Jak ustawić przetarg na płot przy autostradzie?

Dość dawno nie było nic o budowlance, a że wiele osób śledzących bloga interesuje się tą tematyką, to wrzucam krótki wpis o tym, jak to kiedyś „ustawiało się” przetargi na wykonywanie co poniektórych robót związanych z budową autostrad.

Zacznę od tego, że swego czasu w Polsce autostrady budowały zagraniczne firmy, które nie miały jeszcze doświadczenia z „polską szkołą biznesu”, czy też mówiąc wprost z dość prymitywnym niekiedy kombinowaniem gdzie się tylko da. „Zagraniczniacy” nie mieli też dostatecznego rozeznania w cenach, tzn. nie bardzo wiedzieli o ile taniej można wykonać daną rzecz. Nasi rodzimi biznesmeni potrafili to doskonale wykorzystać – przykładowy schemat poniżej.

Załóżmy, że w związku z budową autostrady trzeba było postawić XXXX-metrów jakiegoś tam płotu, który na tamte czasy powinien kosztować coś w okolicach 50 PLN za metr bieżący i każdy by na tym zarobił. Okoliczne polskie firmy, które liczyły się w branży, dogadywały się między sobą w ramach „okrągłego stołu”, kto weźmie akurat tę robotę z płotem, kto z kolei inną itd. (szefowie tych firm dobrze się znali, jakże by inaczej, a zawarty przez nich „układ” był praktycznie nie do udowodnienia).

Następnie przeciągano przetargi aż do granic możliwości, żeby wykonawca miał przysłowiowy nóż na gardle, a kiedy terminy już naprawdę paliły, wysyłano jakiegoś „Janka” na rozmowy, który proponował absurdalnie wysoką cenę za ten płot – załóżmy, że 500 PLN za metr (gdzie, przypominam, za 50 PLN można by to było postawić). Oczywiście przedstawiciel zagranicznej firmy mówił, że to cena z kosmosu, że za dużo i że max mogą 200 PLN za metr dać – ale musi budować „na wczoraj”, bo termin nagli jak jasna cholera. „Janek” mówił wtedy, że jak na wczoraj, to on nie da rady i rezygnował.

Wtem, całkiem przypadkowo, tuż po rezygnacji „Janka” zgłaszała się właściwa firma i mówiła, że owszem, oni to zrobią na szybko za 210 PLN za metr. Oczywiście w trakcie negocjacji, z wielkim „bólem serca” ucinali te 10 PLN i robili za 200 PLN narzekając przy tym, że właściwie to oni robią robotę na granicy opłacalności. A pozostałe firmy uczestniczące w „okrągłym stole”, jak już wspomniałem, brały inne roboty i każdy był zadowolony. Co warto jeszcze dodać, to to, że kontrole ze strony głównego wykonawcy były w tamtych latach przeprowadzane na wzór zachodni, czyli wierzono, że podwykonawcy przejmują się jakością i odpowiedzialnością, co w polskich warunkach niekoniecznie musiało być prawdą (i zwykle nie było).

Ktoś zapewne spyta: ok, ale to przecież przetargi były organizowane, a co z konkurencją spoza „okrągłego stołu”, przecież oni mogli proponować normalne ceny…? Powiem tak: istniały i istnieją sposoby na to, aby zniechęcić „obcych” do udziału w takich przetargach (kiedyś zapewne poruszę i ten temat). Z niektórymi się zresztą dogadywano i wykonywali oni część prac, zarabiając przy tym zresztą całkiem nieźle. A „niepokornym” z kolei wykręcało się różne „afery”, dzięki którym przeciągano im wypłaty tak, że stawali przed widmem bankructwa – dość powiedzieć, że niektórzy przedsiębiorcy traktowali autostrady jako żyłę złota, więc brali w leasingi maszyny, ciężarówki itp., które potem były im odbierane przez firmy leasingowe, a następnie sprzedawane za odpowiednio niską cenę firmom będącym uczestnikami „okrągłego stołu”. Smutne, ale tak to często wyglądało.

W dzisiejszych czasach na całe szczęście już się to nieco ucywilizowało i nie stosuje się już aż tak „chamskich” wałków, lecz nieco subtelniejsze „patenty”. A gdyby ktoś nie wierzył, że zagraniczne firmy mogły aż tak przepłacać, to niech się lepiej zastanowi, dlaczego w Polsce mamy jedne z najdroższych w budowie autostrad w całej UE, mimo bardzo niskich kosztów pracy czy ziemi (w porównaniu z krajami zachodnimi).


Potrzebujesz pomocy
przy rozwiązaniu problemów związanych z przestępczością gospodarczą? Chcesz odzyskać tzw. trudny dług? A może potrzebujesz skutecznej ochrony antywindykacyjnej? Napisz do mnie: kontakt@bialekolnierzyki.com

Zdjęcie ilustrujące wpis jest poglądowe! Osoby, rzeczy lub sytuacje przedstawione na zdjęciu NIE mają bezpośredniego związku z treścią niniejszego wpisu!

VAT a eksport poza UE

Wiele osób mylnie utożsamia wyłudzenia VAT-u wyłącznie z karuzelami & WDT, czyli z Wewnątrzwspólnotową Dostawą Towarów (Polska – Czechy, Polska – Niemcy itp.). No a tymczasem zarabiać można także wywożąc towary poza którąś ze wschodnich granic Polski – i to bynajmniej nie tylko na VAT, ale, w niektórych przypadkach, również na akcyzie (o czym za moment).

Trochę statystyki

Proceder ten nie należy do rzadkości, co częściowo pokazują chociażby oficjalne dane zbierane przez UN Comtrade(agenda ONZ, do której raporty wysyłają urzędy statystyczne z ponad 200 państw, w tym także polski GUS). No i co z tych raportów wynika? A wynika to, że jeszcze 3 lata temu mieliśmy całkiem duże „dziury” związane pomiędzy zadeklarowanym w Polsce eksportem, a importem z Polski deklarowanym w krajach, do których zostały wysłane nasze towary. I tak np. różnica na linii Polska – Niemcy w latach 2008-2015 wynosiła jakieś 30 miliardów USD – o tyle więcej wysłaliśmy do Niemiec według naszych danych z GUS, niż niemiecki odpowiednik GUS u nich „zaksięgował”. Co więc się stało z taką masą towarów? Część z nich to zapewne błąd w metodologii, część to tzw. szara strefa, ale reszta to najprawdopodobniej fikcyjnych eksport związany z wyłudzaniem VAT-u. Niemcy to i tak nie jest zresztą rekordzista, jeśli chodzi o „dziurę” w ujęciu procentowym – prawdziwe cuda dzieją się na linii handlu Polska – Cypr, do którego, według statystyk, w latach 2008-2015 wysłaliśmy towary za ponad 2 miliardy USD, gdy tymczasem Cypryjczycy odnotowali import z Polski w wysokości… 200 milionów USD. Oznacza to, że gdzieś „wcięło” ponad 80% polskiego importu na Cypr. Nie wiadomo, czy bardziej się z tego śmiać, czy może też płakać w związku z nieudolnością naszych organów kontroli skarbowej…

Eksport poza UE

No ok, ale miało być o eksporcie poza UE, więc będzie. I tak, według statystyk, „dziury” w eksporcie ukierunkowanym na Ukrainę, Rosję i Białoruś wynoszą odpowiednio 31, 22 i 24%. I nawet jeśli przyjąć założenie niektórych ekspertów, że połowa takiej „dziury” to np. różnice w klasyfikacji różnych towarów w innych państwach, odmienne okresy rozliczeniowe itd. to i tak zostaje +- kilkanaście %, co do których można z dużą dozą prawdopodobieństwa domniemywać, że są skutkiem przestępczości VAT-owskiej – a chodzi tutaj o miliardy PLN. Co prawda w teorii wyeksportowanie towaru poza obszar UE tak, aby można było otrzymać odpowiednie dokumenty celne uprawniające do zwrotu VAT-u (a czasem i akcyzy) wydaje się trudne, ale w praktyce jest dość proste. No bo w znacznej części przypadków tzw. kontrola celna wygląda tak:

– przyjeżdżasz do zaprzyjaźnionej agencji celnej z towarem mającym iść na eksport i z niezbędnymi dokumentami (faktura, specyfikacja, certyfikaty itp.),

– agent nawet nie sprawdza, co jest na pace, tylko wypisuje odpowiednie papiery,

– towar jedzie teraz do Urzędu Celnego, gdzie teoretycznie powinien być sprawdzony i odprawiony,

– w praktyce jednak dość rzadko celnicy sprawdzają na tym etapie towar, lecz ograniczają swoją aktywność do wydania dyspozycji „możesz Pan jechać”,

– kierowca wraca do agencji celnej, gdzie otrzymuje dokument EAD (Wywozowy Dokument Towarzyszący).

No i tyle – schemat uproszczony na potrzeby wpisu żeby nie produkować dodatkowych 2 stron nudnego tekstu, ale tak to mniej więcej wygląda (jeśli kogoś interesują szczegółowe procedury, to w sieci jest to dość wyczerpująco opisane).  Oczywiście, jest szansa, że celnicy skontrolują towar i wyłapią oszustwo (np. przysłowiowe cegły na pace zamiast drogiej elektroniki) – no to wtedy pozamiatane. Ale ptaszki ćwierkają, że doświadczeni i zarobieni VAT-owcy mają kumpli w agencjach celnych (ba, niektórzy mają swoje własne agencje), więc taki agent dzwoni do znajomego celnika i mówi: „Cześć Mirek, taka sprawa jest, zaraz mój kumpel wpadnie z towarem, weźcie go puśćcie szybko, bo się chłopina mocno spieszy…”. No i Mirek puszcza (rzecz jasna nie zawsze bezinteresownie). Pierwszy etap zaliczony, ale towar trzeba jeszcze odprawić na granicy (z Rosją, Białorusią, czy też z Ukrainą). No a tam już bywa różnie – też mogą zażądać papierów, „przetrzepać” pakę celem sprawdzenia zgodności towaru z kwitami itd. ale generalnie o wiele większy nacisk kładzie się na przemyt płynący szeroką rzeką do Polski, a nie na eksport z niej. Jednak w przypadku wartościowych transportów nieraz bez „ułożonego” celnika się nie obejdzie i nie są to bynajmniej wątki sensacyjne z „Psów” czy innych „Ekstradycji”, ale smutna rzeczywistość.

Jak zarobić na eksporcie jeszcze więcej, czyli „odwrócony przemyt”

Ciekawym patentem był fikcyjny eksport papierosów do Rosji, na Białoruś, czy też na Ukrainę. Ktoś powie zapewne: zaraz, zaraz, chyba tu się komuś kierunki po…rdoliły, przecież stamtąd to się przemyca, a nie wywozi…! No więc właśnie nie do końca, a biznes ten wygląda tak:

– dokonuje się legalnego, zafakturowanego zakupu papierosów w Polsce,

– „wybebesza” się paczki papierosów z oryginalnej zawartości i wypełnienia je podrabianymi papierosami, sianem, trocinami – różnie, chodzi w każdym bądź razie o użycie materiału o podobnej wadze i gęstości, co utrudnia pracę przyrządom prześwietlającym stosowanym przez służby,

– wywozi się towar poza którąś ze wschodnich granic Polski i uzyskuje dokumenty celne umożliwiające wystąpienie o zwrot VAT-u i akcyzy tytułem eksportu, które to podatki stanowią ok. 80% ceny brutto paczki papierosów,

– puszcza się legalnie zakupione w Polsce papierosy w tzw. drugi obieg, czyli na targowiska, do zaufanych sklepów jako „towar spod lady” itd. – papierosy te były/są często pakowane w podróbki pudełek, tyle, że bez banderoli, z podrabianymi banderolami, albo z banderolami „z odzysku”, choć te ostatnie już rzadko się spotyka,

– no i wreszcie magiczny moment: występujemy o zwrot podatków (VAT i akcyza) = megaprofit.

Zyski wypracowane w ten sposób można porównać do tych osiąganych w drodze klasycznego przemytu „fajek” do Polski, więc biznes się opłaca. Dodatkowo plusem jest to, że jeśli nie wykryje się tego myku na granicy (albo na wcześniejszym etapie kontroli w Urzędzie Celnym), to potem bardzo trudno jest udowodnić fikcyjny wywóz towaru – ot, zniknął gdzieś na bezkresnych stepach i szukaj Pan wiatru w polu…

To oczywiście tylko jeden z wielu przykładów – „eksportuje” się np. napoje energetyczne na Daleki Wschód i do Afryki, artykuły spożywcze, różnego rodzaju wyroby chemiczne oraz wiele, wiele innych rzeczy. W jednym z kolejnych wpisów postaram się w każdym razie omówić, jak uwiarygodnić taki eksport, żeby na pierwszy rzut oka nie było się za bardzo do czego przyczepić – patrząc od strony wykrywania nieprawidłowości podatkowych, rzecz jasna.


Potrzebujesz pomocy
przy rozwiązaniu problemów związanych z przestępczością gospodarczą? Chcesz odzyskać tzw. trudny dług? A może potrzebujesz skutecznej ochrony antywindykacyjnej? Napisz do mnie: kontakt@bialekolnierzyki.com

Zdjęcie ilustrujące wpis jest poglądowe! Osoby, rzeczy lub sytuacje przedstawione na zdjęciu NIE mają bezpośredniego związku z treścią niniejszego wpisu!

A gdyby tak wprowadzić licencję na działalność firm windykacyjnych…?

Zanim przejdziemy do tematu narzuconego niejako przez tytuł, zacznijmy może od tego, że w ostatnim czasie obserwuję prawdziwy festiwal narzekania ze strony przedstawicieli największych firm windykacyjnych. Narzekania te dotyczą oczywiście nowych przepisów, które mają w założeniu chronić tych dłużników, którzy są nieświadomi przysługujących im praw. Chodzi o skrócenie terminów przedawnień długów oraz, a może przede wszystkim, o to, że sądy będą miały obowiązek stwierdzania, czy dany dług jest już przedawniony, czy też jeszcze nie jest. Ta pozornie niewielka (dla laików) zmiana może i zapewne będzie mieć ogromne znaczenie dla prowadzenie interesów przez największych graczy tego rynku.

A jak to wygląda obecnie? Cóż, nie jest tajemnicą, że w branży windykacyjnej mamy bardzo dużo działań nie tylko wątpliwych z moralnego punktu widzenia, ale wręcz łamiących prawo. Nie podejmę się tutaj jednoznacznej oceny działań największych firm windykacyjnych – min. z racji tego, że sam zajmowałem się swego czasu odzyskiwaniem należności (i w sumie nadal się zajmuję – tyle, że teraz z ukierunkowaniem wyłącznie na duże długi i tzw. trudnych dłużników). Zresztą życie nie jest czarno – białe i w zasadzie każdy przypadek należałoby rozpatrywać osobno. Wśród dłużników znajdują się bowiem typowi cwaniacy, są też i ludzie, którzy mieli po prostu pecha w życiu, ale część to bez wątpienia osoby pokrzywdzone przez windykatorów.

Ktoś powie zapewne: dług to dług i musi być spłacony bez względu na okoliczności. Niby tak, ale nie do końca. No bo co np. w sytuacji, kiedy dłużnik popadł z zadłużenie nie ze swojej winy, ale dlatego, że jakiś cwaniak oszukał go przy budowie autostrady, ogłosił upadłość i szukaj se pan wiatru w polu i kombinuj, jak tu zapłacić kilkaset tys. PLN swoim pracownikom i dostawcom…? Albo staruszka, która nie do końca świadomie podpisała umowę ratalną na zakup kompletu pościeli za kilka tys. PLN i ma przed sobą wybór: albo zapłacić ratę albo wykupić leki…? Czy takim ludziom powinno się niszczyć życie…? To są czasem bardzo trudne sprawy, ale dla największych firm windykacyjnych nie ma znaczenia to, czy dług jest rzeczywiście moralnie uzasadniony, czy nie jest – grunt, żeby ściągnąć kasę od dłużnika. I nawet to samo w sobie nie byłoby jeszcze szczególnie złe, gdyby robili to zgodnie z prawem. Ale często nie robią i min. o tym jest ten dzisiejszy wpis.

 

Jak to działa

Aby lepiej zaprezentować jeden z możliwych mechanizmów, posłużę się pewnym przykładem, mało zresztą drastycznym, żeby nie było, że dobieram sobie pod tezę jakieś wyjątkowe przypadki.

Otóż mamy sobie pana Kowalskiego, który wziął w banku kredyt w wysokości 10 tys. PLN (aby było prościej policzyć). Z powodu ciężkiej sytuacji życiowej nie miał z czego spłacać rat, bank sprzedał więc jego dług jednemu z funduszy sekurytyzacyjnych za kilka % jego pierwotnej wartości (w przypadku „młodych” długów będzie to czasem kilkanaście %), a więc np. za 700 PLN (7% od wspomnianych 10 tys.). No i teraz minęło x-miesięcy, a do pana Kowalskiego zgłasza się firma windykacyjna z propozycją „ugody”, na której widnieje kwota do zapłaty ok. 16 tys. PLN. Dlaczego się tego nazbierało aż tyle? Otóż windykatorzy naliczyli sobie ok. 2000 PLN tytułem „kosztów windykacji”, ok. 2000 PLN tytułem „kosztów sądowych” oraz ok. 2000 PLN tytułem „odsetek karnych”. Skąd się wzięły te liczby? Właściwie to do końca nie wiadomo, ponieważ:

a) firma windykacyjna nie prowadziła jeszcze żadnych działań zmierzających do odzyskania pieniędzy od dłużnika poza wysłaniem do niego zawiadomienia, więc ok. 2000 PLN tytułem „kosztów windykacji” jest co najmniej dziwne,

b) naliczenie ok. 2000 PLN „kosztów sądowych” w sytuacji, kiedy sprawa nie trafiła w ogóle do sądu jest bezprawne, ale niestety się zdarza dość często,

c) naliczenie „odsetek karnych” (to często innego rodzaju odsetki, niż odsetki ustawowe, które i tak są naliczane oprócz tego!) w wysokości ok. 2000 PLN, właściwie nie wiadomo na jakiej podstawie akurat tyle, bo konia z rzędem temu, kto wyciągnąłby od dużej firmy windykacyjnej taką informację.

W tym momencie powstaje pytanie: po co w ogóle firmy windykacyjne decydują się na łamanie prawa, skoro mogą potem przegrać w sądzie…? To banalnie proste: ponieważ im się to opłaca! Cóż bowiem z tego, że jakiś niewielki procent dłużników zdecyduje się zawalczyć przed wymiarem sprawiedliwości i wygrają z dużą firmą, skoro zdecydowana większość, nie posiadająca świadomości prawnej, nawet nie pomyśli o tym, żeby bić się o swoje, tylko nieświadomie podpisze ugodę.

 

Jesteś dłużnikiem? Uważaj na ugodę!

Wszystkie ugody podsyłane dłużnikom przez firmy windykacyjne zawierają zwykle taki oto zapis, albo zapis o bardzo zbliżonym kształcie:

Strony oświadczają, że wierzytelność jest wymagalna i na dzień zawarcia ugody wynosi XX XXX PLN (czyli w praktyce tyle, ile sobie wymyśli firma windykacyjna). Dłużnik oświadcza, że uznaje co do zasady, jak i wysokości, zobowiązanie z tytułu…

No i podpisując coś takiego właściwie jest już „po ptokach”, bo o ile do tego momentu możliwe było zakwestionowanie zarówno istnienia samego długu (bo mógłby to być np. dług przedawniony czy też tzw. wierzytelność sporna, której zasadność nie została do końca potwierdzona), jak i jego kwoty, to teraz dłużnik sam się w zasadzie zgodził, że trzeba go spłacić w takiej a takiej wysokości i w terminie uzgodnionym w umowie.

No i nasz wspomniany pan Kowalski podpisał takową ugodę. Tym sposobem firma windykacyjna z pierwotnej kwoty wykupu długu w wysokości 700 PLN niewielkim nakładem pracy zrobiła więc zobowiązanie na ok. 16 tys. PLN. Można? Można! Tak duże „przebitki” są właściwie możliwe jedynie w nielicznych, bardzo ryzykownych biznesach typu handel kryptowalutami (bo nawet na narkotykach się tyle nie wyciągnie). Ale to jeszcze nie wszystko, bo przecież należy maksymalizować zyski! Jak? A chociażby udzielając pożyczek na spłatę długu. Robi się to tak, że firma windykacyjna tworzy kontrolowaną przez siebie spółkę udzielającą pożyczek (rzecz jasna wysokooprocentowanych, z RRSO ok. 20%) i proponuje, a niekiedy raczej wciska, tę pożyczkę dłużnikom. Oczywiście dłużnik tych pieniędzy nie zobaczy – zostają one przelane z konta firmy pożyczkowej bezpośrednio na konto firmy windykacyjnej. Do takiej umowy pożyczki dolicza się jeszcze opłaty za obsługę, opłatę za podpisanie itd. no i koniec końców zrobiła się nam kwota zobowiązania w wysokości +- 20 tys. PLN – mimo, że nasz pan Kowalski zaledwie x-miesięcy wcześniej wziął kredyt na 10 tys. PLN, a firma windykacyjna kupiła dług za zaledwie 700 PLN.

Ważna rzecz: samo udzielanie pożyczek osobom zadłużonym i zarabianie na tym to oczywiście nic złego – gorzej, jeśli dotyczy to długów, które nie musiałyby być uznane, bo są np. przedawnione. Osobną sprawą jest to, że dość często zdarzały się przypadki, w których firmy windykacyjne uruchamiały taką pożyczkę bez wyraźnej zgody dłużników – widać była tak duża presja na sprzedaż tych produktów finansowych, że aż musieli posunąć się do zawierania fikcyjnych umów.

 

Krótkie podsumowanie

Reasumując, mamy więc następujące grzeszki windykatorów:

– ściąganie przedawnionych długów i wmawianie, że dłużnik musi je uregulować, bo inaczej komornik (a nie musi, bo może podnieść zarzut przedawnienia),

– opłaty i odsetki naliczone w niejasny sposób, często niezgodnie z prawem,

– bezprawne doliczanie rzekomych kosztów sądowych,

– uruchamianie niezamówionej pożyczki mającej służyć spłacie zadłużenia (dodatkowe koszty dla dłużnika),

– grożenie dłużnikom i nękanie ich w sposób niedozwolony prawnie (np. w miejscu pracy, gdzie windykator rozpowiada o zadłużeniu),

– no i wreszcie egzekwowanie długów, które już dawno zostały spłacone, ale że było to z dobre 10 lat wstecz, to rzekomy dłużnik nie ma za bardzo jak tego wykazać, ponieważ już nie posiada chociażby dowodów wpłat (tak szczerze, to ilu ludzi przechowuje np. dowody spłaty rat dłużej niż kilka lat…?).

Całkiem sporo tego i nie są to bynajmniej jakieś pojedyncze przypadki – już nawet nie będę przytaczał nazw konkretnych firm, wystarczy wpisać w Google frazy typu „firma windykacyjna nieistniejący dług”, czy też „firma windykacyjna nalicza nielegalne opłaty” i znajdziecie całą masę całkiem nieźle udokumentowanych case’ów. I to min. dlatego śmieszy mnie ostatnia moda na przedstawianie firm windykacyjnych w telewizyjnych reklamach jako fajnych organizacji przyjaznych dłużnikom i dbających o ich dobro. Taaa…

 

A gdyby tak uregulować nieco rynek…?

Zgodnie z tytułem wpisu jestem więc za tym, aby na poważnie rozważyć możliwość objęcia działalności firm windykacyjnych licencjami czy też koncesjami (na razie tylko rozważyć, ale wreszcie podjąć ten temat na szerszym forum). Co prawda osobiście opowiadam się za wolnością gospodarczą i jak najmniejszą liczbą regulacji, zezwoleń itp. papierologii, ale akurat w tej specyficznej branży koncesje powinny doprowadzić do oczyszczenia rynku, przynajmniej teoretycznie. Jest to w końcu branża usług prawnych, które mogą znacząco skomplikować (a niejednokrotnie nawet całkowicie zniszczyć) życie wielu osób, szczególnie tych słabszych, nie mających świadomości prawnej. I teraz gdyby wprowadzić licencje podobne chociażby do tych, jakie muszą posiadać prywatni detektywi czy nawet ochroniarze (że nie wspomnę o uprawnieniach komorników i drodze, jaką muszą przebyć zanim je nabędą), to dałoby furtkę do wyrzucania z rynku podmiotów notorycznie łamiących prawo. Jakaś firma windykacyjna masowo przegrywa sprawy w sądach dotyczące stosowania niedozwolonych praktyk? No to odbieramy jej licencję i see you, wypadacie z biznesu. A obecnie windykatorzy przegrają x-spraw sądowych, UOKiK pogrozi im paluszkiem i wlepi jakąś tam karę (wkalkulowane zresztą z góry w koszty) i dalej działają sobie w najlepsze opierając się o ten sam, albo lekko tylko zmodyfikowany, model.

Oczywiście, są to tylko moje sugestie, a że jestem tylko gościem od „czarnej” roboty, a nie osobistością odpowiedzialną za stanowienie prawa, to zapewne nie zostaną one nigdy wprowadzone w życie. Może szkoda, może nie – zależy od punktu widzenia.


Potrzebujesz pomocy
przy rozwiązaniu problemów związanych z przestępczością gospodarczą? Chcesz odzyskać tzw. trudny dług? A może potrzebujesz skutecznej ochrony antywindykacyjnej? Napisz do mnie: kontakt@bialekolnierzyki.com

Zdjęcie ilustrujące wpis jest poglądowe! Osoby, rzeczy lub sytuacje przedstawione na zdjęciu NIE mają bezpośredniego związku z treścią niniejszego wpisu!