Jak nie dać się oszukać w biznesie – miniporadnik, część pierwsza

Na wstępie chciałbym zaznaczyć, że jest to zestawienie na poziomie absolutnie podstawowym, a o dziwo i tak wielu przedsiębiorców nie stosuje nawet takich uproszczonych procedur zapobiegania oszustwom. Przedstawione metody postępowania są na tyle uniwersalne, że w zasadzie da się je zastosować w większości branż, a już na pewno na ich podstawie można sobie stworzyć swoją własną „checklistę bezpieczeństwa”, która co prawda nie uchroni nas w 100% przed zawodowymi oszustami, ale bez wątpienia może utrudnić im robotę.

 

  1. Zanim zaczniesz robić z kimś interesy, sprawdź go w sieci

Wbrew pozorom w Internecie można często znaleźć całkiem sporo informacji na temat naszego potencjalnego kontrahenta, które to informacje powinny spowodować zapalenie się w naszym umyśle przysłowiowej czerwonej lampki. W zasadzie jest to tzw. biały wywiad gospodarczy polegający na analizie danych z ogólnodostępnych rejestrów – można przejrzeć je albo za darmo, albo za niewielką opłatą, ewentualnie zlecić zewnętrznej agencji, co też nie będzie kosztować zbyt dużo. A oto miejsca, do których warto zajrzeć:

  • KRS i CEIDG

Absolutna podstawa to wiedzieć, czy potencjalny kontrahent w ogóle prowadzi zarejestrowaną działalność gospodarczą, ponieważ zdarzają się „asy”, które nie mają żadnej firmy, a i tak wystawiają faktury VAT. I teraz w przypadku większego dealu dobrze jest poświęcić trochę czasu i zwrócić się do Sądu Gospodarczego celem uzyskania pełnego odpisu KRS i uzyskania przeglądu poprzednich właścicieli spółki – koszt to 60 PLN, więc relatywnie niewielki. Po co to? Otóż w internetowym KRS mamy jedynie dane aktualne, a w przypadku zapoznania się z pełnym odpisem może się np. okazać, że Twój kontrahent dopiero co przejął spółkę, która wcześniej była prowadzona przez kogoś, kto jest częstym „bywalcem” giełd długów lub też nawet bohaterem jakiejś mniejszej afery gospodarczej – w takim przypadku mamy mocne przesłanki, że nowy prezes jest tak naprawdę słupem, a nasza firma być może kolejnym celem oszustów.

  • Portal Podatkowy Ministerstwa Finansów

Bezpłatny, ogólnodostępny rejestr, w którym można sprawdzić, czy potencjalny kontrahent jest czynnym płatnikiem VAT – wystarczy tylko wpisać w wyszukiwarkę jego NIP. Jest to jeden z warunków tzw. zachowania należytej staranności, co jest ważne w przypadku, kiedy taki podmiot nie odprowadzi należnych podatków i zniknie, a do naszej firmy wpadnie Urząd Skarbowy żądając zapłaty VAT-u i oskarżając nas chociażby o współudział w karuzeli VAT-owskiej. Jeśli udowodnimy, że sprawdziliśmy co trzeba (warto zrobić i zachować screeny jako podstawowy dowód!), to mamy większą szansę na wyjście z takiej przykrej sytuacji obronną ręką.

  •  Rejestr Dłużników Niewypłacalnych KRS

Kolejne przydatne narzędzie, które umożliwia wstępną ocenę kondycji płatniczej kontrahenta. Uzyskanie informacji z RDN również nie jest szczególnie drogie, bowiem koszt to 60 PLN za odpis pełny i 30 PLN za odpis aktualny. Ok, a czego możemy się dowiedzieć z tego rejestru? Przede wszystkim tego, że nasz potencjalny kontrahent w nim nie figuruje = plus dla niego. No a jeśli figuruje, to tym bardziej można zasięgnąć ciekawych informacji o nim, jak np. data i sygnatura akt sprawy upadłościowej, okoliczności postępowania dotyczącego wyjawienia majątku, czy też kwota zadłużenia. I jeszcze ciekawostka: w RDN znajdują się także dane osób pozbawionych prawa wykonywania działalności gospodarczej na własny rachunek oraz prawa pełnienia różnych ważnych funkcji w spółkach – taki fakt powinien być dyskwalifikujący pod kątem nawiązania współpracy biznesowej.

  •  Giełdy długów

Chciałbym tutaj coś zaznaczyć: to nie jest tak, że jeśli ktoś widnieje na jakiejś giełdzie długów, to z miejsca staje się kimś, z kim nie warto robić interesów! Często zdarza się przecież, że ktoś trafia tam np. na skutek chwilowych trudności i aktualnie systematycznie spłaca swoje zobowiązania, co jednak trochę trwa, a on przez ten czas widnieje w rejestrach jako dłużnik. Zdarza się też tak, że na giełdach długów umieszcza się wierzytelności kwestionowane – przykładowo firma X zrobiła partacką robotę, firma Y odmówiła zapłaty za fuszerki, więc firma X wpisała firmę Y na giełdę długów jako swojego dłużnika, choć postępowanie sądowe nawet się nie rozpoczęło i właściwie nie wiadomo, która z tych firm ma tak naprawdę rację. Mimo wszystko zdecydowanie jednak odradzam dawanie towaru w kredyt kupiecki czy też wykonywanie usług bez wzięcia zaliczki względem kogoś, kto ma kilka różnych długów na takich giełdach – może to być bowiem tzw. zawodowy dłużnik, który i tak nie ma nic do stracenia, więc nie boi się komornika, a tym bardziej zwykłych firm windykacyjnych. Pomyśl, czy chcesz się potencjalnie „bawić” w odzyskiwanie swoich pieniędzy od kogoś takiego.

  •  Fora branżowe

Często jest tak, że na różnych forach branżowych można spotkać ciekawe tematy typu: „Uważajcie na firmę Andrzeja K… z Poznania, nie płaci kontrahentom!”. Było tak np. w przypadku niedawnej upadłości pewnej firmy kurierskiej (o którym to przypadku pisałem zresztą w jednym z poprzednich artykułów), gdzie już kilkanaście tygodni przed wybuchem afery niezadowoleni kontrahenci pisali, że firma ta ma problemy z przelewaniem pieniędzy za pobrania i lepiej na nią uważać. Warto więc wpisać w Google imię, nazwisko i adres firmy, z którą mamy robić biznes.

 

  1. Rzeczy, na które warto zwrócić uwagę podczas analizowania ogólnodostępnych informacji

Ok, przebrnęliśmy przez najnudniejsze zagadnienia, więc pora na trochę bardziej ciekawe tipy. Być może niektórzy posądzą mnie za moment o swego rodzaju dyskryminację, ale co tam, biznes to twarda gra w praktyce, a nie pole do czysto teoretycznej dyskusji światopoglądowej. Ze swojego doświadczenia mogę podpowiedzieć, że lepiej zachować ostrożność w przypadku takich sygnałów, jak:

a) Osoby o „wschodniobrzmiących” imionach i nazwiskach w zarządzie spółki, zwłaszcza w przypadku, kiedy jest to spółka stosunkowo nowa i nie ma na jej temat w sieci żadnych informacji – oprócz tej, że w ogóle istnieje. Nie chodzi tutaj o ksenofobię, ale o fakt, że oszuści dość często rejestrują spółki – słupy np. na Ukraińców, którzy po wprowadzeniu w życie przestępczego planu znikają na przysłowiowych stepach, na których można co najwyżej poszukać przysłowiowego wiatru. Spółki takie są często używane min. do wyłudzania VAT-u, brania kredytów, czy też łatwo zbywalnych towarów na przedłużony termin płatności – czyli nic przyjemnego dla kontrahenta uwikłanego we współpracę z nimi.

b) Spółki, w których prezesami są młode, 20-kilkuletnie osoby, pełniące oprócz tego funkcje zarządcze w kilku – kilkunastu innych spółkach, przy czym o działalności tych spółek nie ma praktycznie żadnej informacji w sieci, podobnie zresztą jak o tych młodych osobach (tzn. nie mają one nawet profili w popularnych portalach społecznościowych i nigdzie nie ma o nich żadnych wzmianek). Jeśli zaś dodatkowo we władzach takich spółek zasiadają osoby o „wschodniobrzmiących” nazwiskach (o który wspominałem w poprzednim punkcie), to mamy całkiem spore prawdopodobieństwo, że właśnie trafiliśmy na karuzelę VAT-owską lub też infrastrukturę spółek zbudowaną po to, aby przeprowadzać tzw. agresywną optymalizację podatkową. Ok, a gdzie można szybko sprawdzić takie powiązania i ile to kosztuje? Są portale internetowe, jak np. Infoveriti.pl, gdzie za ok. 50 PLN możemy się dość dokładnie dowiedzieć, czy „prześwietlana” przez nas osoba nie jest czasem „multiprezesem” całej sieci spółek. Dobrze jest się zastanowić, czy chcemy podejmować ryzyko współpracy z takim kontrahentem i być może nieco bardziej go prześwietlić, choć oczywiście taka siatka spółek nie musi koniecznie oznaczać nieuczciwości!

c) Istnienie lub ustanie małżeńskiej wspólnoty majątkowej prezesa spółki – info dostępne w KRS we wpisie rozszerzonym, choć trzeba przyznać uczciwie, że nie zawsze (szczególnie w przypadku ustania wspólnoty majątkowej, gdyż wielu przedsiębiorców po prostu tego nie zgłasza, choć są zobligowani). Taka rozdzielność majątkowa sama w sobie nie jest  niczym złym – gorzej jeśli zbiegnie się w czasie z pewnymi wydarzeniami. Jakimi? A np. z wpisem na giełdzie długów dodanym niedługo po tym, kiedy została ujawniona informacja o ustaniu wspólnoty majątkowej prezesa spółki.  Inna sytuacja to np. taka, w której prezes spółki z o.o. założonej np. w lipcu 2017 roku wpisał w odpowiednią rubrykę rozdzielność majątkową, a jego poprzednia spółka sprzedana np. w maju 2017 roku widnieje na giełdach długów. Takie przesłanki mogą wskazywać na to, że dany podmiot już wkrótce może okazać się niewypłacalny i przygotowuje się do ukrycia majątku, więc egzekucja naszych ewentualnych wierzytelności może być mocno utrudniona.

d) KRS: czy spółka składała sprawozdania za ostatnie lata działalności, czy też może nie składała…? Wbrew pozorom jest to dość ważna informacja, bowiem notoryczne nieskładanie sprawozdań (powiedzmy, że za ostatnie 2-3 lata) po pierwsze może świadczyć o tym, że dana spółka tak naprawdę jest wydmuszką nieprowadzącą żadnej realnej działalności, a w „lepszej wersji”  dawać przesłanki, że osoby zarządzające albo nie ogarniają prowadzenia biznesu jak trzeba, albo bagatelizują wszelkiego rodzaju obowiązki nakładane przez prawo – takich na przykład podatków też mogą więc nie płacić, np. VAT-u, a urząd skarbowy może przyjść później do nas… no i wiadomo, problemy.

e) Brak dbałości o wizerunek w sieci. Temat mi bliski chociażby z tego powodu, że przez ładnych kilka lat miałem styczność z branżą marketingową i do dziś potrafię dość precyzyjnie ocenić poziom wiarygodności wielu zapewnień w stylu: „nasza firma jest liderem rynku, prężnie działającym w Polsce oraz w kilkunastu krajach europejskich…” itd. Załóżmy więc, że jest rzekomo duża firma, która prowadzi rzekomo szeroką działalność sprzedażową na kilku rynkach. Chcemy zdobyć więcej info, więc postanawiamy wejść na jej stronę www. I co się okazuje? Otóż A: strony nie ma w ogóle, B: strona jest totalnie „badziewna”. Pisząc „badziewna” mam na myśli np. wszelkie strony stawiane u darmowych dostawców typu WIX, czy też tanie, niedopracowane szablony WordPress-owe, w których brak jest np. wypełnionych niektórych sekcji, widać całą masę błędów (np. duża ilość fraz nieprzetłumaczonych z angielskiego na polski), mamy niechlujnie napisane teksty, czy też brak danych kontaktowych poza formularzem i/lub darmowym adresem mailowym typu @gmail.com, @wp.pl itp. Jeśli dodamy do tego zero jakichkolwiek informacji na temat działalności firmy w sieci, zero opinii klientów, czy też zero info o kluczowych pracownikach (np. o dyrektorze handlowym), no to jakoś się to nie spina z „bogatą spółką prowadzącą dynamiczną działalność”. Oczywiście to wszystko nie musi oznaczać od razu, że dana spółka jest „lewa” i lepiej nie wchodzić z nią w konszachty, bo być może trafiliśmy na właścicieli tzw. starej daty, totalnie nieinternetowych, zwanych także Januszami biznesu. Jednak ostrożne podejście do zapewnień o rzekomej potędze na pewno nie zaszkodzi. W ogóle kreowanie wiarygodności firmy w sieci to temat na osobny wpis i za jakiś czas zapewne wrzucę krótkie opracowanie, jak za kilkanaście – kilkadziesiąt tys. PLN stworzyć fake „korporację”, ale to kiedy indziej.

No i to byłoby na tyle na dziś, jeśli chodzi o absolutne podstawy tzw. białego wywiadu gospodarczego, czy też z angielska due intelligence, przeprowadzanego na własną rękę. Oczywiście, jeśli dana firma ma model biznesowy oparty na wielu drobnych kontrahentach składających zamówienia na małe kwoty, to raczej na pewno nie sprawdzi ich wszystkich, gdyż zajęłoby to zbyt dużo czasu i byłoby nieopłacalne. Jednak w sytuacji, kiedy tych kontrahentów jest np. 10-20 rocznie i mówimy tu o poważniejszych sumach, to sprawdzenie chociażby tych najbardziej niepewnych z pewnością powinno się rozważyć. W drugiej części tego miniporadnika przedstawię kilka typowych sytuacji i metod pracy oszustów, a także podam, jak można im choć trochę utrudnić życie.


Potrzebujesz pomocy
przy rozwiązaniu problemów związanych z przestępczością gospodarczą? Chcesz odzyskać tzw. trudny dług? A może potrzebujesz skutecznej ochrony antywindykacyjnej? Napisz do mnie: kontakt@bialekolnierzyki.com

Zdjęcie ilustrujące wpis jest poglądowe! Osoby, rzeczy lub sytuacje przedstawione na zdjęciu NIE mają bezpośredniego związku z treścią niniejszego wpisu!

Kasy fiskalne i paragony z numerem NIP – krótki komentarz

W lipcu 2018 roku ma wejść w życie nowelizacja ustawy o VAT, które zakłada, że jeśli kasa fiskalna nie będzie drukowała paragonów z numerem NIP nabywcy, to nie będzie on potem mógł ich wymienić na fakturę VAT. Po co ta zmiana? Główny motyw jest dość prosty i raczej nie jest to chęć dowalenia przedsiębiorcom ot tak, dla zasady (zwłaszcza, że zakup takiej kasy ma być wsparty ulgą w wysokości 90% jej wartości) – prawdziwym powodem zmian są tzw. lewe koszty z paragonów.

Niby błaha sprawa, ale według niektórych wyliczeń handel paragonami (a ściślej rzecz biorąc kosztami) powodował uszczuplenia budżetu państwa na kwotę ok. 1,5 miliarda PLN rocznie. Mechanizm jest (a za chwilę już „był”) banalnie prosty: bierze się paragony ze sklepu, a następnie idzie z nimi do punktu obsługi klienta i prosi o wystawienie faktury VAT na konkretną firmę. Sklep ma obowiązek wystawić taką fakturę na żądanie osoby dysponującej paragonem/paragonami zgłoszone w ciągu maksymalnie 3 miesięcy od daty sprzedaży widniejącej na tymże paragonie/paragonach.

A taka faktura to oczywiście prawo do odliczenia VAT-u oraz zbicie dochodowego – rzecz jasna należy przy tym uważać, aby nie „przegiąć pałki” i nie wrzucać np. w koszty zakładu ślusarskiego zakupu luksusowej konfekcji damskiej, ani też nie wykazywać „kosztów paragonowych” w wysokości przekraczającej 20-30% ogólnej sumy kosztów w firmie, bo w razie kontroli to może nie przejść. Jeśli jednak mądrze zaksięgować kilkanaście – kilkadziesiąt takich faktur z paragonów miesięcznie (zależy od skali przedsiębiorstwa), to już można ugrać kilka tys. PLN – na spłatę rat leasingowych za dobre auto wystarczy. A jak ktoś jeszcze zakombinuje i sfinguje np. kradzież towaru z magazynu, to dodatkowo jeszcze może otrzymać pieniądze od ubezpieczyciela w oparciu o właśnie takie „faktury z paragonów”.

Skąd wziąć takie paragony? Niektórzy klienci ich po prostu nie zabierają, ot i cała tajemnica. Największymi „fabrykami” takich kosztowych paragonów były stacje benzynowe, których pracownicy sprzedawali je masowo za 2-3% wartości, ponieważ koszty związane z paliwem można podpiąć praktycznie pod każdą firmę bez wzbudzania większych podejrzeń. Rekordzista z tylko jednej stacji benzynowej potrafił podobno w ciągu 1 roku wystawić faktury na podstawie takich paragonów na łączną kwotę 20 milionów PLN – tak mówi przynajmniej pewna historia branżowa, choć osobiście ciężko mi uwierzyć w aż tak dużą skalę. Proceder ten ma także miejsce w branży budowlanej, która ma to do siebie, że można w niej mocno manipulować ilością zużytych materiałów tłumacząc to np. podwyższonymi wymogami jakościowymi klienta i jego specyficznymi oczekiwaniami estetycznymi na zasadzie: Panie, temu to musieliśmy 3 warstwy farby położyć, bo uważał, że prześwituje, choć normalnie dajemy 2 warstwy i nikt się nie czepiał jeszcze. I udowodnij, że to nieprawda – powodzenia. Pracownicy marketów budowlanych doskonale o tym wiedzą i nie mają zwykle oporów przed sprzedażą całych worków paragonów pozostawionych przez klientów, które są następnie wymieniane na faktury. Oczywiście, byle komu nie sprzedadzą – trzeba mieć „układ”.

A jak skarbówka się zapyta, dlaczego jeden z drugim nie brał od razu normalnej faktury, tylko paragony i dopiero potem ujmował je zbiorczo na jednej fakturze? Wytłumaczenie jest proste: Panie, to by ze 100 faktur dodatkowo było, księgowej bym musiał płacić więcej, a mnie nie stać, więc to ująłem na 5 fakturach i łatwiej zaksięgować teraz. A poza tym jak wyślę swoich chłopaków z budowy po materiały do marketu jak zabraknie, to zawsze NIP-u zapomną albo zgubią kartkę, na której go zapisali. Także wie Pan, niech już lepiej te paragony biorą, a ja to potem sam rozliczę…

Na zakończenie, jako ciekawostkę, dodam jeszcze, że niektórzy kupujący koszty przeoczyli jeden drobny szczegół, na którym popłynęli: nie zbija się kosztów paragonami, które dokumentują zakup kartą, a nie gotówką. Jeśli bowiem trafi się dociekliwy kontroler, to może łatwo ustalić, że danego zakupu dokonał np. Pan Zdzisław z Poznania, który nie ma nic wspólnego z firmą Pana Janusza spod Elbląga.


Potrzebujesz pomocy
przy rozwiązaniu problemów związanych z przestępczością gospodarczą? Chcesz odzyskać tzw. trudny dług? A może potrzebujesz skutecznej ochrony antywindykacyjnej? Napisz do mnie: kontakt@bialekolnierzyki.com

Zdjęcie ilustrujące wpis jest poglądowe! Osoby, rzeczy lub sytuacje przedstawione na zdjęciu NIE mają bezpośredniego związku z treścią niniejszego wpisu!

Inwestor w firmie – jak nie dać się złapać w pułapkę

Kojarzycie chrupki kukurydziane z królikiem Flipsem? No to możecie teraz zobaczyć, jak założyciel tej firmy stracił ją na skutek nieczystych zagrywek inwestorów (tak przynajmniej twierdzi). Tutaj macie krótki wywiad z nim w roli głównej:

 

Takie akcje, jak przedstawiona na filmie historia, nie są zresztą niczym specjalnie wyjątkowym – ot, powszechne w biznesie zeżarcie słabszego przez silniejszego. Poniżej jeden z przykładowych scenariuszy rozwoju takiej sytuacji, podzielony na 3 etapy. 

  1. Zmiękczanie kontrahenta

Do firmy zgłasza się inwestor, lub też ona sama przychodzi do „anioła biznesu” chcąc zdobyć fundusze i kontakty umożliwiające dalszy rozwój działalności. No i wtedy się zaczyna teatrzyk sukcesu i bogactwa: spotkania w luksusowych biurach i te mniej formalne w drogich restauracjach, opowieści typu „jak kiedyś z Karkosikiem biznes robiliśmy, to…”, snucie bajkowych wizji w stylu „będziesz jeździł Ferrari na co dzień, a w weekend pływał sobie własnym jachtem po Mazurach” itp. itd. No i na zdecydowanej większości małych przedsiębiorców taki styl życia i potencjalne możliwości rozwoju robią piorunujące wrażenie – i w sumie nie ma się co dziwić. Inwestorowi chodzi oczywiście o to, aby na tym etapie wzbudzić zaufanie i zaszczepić w „przejmowanym” wizję, że już za moment będzie bogaty i wkroczy do pierwszej ligi biznesowej. Łatwo wtedy dać się ponieść emocjom, stracić czujność i…

  1. Konstruowanie umowy

Można by powiedzieć, że to kluczowy etap mający stworzyć podwaliny do przejęcia biznesu przez inwestora. Może on to osiągnąć przez skonstruowanie odpowiedniej umowy, a ściślej rzecz biorąc przez dodanie do niej kilku klauzul, które dla laika wyglądają niegroźne, więc nie zwraca na nie zbytnio uwagi lub też zwyczajnie je przeoczy – zwłaszcza, kiedy umowa liczy kilkadziesiąt stron (co jest normalne np. w przypadku wejścia inwestora do startupu) i nie ma wsparcia dobrego prawnika. A w prawie, jak to w prawie: diabeł tkwi w szczegółach. A oto kilka z najczęściej stosowanych rzeczy, na których można się naciąć:

– Kategoryczne domaganie się przez inwestora przejęcia więcej niż 50% udziałów czy też akcji spółki (w praktyce często pierwotni założyciele stają się wtedy niejako pracownikami anioła biznesu i pozbawiają się kluczowego wpływu na losy własnej – do niedawna – firmy).

Wrzucenie przez inwestora swoich ludzi do zarządu, w tym tzw. kontrolera finansowego, który zgodnie z podpisaną umową ma możliwość zablokowania praktycznie każdego wydatku spółki powyżej pewnego poziomu finansowego (np. każdy wydatek powyżej 100 tys. PLN). Co to może dać? O tym za chwilę.

– Obsadzenie przez inwestora rady nadzorczej swoimi ludźmi. Wielu, szczególnie tych mniej doświadczonych, przedsiębiorców bagatelizuje rolę tego organu, mylnie uważając, że tylko zarząd się liczy. Otóż jest to błędne myślenie, bo wiele zależy tutaj od statutu firmy. A w statucie mogą być np. takie zapisy, że bez zgody takiej rady nadzorczej spółka nie może zaciągać kredytów, podpisywać umów powyżej pewnego limitu finansowego, czy też rozpocząć działania w nowej branży. W praktyce działalność takiej rady potrafi skutecznie przyblokować tempo zarządzania spółką – pozornie bezsens, nawet z punktu widzenia inwestora, ale tylko pozornie, o czym będzie w punkcie 3.

– Klauzula drag along (bardzo powszechna praktyka w umowach inwestycyjnych), która daje uprzywilejowanemu wspólnikowi (najczęściej jest nim inwestor) możliwość żądania od pozostałych wspólników (założyciele biznesu) wyrażenia zgody na transakcję sprzedaży 100% udziałów innemu podmiotowi (zwykle kontrolowanemu przez inwestora) lub też na połączenie z inną firmą. Taka klauzula sama w sobie niekoniecznie jest jakimś wielkim zagrożeniem, ale w połączeniu chociażby z odpowiednio sformułowaną klauzulą likwidacyjną, tzw. liquidation preferences, jest to już potężna broń w rękach inwestora właśnie. Dlaczego? Otóż zdarzają się sytuacje, w których taki „anioł biznesu” zastrzega sobie w umowie 2-krotny zwrot z inwestycji w przypadku wyjścia z niej np. na skutek niezrealizowania wskaźników finansowych przez zarząd spółki. Może mieć to olbrzymie konsekwencje dla założycieli, bo nagle okazuje się, że dostali milion, inwestor wychodzi ze spółki, a oni mają nagle do oddania 2 miliony.

– Opcje call i put. Opcja call daje inwestorowi możliwość zażądania, aby druga strona umowy (pierwotny założyciel przedsiębiorstwa) wykupił od niego udziały za określoną cenę. Opcja put z kolei to sytuacja odwrotna, w której to inwestor ma prawo zażądać od założyciela, aby ten sprzedał mu swoje udziały. Ktoś powie: ale co tutaj takiego strasznego jest, przecież założyciele firmy albo odzyskają pełną kontrolę nad firmą, albo otrzymają pieniądze od inwestora…? Kluczem znowu są detale, a mianowicie to, że cena odkupu/odsprzedaży udziałów nie musi być sztywna, ale obliczana na podstawie mnożnika EBITDA. No i tutaj rodzi się pole do manipulacji, ponieważ na mnożnik ten można np. pomniejszyć o zadłużenie spółki, a te z kolei można sztucznie obniżyć, chociażby poprzez lokowanie długu w spółkach, które nie są konsolidowane metodą pełną (nie zawsze tak się da, ale czasem da). Z drugiej strony można też poprawić mnożnik EBITDA sztucznie zawyżając wynik finansowy spółki np. poprzez kapitalizację odsetek od zobowiązań zaciągniętych na inwestycje w majątek trwały lub też takie opóźnianie płatności, aby następowały one po dacie bilansu. No w każdym razie sposobów jest wiele i taka „agresywna księgowość” to temat na osobny wpis.

– Reverse vesting, czyli system, w którym np. w przypadku naruszenia ważnych postanowień umowy inwestycyjnej założyciel firmy jest zobowiązany do sprzedaży inwestorowi udziałów/akcji po bardzo niskiej, można wręcz rzec, że symbolicznej, cenie. Nie trzeba chyba tłumaczyć, jak duże zagrożenie może to stanowić dla założycieli – szczególnie jeśli w umowie system ten obejmuje całość posiadanych przez nich udziałów (a nie tylko część).

– Zapis umowy mówiący wprost, że w razie nieosiągnięcia zakładanych wskaźników, założyciele spółki są zobligowani do zwrócenia inwestorowi całej kwoty, jaką zainwestował. De facto nie jest to żadna „inwestycja”, ale zwykła pożyczka, do tego najczęściej bardzo wysoko oprocentowana. Wiem, że niektórym może być ciężko w to uwierzyć, że ktoś godzi się na taki zapis w umowie inwestycyjnej, ale to się zdarza.

– No i wreszcie jedna z najważniejszych rzeczy, czyli wskaźniki rezultatu obrazujące to, jak firma powinna się rozwijać dzięki inwestycji. Zwykle wskaźnikiem takim jest np. wzrost sprzedaży o tyle i tyle, zdobycie określonej liczby nowych klientów itd. Oczywiście, nie wszystkie z tych wskaźników da się zrealizować nawet pomimo pieniędzy od inwestora i dzięki skorzystaniu z jego kontaktów – po prostu czasem mają miejsce tzw. czynniki niezależne, które powodują, że jest to niemożliwe. Jeśli umowa zawiera zapis, że w przypadku trudności nie będących winą zarządu wskaźniki mogą pozostać niezrealizowane, to ok. Gorzej, jeśli takiego paragrafu nie ma i choćby się waliło i paliło, trzeba wykonać plan…

  1. Przejęcie

Mamy z grubsza wyszczególnione przeróżne „pułapki” w umowie na linii inwestor – założyciele firmy, więc możemy już sobie spokojnie ułożyć z tej układanki kilka różnych scenariuszy. Bardzo uproszczony jest taki, że wspomniany kontroler finansowy wraz z ludźmi inwestora w radzie nadzorczej blokują kilka kluczowych dla spółki inwestycji lub przeciągają wejście w jakiś dobry kontrakt – w każdym razie deale nie wypalają. Zakładane w umowie wskaźniki rezultatu nie zostają więc zrealizowane, co, zgodnie z zapisami umowy, daje inwestorowi prawo do wyjścia ze spółki zgodnie z klauzulą reverse vesting (dla przypomnienia, jest to przymusowa odsprzedaż udziałów inwestorowi po symbolicznej cenie). Oczywiście, zarząd (czyli pierwotni właściciele) może się bronić, że to nie ich wina, ale biegły w podobnych biznesach inwestor potrafi rozegrać wszystko tak, że jednak wyjdzie, że to ich wina. Księżyc staje się słońcem i co pan zrobisz, jak nic nie zrobisz…  Firma zostaje więc przejęta zgodnie z prawem przez „anioła” biznesu, który może następnie sam realizuje inwestycje i sam podpisuje kontrakty. A byli właściciele? Zostali w zasadzie bez niczego i akurat w tym scenariuszu mogą się cieszyć, że nie mają przynajmniej potężnego długu względem inwestora. Scenariuszy takiego przejęcia może być oczywiście co najmniej kilkanaście (jeśli nie kilkadziesiąt) i szczegółowe opisanie ich od A do Z to temat na całą książkę – może kiedyś, kto wie… Ktoś może powiedzieć: ok, ale są przecież sądy, można chyba powalczyć, co nie? Powodzenia. Pomijając podpisanie fatalnej umowy zdarzały się nawet przypadki, w których taki inwestor przekupywał (!) kancelarię działającą na rzecz byłych właścicieli przejętej firmy, aby kancelaria ta „położyła” całą sprawę w sądzie.

No i na koniec tego przydługiego wpisu: proszę nie zrozumieć mnie źle, nie wszyscy inwestorzy to wyrachowani skurwiele i nie wszyscy czyhają tylko na Wasze potknięcie, aby puścić Was w samych skarpetkach (choć oczywiście wytrawni gracze zawsze dobrze dbają o zabezpieczenie swoich interesów). Ale zawsze bądźcie czujni i nigdy nie podpisujcie żadnych poważnych umów bez konsultacji z wyspecjalizowanym prawnikiem będącym w stanie wyłapać potencjalne zagrożenia. I nie dajcie się nabrać na luksusowe auto czy bajki o zostaniu drugim Kulczykiem. Może to i brzmi banalnie, ale niejednemu przedsiębiorcy taka zwykła ostrożność uratowała po prostu dupę.


Potrzebujesz pomocy
przy rozwiązaniu problemów związanych z przestępczością gospodarczą? Chcesz odzyskać tzw. trudny dług? A może potrzebujesz skutecznej ochrony antywindykacyjnej? Napisz do mnie: kontakt@bialekolnierzyki.com

Zdjęcie ilustrujące wpis jest poglądowe! Osoby, rzeczy lub sytuacje przedstawione na zdjęciu NIE mają bezpośredniego związku z treścią niniejszego wpisu!