu powody, ale dziś nie będę pisał jakie).

 

Mechanizm, który ma zapobiegać „kontrolowanym upadłościom”

W każdym razie cała sprawa wygląda najgorzej dla podwykonawców, co w naszym kraju akurat nie powinno dziwić – to oni zainwestowali własne pieniądze w sprzęt, materiały, paliwo, pensje itd., a przelewu od „generalnego” nie ma… W tym przypadku słusznym wydaje się, że domagają się oni bezpośredniej zapłaty od PKP na swoje konta, z pominięciem włoskiej firmy. No i podobne rozwiązania zostały już wprowadzone na naszym, nadzwyczaj niebezpiecznym i trudnym, rynku – weźmy chociażby słynny art. 143a. ustawy Prawo zamówień publicznych (2013), zgodnie z którym w przypadku umów, których termin wykonywania jest dłuższy niż 12 miesięcy, wypłata wynagrodzenia na rzecz „generalnego” z tytułu drugiej i kolejnych transz uzależniona jest od przedstawienia przez niego dowodów zapłaty wymagalnego wynagrodzenia podwykonawcom oraz dalszym podwykonawcom. Niby ok, ale już na pierwszy rzut oka widać luki: a co z pierwszą transzą, co w przypadku umów, których termin wykonania jest krótszy, niż wspomniane 12 miesięcy…? Nietrudno sobie bowiem wyobrazić chociażby sytuację, w której umowy zostaną „rozbite” na mniejsze partie, których czas realizacji będzie o wiele krótszy, więc już nie będzie blokowania kasy dla „generalnego”… Potem dochodziły kolejne nowelizacje mające poprawić sytuację podwykonawców, ale, jak widać na przykładzie dzisiejszej sytuacji z Włochami, mechanizmy ochrony w dalszym ciągu nie są na tyle doskonałe, aby dostatecznie chronić „maluczkich” i ustawodawca ma tutaj z pewnością pole do popisu.

 

Jak oszukiwano podwykonawców przy budowie autostrad w Polsce

Niejako przy okazji przypomniały mi się „stare, dobre czasy”, w których to w sposób zorganizowany i bez żadnych skrupułów doprowadzono setki polskich firm do upadku przy okazji budowy autostrad. Metod „kiwania” było kilka, ale przytoczę tutaj dwie bardzo popularne.

 

1. Niekorzystne aneksy i umowy narzucane podwykonawcom „siłą”

Jak nie zapłacić podwykonawcy umówionej ceny? Można np. zmusić go do podpisania jakiegoś niekorzystnego aneksu lub ugody, które zredukuje w znacznym stopniu jego wynagrodzenie (bywało, że o 80-90%). Ktoś zapewne powie: ale zaraz, zaraz, przecież podwykonawca nie musiał się wcale godzić na obniżanie wynagrodzenia! Teoretycznie nie, ale faktycznie… Faktycznie zaś większość oszukanych w ten sposób przedsiębiorców stanęło przed taką alternatywą: albo bierzecie kasę w wysokości np. połowy umówionej ceny za tę robotę, albo nic wam nie płacimy i spotykamy się w sądzie. A tam to już nasi prawnicy oraz rzeczoznawcy wykażą, że spartoliliście część robót i renegocjacja warunków zamówienia jest zasadna. Poza tym nas stać na batalię sądową, która będzie trwała albo długo, albo bardzo długo, a nawet jeśli wygracie, to nie jest powiedziane, że nie zdążymy do tego czasu zbankrutować, więc…

Być może na niektórych podobne postawienie sprawy nie zrobiłoby wrażenia, ale trzeba zdawać sobie sprawę z tego, że wiele mniejszych firm pracujących przy takich inwestycjach brało kredyty np. na zakup maszyn, miało także zobowiązania wobec pracowników, podatki do zapłaty w skarbówce itd. I teraz taki, być może nawet kilkuletni, poślizg w otrzymaniu płatności mógłby oznaczać dla nich bankructwo. Poza tym pójście do sądu też generuje spore koszty, a nawet w przypadku wygranej po latach, wypłata całej spornej kwoty z odsetkami może nie zrekompensować strat poniesionych chociażby w związku z upadkiem firmy i prowadzonymi egzekucjami komorniczymi (gdzie wiadomo, że koszty rosną lawinowo). Może więc jednak zagryźć zęby, zgodzić się na połowę wynagrodzenia płatnego od ręki, to przynajmniej taka strata nie położy firmy… Przy okazji widać tutaj, że co prawda każdy jest niby równy wobec prawa, ale w praktyce tak naprawdę „duży może więcej”, gdyż ma wystarczająco dużo zasobów, aby grać na przeczekanie.

 

2. Łańcuch lipnych podwykonawców

W tym przypadku chodziło o stworzenie odpowiedniej infrastruktury przeróżnych spółek. Mieliśmy więc generalnego wykonawcę, a „pod nim” sieć podmiotów praktycznie bez żadnego majątku, nie powiązanych w żaden oficjalny sposób z owym „generalnym”, czyli mówiąc wprost były to klasyczne słupy. Następnie te słupy pierwszego stopnia (A) podpisywały umowy ze spółkami – słupami drugiego stopnia (B), także bez majątku i dopiero te ostatnie firmy podpisywały kontrakty z właściwymi wykonawcami danej drogi (C). Po co te wszystkie kombinacje i zabawa w tworzenie jakichś spółek – buforów? Odpowiedź jest dość prosta: spółki – słupy B nie były połączone z „generalnym” żadnymi umowami, a do tego nikt ich nie zgłaszał jako wykonawców (co stanowiło zresztą pogwałcenie prawa). Dodatkowo sam przedmiot zamówienia, jakim było wykonanie określonego odcinka drogi, był rozbijany na najmniejsze możliwe części, jak np. dostawa materiałów, wynajem sprzętu itd. Generalnie chodziło o to, aby finalnego wykonawcę (C) wyjąć spod ochrony przepisów prawa dotyczących inwestycji budowlanych.

Jakie to wszystko miało konsekwencje? 
Otóż zaraz po ukończeniu robót okazywało się, że „generalny” uznał, iż robota jest źle wykonana i że nie zapłaci spółkom A (słupy pierwszej kategorii). No i teraz jak spółki A nie dostały zapłaty, to tym bardziej nie dostały jej spółki B, a skoro tak, to finalni wykonawcy (spółki C) zostali na lodzie. I co ci ostatni mogli zrobić w tej sytuacji? Niewiele, ponieważ w zasadzie przysługiwały im jedynie roszczenia wobec spółek-słupów B, które były podmiotami absolutnie niewypłacalnymi. Wszelkie prośby o pieniądze kierowane przez podwykonawców do „generalnego” były więc odrzucane wraz z komentarzem w stylu: „No, ale myśmy z Waszą firmą żadnej umowy nie podpisywali, nie wiemy też, kim jesteście, bo nie ma Was w żadnym wykazie podwykonawców, więc idźcie domagać się zapłaty od spółki, z którą macie umowę…”. Kurtyna.

 

3. Metoda „hybrydowa”, która łączyła w sobie dwie poprzednie

Tutaj już nie muszę się chyba zbytnio rozpisywać – po prostu dawało się takim podwykonawcom, którzy formalnie nie istnieli, niekorzystną dla nich „propozycję nie do odrzucenia”: albo bierzecie, co dajemy, albo nic nie dostaniecie.

 

Kilka słów na zakończenie

Oczywiście absolutnie nie twierdzę, że w przypadku Astaldi miał miejsce któryś z opisanych powyżej mechanizmów – żadnych dowodów na to nie ma, możliwe też, że Włosi po prostu się przeliczyli i źle skalkulowali koszty, zdarza się wszak. Jednak trzeba to powiedzieć jasno: każdorazowe wygrywanie przetargów przez firmy, które deklarują się, że zrobią coś o kilkadziesiąt % taniej, niż kwota podana w kosztorysie zamówienia, powinno budzić podejrzenia. Osoby zainteresowane „wałkami budowlanymi” odsyłam zaś do raportu Kazimierza Turalińskiego „Nieprawidłowości przy udzielaniu czołowym spółkom giełdowym zamówień publicznych na budowę autostrad”, gdzie temat ten jest dość obszernie przedstawiony.

 

Windykacja w branży budowlanej

Budownictwo w Polsce jest w czołówce branż, w których występują problemy z płatnościami. Funkcjonuje w niej wielu nieuczciwych deweloperów oraz kancelarii prawnych, wyspecjalizowanych w tworzeniu umów i schematów mających na celu pozbawienie podwykonawców należnych im pieniędzy.

W czym możemy Ci pomóc

– skuteczna windykacja należności od dewelopera / generalnego wykonawcy

– ocena ryzyka współpracy z danym deweloperem / generalnym wykonawcą

– przeprowadzenie ustaleń majątkowych

– zgromadzenie materiału dowodowego

Kontakt:

E-mail: kontakt@bialekolnierzyki.com

Telefon: 513 755 005

 

Zapraszamy również do zakładki Oferta, w której znajdziesz więcej informacji na temat tego, czym się zajmujemy.

 

Zdjęcie ilustrujące wpis jest poglądowe! Osoby, rzeczy lub sytuacje przedstawione na zdjęciu NIE mają bezpośredniego związku z treścią niniejszego wpisu!

Spółka komandytowa – jak ją wykorzystać do uniknięcia odpowiedzialności

W pewnych branżach dość popularne są różnego rodzaju struktury, które mają za zadanie chronić przed odpowiedzialnością stojące za nimi osoby – to tak w razie, gdyby coś tam w biznesie się nie powiodło (niezamierzenie, czy też zgoła zamierzenie). Jedną z ciekawszych opcji jest tutaj spółka komandytowa, w której komplementariuszem jest np. słup, a jeszcze lepiej spółka LLC zarejestrowana np. w Delaware. Co daje taki układ? O tym za moment.

Komandytariusz vs komplementariusz

Zanim przejdę do odpowiedzi na postawione powyżej pytanie, zacznijmy może od podstaw. Otóż taki komandytariusz ma bardzo ciekawe możliwości ograniczenia swojej odpowiedzialności za zobowiązania spółki komandytowej. Ważnym elementem tej układanki jest tutaj umowa spółki komandytowej, w której określa się tzw. sumę komandytową. No i w dużym skrócie wygląda to tak: jeśli komandytariusz wniesie do spółki wkład o wartości równej lub wyższej od tej sumy komandytowej, to jego osobista i bezpośrednia odpowiedzialność np. za zobowiązania spółki zostaje co do zasady wyłączona. Taki stan znajduje zresztą potwierdzenie chociażby w wyrokach Sądu Najwyższego. Oczywiście, są od tego pewne odstępstwa, jak np. reprezentowanie spółki przez komandytariusza bez odpowiedniego umocowania, czy też ujawnienie jego nazwiska/firmy w nazwie sp.k., no ale powiedzmy sobie szczerze: zawodowcy nie popełniają takich błędów. Co równie ważne (a czasem i ważniejsze), taki komandytariusz z reguły nie ponosi także odpowiedzialności za zobowiązania podatkowe spółki – jeśli oczywiście wszystko jest dopięte tak, jak trzeba.

A komplementariusz? Teoretycznie to trochę taki „chłopiec do bicia”, który reprezentuje spółkę i odpowiada za jej zobowiązania także swoim osobistym majątkiem (jeśli egzekucja z majątku spółki okaże się bezskuteczna, gdyż np. jest on zwyczajnie zbyt mały). Mówiąc prościej wygląda to tak, że w przypadku wejścia do akcji komornika, takiemu komplementariuszowi mogą często zlicytować willę, Mercedesa i kino domowe, co jest bez wątpienia bolesnym doświadczeniem.

Jak to wszystko rozgrywają spryciarze?

W pierwszym wariancie mamy spółkę komandytową, której komplementariuszem jest typowy słup. I teraz gdyby zaczęło się dziać coś złego, to tenże słup po prostu przyjmuje wszelkie zobowiązania „na klatę” i niejednokrotnie zostaje z ogromnymi długami. Takie rozwiązanie ma jednak kilka wad, jak np. taka, że nasz słup może przestraszyć się odpowiedzialności i zdecydować się chociażby na złożenie obciążających nas wyjaśnień w nadziei, że dzięki temu choć część odpowiedzialności za problemy spółki z niego „spadnie” (nie takie „wkręty” serwują przesłuchujący podejrzanym, aby nakłonić ich do składania odpowiednich zeznań). Patrząc z tej perspektywy zdecydowanie lepiej jest postawić na drugi wariant.

W drugim wariancie komplementariuszem jest spółka LLC zarejestrowana np. w amerykańskim stanie Delaware, najlepiej też na słupa, do tego zagranicznego. Rozwiązanie takie ma dwie istotne zalety: 
– po pierwsze doprowadzenie do tego, aby prezes takiej spółki LLC – komplementariusz polskiej Sp.k. – odpowiadał także swoim prywatnym majątkiem za zobowiązania polskiego podmiotu, jest o wiele trudniejsze, niż byłoby w analogicznym przypadku polskiej spółki z o.o., 
– po drugie taką spółkę LLC można stosunkowo łatwo zamknąć w ciągu kilku – kilkunastu dni, co w przypadku wybuchu jakiejś afery jest zwykle okresem w zupełności wystarczającym do tego, aby polskie organy natknęły się na mur niezwykle ciężki do przebicia.

Prawdopodobny scenariusz rozwoju sytuacji w razie wystąpienia problemów polskiej spółki komandytowej nie będzie tu raczej zaskoczeniem: komplementariusz zostaje z problemami lub znika, a faktyczni beneficjenci tej struktury (komandytariusze) tworzą nowy podmiot i dalej działają sobie w najlepsze. Oczywiście, w przypadku grubszych spraw może ich dosięgnąć ręka sprawiedliwości (zawsze jest jakieś ryzyko i nigdy nie ma 100% pewności), ale dla aparatu ścigania z pewnością nie będzie to łatwe zadanie.

Krótkie podsumowanie

Na zakończenie dodam jeszcze, że podobne struktury są na topie zwłaszcza tam, gdzie istnieje duże ryzyko wystąpienia problemów np. ze skarbówką czy też z ZUS-em. Jest to zresztą tylko jedna z wielu opcji stworzenia tzw. „dupochronu”, jakie proponują swoim klientom niektórzy doradcy podatkowi (kwestie etyczne oczywiście tutaj pomijam). W każdym razie doradzałbym zwiększoną ostrożność w kontaktach biznesowych z takimi podmiotami – zwłaszcza, jeśli prezesem spółki-komplementariusza np. z Delaware jest jakiś bliżej nam nieznany Siergiej, czy też inny Andriej. 

Zdjęcie ilustrujące wpis jest poglądowe! Osoby, rzeczy lub sytuacje przedstawione na zdjęciu NIE mają bezpośredniego związku z treścią niniejszego wpisu!