Handel podróbkami w Polsce

Temat handlu rzeczami z podrobionymi znakami towarowymi nie znajduje się ostatnio w świetle reflektorów (na dzień dzisiejszy „rządzi” bardziej medialny VAT), ale w dalszym ciągu działalność taka stanowi istotną gałąź przestępczości gospodarczej. Skala problemu jest bowiem spora – dość powiedzieć, że polski budżet traci podobno z tego tytułu ok. 5 miliardów PLN rocznie. Składają się na to min. niezapłacona akcyza w przypadku wyrobów tytoniowych czy alkoholowych oraz utracone wpływy z VAT-u i podatku dochodowego (przestępcy raczej niechętnie się rozliczają z tych danin). Niektórzy twierdzą co prawda, że budżet w zasadzie nic tutaj nie traci, lecz po prostu nie notuje wpływów, co nie jest tożsame ze stratą, ale zostawmy tego typu rozważania na boku. Nie jest też tajemnicą, że swego czasu grupy przestępcze zajmujące się podrabianiem towarów były często zaangażowane w karuzele (podróbki i uszczuplanie/wyłudzanie VAT-u to niezłe połączenie). No a do tego wszystkiego dochodzą jeszcze utracone korzyści właścicieli znaków towarowych, którym w związku z tym procederem spada sprzedaż – tak więc można rzec, że nie jest kolorowo.

 

Co podrabia się najczęściej?

Według raportów OECD w skali UE prym wiodą następujące kategorie:

– papierosy: 6,4% ogółu podrabianych towarów

– telefony i akcesoria: 5,6%

– zabawki: 5,1%

– sprzęt elektroniczny: 3,7%

– leki: 2%

W polskich warunkach można powiedzieć, że ważne miejsca w podróbkowej hierarchii oprócz wyżej wymienionych zajmują także: alkohol, chemia gospodarcza, odzież oraz niektóre produkty spożywcze. Nie wszystko oczywiście produkuje się u nas – statystyki mówią np., że udział Chin w unijnym rynku podróbek oscyluje wokół 58%. Obstawiam jednak, że w przypadku Polski ten % jest nieco niższy, gdyż wiele rzeczy (jak np. papierosy) produkujemy sobie we własnym zakresie. Co do Chińczyków, to niby walczą oni z podrabianymi produktami na AliExpress, ale tak jakby nie do końca im to wychodzi. Przykładem są chociażby ukryte aukcje, na których można bez większego problemu zakupić podróbki. W dużym skrócie wygląda to tak: tzw. naganiacze na różnych grupach na Facebooku wrzucają linki do zaufanych sprzedawców i kody promocyjne. Następnie użytkownik kupuje oficjalnie na aukcji coś legalnego – niech będzie, że maskotkę – podaje kod, a w rzeczywistości dostaje np. podrabiany zegarek Armaniego. Można? Można! Jeśli kogoś ten temat interesuje, to w sieci znajdzie informacje bez problemu, głównie na niezależnych blogach.

 

Opakowanie podrabianej Viagry zawierające 4 tabletki. Jakieś 10 lat temu można je było dostać za ok. 30 PLN, podczas gdy obecnie oficjalna cena wynosi ok. 90 PLN. 

 

Kto i dlaczego kupuje podróbki?

W 2017 roku insytut ARC Rynek i Opinia przeprowadził badania, z których wynikało, że w ciągu ostatnich 2 lat (2015-2016) aż 48% Polaków kupiło choć raz podróbkę. Nie wiadomo do końca, czy wliczano w to osoby, które nie były w 100% pewne, że zakupiony przez nie towar to podróbka, lecz tylko to podejrzewały. Zakładając jednak, że część osób zakupiła podrobiony towar nawet o tym nie wiedząc, to rzeczywisty odsetek mógł być nawet wyższy. W badaniu tym wyszło także, że nabywcami podróbek są głównie młodzi konsumenci w wieku 15-24 lat. Dlaczego je kupili? Część z tych osób była z pewnością nieświadoma tego, że dany towar nie jest oryginałem, ale już inni dobrze o tym wiedzieli. Chęć zaoszczędzenia lub zaimponowania np. koszulką z wielkim logo Versace, powodowała jednak takie, a nie inne, decyzje zakupowe.

Co ciekawe, wiele osób uznaje, że kupowanie podróbek jest moralnie usprawiedliwione. Padają tutaj chociażby argumenty w stylu:

– Panie, przecież nie widać różnicy, to po co przepłacać…?

– Jeśli w cenie papierosów ponad 80% to podatek, to ja nie będę rządu dorabiał – dosyć kasy biorą w moich podatkach!

– Nie stać mnie na oryginał, a też chcę poczuć odrobinę luksusu.

– Złodzieje szyją te buty w Chinach po kilkanaście dolarów, a ja mam dawać 4 stówy jak jakiś frajer? To już wolę podróbkę kupić, też dobra!

Itp. itd. Nie będę tutaj oceniał moralnej strony takiego podejścia – to niech już każdy zrobi we własnym zakresie.

 

Podrabiany zegarek marki Armani – widać dość wyraźnie krzywo umieszczone logo. 

 

Najnowsze zmiany w prawie dotyczące zwalczania handlu podróbkami

Od marca 2019 roku obowiązuje w Polsce nowelizacja, która pozwala ścigać za handel podróbkami nie tylko samych sprzedawców, ale także osoby… wynajmujące im powierzchnie handlowe. Jak twierdzą niektórzy prawnicy wyspecjalizowani w tematyce własności przemysłowej, może to spowodować duże kłopoty dla właścicieli takich bazarów, jak np. słynna Wólka Kosowska, gdzie nietrudno o podrabianą odzież czy perfumy. Teoretycznie bowiem właściciele podobnych obiektów będą mogli być pociągani do odpowiedzialności za ułatwianie procederu przez posiadaczy praw do znaków towarowych. Dodatkowo też będą stosunkowo łatwym celem dla prawników – taki Wietnamczyk czy Senegalczyk handlujący podróbkami w detalu może bowiem nagle „zniknąć”, a właściciel hali już niekoniecznie i to od niego będzie można egzekwować odszkodowanie za poniesione straty. Czy pomoże to ograniczyć skalę zjawiska handlu stacjonarnego nieoryginalnymi towarami? Cóż, poczekamy, zobaczymy…

 

Co podrabia się w Polsce?

Żartobliwie można by powiedzieć, że prawie wszystko, bo dla jednych pasztet, w którym jest kilka % mięsa, nie jest prawdziwym pasztetem, a dla drugich piwo koncernowe nie ma nic wspólnego z prawdziwym piwem. Pozostaje też pytanie, czy za podróbkę w pewnym sensie można uznać np. mix tłuszczowy sugerujący swoją nazwą, że jest pełnoprawnym masłem, co wprowadza w błąd konsumentów. Jest to jednak temat na inne opracowanie, więc idźmy dalej. ⬇️

 

Podrabiane proszki do prania

Weźmy dla przykładu proszek Ariel – jego opakowanie o wadze 6,5 kg w lutym 2019 kosztowało ok. 70 PLN na Allegro. Tymczasem w Niemczech możemy zamówić całkiem podobny proszek w cenie około 23 PLN netto za opakowanie 6,5 kg przy zamówieniu min. 1 palety, cena wraz z dostawą na terenie Polski (oferta sprzed roku). Oczywiście mowa tu o proszkach mało znanych brandów, czy też brandów no-name, które trzeba byłoby potem przepakować do podrobionych opakowań wspomnianego Ariela (lub innego oryginalnego proszku). Zresztą przy zamówieniu całego TIR-a i pakowaniu np. w big-bagi cena byłaby jeszcze niższa, więc jest miejsce na sporą przebitkę – zwłaszcza, jeśli nie odprowadzi się VAT-u, który w przypadku proszków do prania wynosi 23%. Oczywiście od potencjalnego zysku trzeba odliczyć koszty logistyczne, pakowania i tak dalej, ale da się godnie zarobić, a konsument dostanie nawet całkiem niezły jakościowo produkt.

W bardziej hardkorowej wersji można też produkować proszki samemu z gotowych komponentów, po prostu mieszając je w jakiejś hali czy nawet zwykłej szopie. To, co z tego wyjdzie, rzecz jasna nie musi spełniać żadnych norm – ważne, żeby opakowanie było odpowiednie. Takie proszki można potem sprzedać np. jako „lepsze, niemieckie wersje” lub wyeksportować chociażby na Ukrainę. Ten kierunek był (jest?) dość popularny wśród polskich eksporterów podróbek, o czym jeszcze wspomnę.

 

Podrabiana kawa

Tutaj z kolei jest nieco mniejsza przebitka niż na proszkach do prania. Najczęściej podrabia się znane marki, jak chociażby Lavazza – taka średnia półka jest bowiem na tyle droga, aby proceder się opłacał, a jednocześnie znana przeciętnemu konsumentowi, co ułatwia sprzedaż. Praktyka pokazuje, że najczęściej możemy się natknąć na kiepskiej jakości kawę ziarnistą pakowaną w puszki. Można się domyślać, że jest to spowodowane tym, że proces pakowania kawy zmielonej może być nieco bardziej zaawansowany technologicznie i trudniejszy do przeprowadzenia w warunkach garażowych. Poza tym koszt zakupu używanej linii do pakowania kawy wynosi ok. 100 tys. PLN, a więc przy mniejszym zasięgu działalności jest to dość ryzykowna inwestycja, gdyż jest duża szansa, że taka linia zostanie skonfiskowana w efekcie nalotu służb zanim jeszcze zdąży na siebie zarobić. Oczywiście być może na rynku są dostępne jakieś tańsze rozwiązania, bardziej chałupnicze, jeśli chodzi o poziom technologii – to już wiedzą znawcy branży. Tymczasem kawę sypaną do puszek można od biedy pakować nawet ręcznie, choć oczywiście będzie to robota niezbyt wydajna.

Ile można na tym zarobić? Przykładowo popularna Lavazza d’Oro ziarnista to w hurcie koszt mniej – więcej 35 PLN netto za 1 kg*, przy zakupach całopaletowych (tu sporo zależy od ilości, kraju pochodzenia itd.). W detalu natomiast idzie to sprzedać za ok. 50 PLN brutto*. Przebitka w legalnym handlu przy opłaceniu VAT-u wynosi więc zwykle kilka PLN na przytoczonym opakowaniu 1 kg, czyli relatywnie niezbyt dużo. Sytuacja zmienia się jednak, gdy zakupimy w hurcie tanią kawę kiepskiej jakości (np. sprowadzoną z Niemiec), za którą zapłacimy ok. 20 PLN netto za 1 kg, a następnie zapakujemy ją w opakowania renomowanego producenta, a do tego nie odprowadzimy należnego VAT-u – wtedy zarobek zwiększa się radykalnie. Jako ciekawostkę dodam jeszcze, że podobno wtajemniczeni są w stanie zakupić od palarni za grosze tzw. kawę odpadową, której przebieg palenia się nie udał i jest ona zbyt mocno wyprażona, aby mogła być normalnie sprzedawana. Na potrzeby podrabiania nadaje się jednak jak znalazł, choć nawet przeciętny konsument szybko wyczuje, że coś jest chyba nie tak… Jeśli więc widzimy kawę dobrej, znanej marki w podejrzanie niskiej cenie, różniącej się o jakieś 30% (albo i więcej) od ceny regularnej, sprzedawaną gdzieś na jakimś targowisku lub podobnym miejscu, to możemy podejrzewać, że coś może z nią być nie tak.

*Ceny na marzec 2019

 

Kawa Lavazza ziarnista, opakowanie 0,5 kg.

 

Podrabiane papierosy

Nietrudno się domyślić, że jeśli ponad 80% ceny detalicznej danego produktu stanowią podatki (stan na 2019 rok), to aż kusi, żeby to wyprodukować i sprzedać bez płacenia „haraczu” państwu. I tak się właśnie dzieje z papierosami – w końcu przebitka jest ogromna, ponieważ rzeczywisty koszt produkcji paczki papierosów to kwota ok. 1 PLN lub mniej (łącznie z opakowaniem), a ceny w sklepach to 14 – 17 PLN. Oczywiście raczej ciężko jest sprzedać taki podrabiany towar za ceny detaliczne obowiązujące w legalnej dystrybucji, jednak zniżka na poziomie 30-50% zapewnia i tak kilkuset-% zysk.

Jakie marki podrabia się najczęściej? Tutaj zapewne nie będzie zaskoczenia, jeśli napiszę, że prawdopodobnie Marlboro (prawdopodobnie, bo raczej ciężko w tej branży o jakieś 100% pewne statystyki) oraz L&M, które są bardzo popularne w Polsce. Przestępcy są dobrze zorganizowani, o czym świadczy skala ich działalności – przykładowo w 2018 roku funkcjonariusze zrobili „wjazd” do nielegalnej fabryki tytoniu, która posiadała profesjonalną linię produkcyjną wartości ok. 1,8 miliona PLN! Linia ta była podobno w stanie wytwarzać 125 paczek na minutę. W przypadku innej fabryki, której teoretyczne moce produkcyjne wynosiły ok. 60 milionów sztuk papierosów miesięcznie, specjaliści oszacowali, że grupa przestępcza mogła na niej zarabiać od 3 do 5 milionów PLN w ciągu miesiąca. Rzecz jasna po tych liczbach widać założenia, że linia nie pracowała przez 24h na dobę przez 7 dni w tygodniu, lecz o wiele krócej (prawdopodobnie na skutek nie do końca wydolnych kanałów dystrybucji towaru lub/oraz trudności organizacyjnych).

Dla papierosów podrabianych w Polsce konkurencję stanowią oczywiście wyroby przemycane zza wschodniej granicy, na których też można uzyskać niezłą przebitkę. Przykładowo na przełomie 2015 i 2016 roku cena paczki papierosów z segmentu premium oscylowała w ukraińskim hurcie w granicach 0,5 – 0,7 Euro. Przemycając je do Polski można było osiągnąć realny zysk 1 – 2 Euro na każdej paczce, w zależności od skali działania i organizacji logistyki oraz kanałów sprzedaży. Oczywiście jeszcze większy zysk osiąga się wioząc towar dalej – np. do Wielkiej Brytanii czy Norwegii. Transgraniczny przerzut papierosów jest na tyle opłacalny, że według pewnych źródeł na tzw. kierunku wschodnim wyparł nawet przemyt narkotyków – zyski są podobne, a „za fajki” grozi mniejsza odpowiedzialność karna. Na zakończenie tego wątku warto też wspomnieć o pewnym kuriozum, jakim są bez wątpienia papierosy Jin Ling – jedynej chyba marki na świecie, która została stworzona na potrzeby przemytu (nie są to żadne podróbki). Popularne „koziołki” są produkowane w obwodzie kaliningradzkim przez Bałtyckie Zakłady Tytoniowe oraz w innych fabrykach – filiach. Wartość przemytu tych papierosów do krajów Unii Europejskiej wynosi ok. 1 miliarda Euro rocznie (oczywiście też szacunkowo).

 

Przechwycony transport papierosów Jin Ling, zwanych popularnie „kozłami”. Źródło: spiegel.de

 

Anegdota na zakończenie: eksport podrabianej Coca-Coli na Ukrainę

Jakieś 10 lat temu miałem okazję usłyszeć „z pierwszej ręki” o pewnym prostym, ale nowatorskim pomyśle polegającym na eksportowaniu podrabianej Coca-Coli na Ukrainę. Dlaczego właśnie ten kierunek? Podobno ze względu na „niższe oczekiwania tamtejszych konsumentów”. Tak więc panowie znaleźli w oficjalnej dystrybucji jakąś colę no-name w plastikowych butelkach, łudząco podobnych kształtem do butelek oryginalnej Coca-Coli – nie pamiętam już pojemności, ale zdaje się, że wtedy były to 2 litry w prostej butelce, bez charakterystycznych dla tej marki obłych kształtów, jakie mamy w mniejszych pojemnościach. Do tego ta cola no-name miała czerwoną nakrętkę bez żadnego nadrukowanego znaczka, więc w zasadzie wystarczyło tylko te nakrętki „ostemplować” (albo i nie) oraz zerwać stare etykiety i przykleić podrabiane. Przebitka? Kilkaset %, ponieważ ta no-name’owa cola była sprzedawana w hurcie poniżej złotówki, a za oryginalną Coca-Colę płaciło się wtedy w sklepie ok. 4 PLN. Na sam koniec dodam jeszcze, że smakowało to paskudnie, ale cóż, w końcu nie takie rzeczy ludzie piją…

Zdjęcie ilustrujące wpis jest poglądowe! Osoby, rzeczy lub sytuacje przedstawione na tym zdjęciu NIE mają bezpośredniego związku z treścią niniejszego wpisu!

Co mają ze sobą wspólnego śruta sojowa, VAT i Hamburg

Było ostatnio kilka wpisów dotyczących głównie VAT-owców z tzw. wysokiej półki, więc dziś dla odmiany zejdziemy na nieco niższy poziom. A konkretnie będzie o śrucie sojowej – jest to produkt relatywnie drogi (w porównaniu do innych produktów rolnych), ale bardzo pożądany na rynku z uwagi na wysoką zawartość białka, gdyż doskonale nadaje się np. jako komponent paszy dla zwierząt.

Śruta sojowa – stawki VAT

– stawka 8% obowiązująca podatników podatku rolnego oraz tych, którzy użyją śruty jako dodatku do pasz, nawozów itp.
– stawka 23% dla podmiotów, które odsprzedają towar dalej.
Daje to spore możliwości zarobkowe – niestety na ogół kosztem uczciwych uczestników rynku.

 

Import śruty sojowej z Niemiec

Śruta sojowa jest kupowana w dużej mierze w imporcie i w ilościach hurtowych na ogół nie mniejszych, niż 25 ton. Jest to bowiem produkt niskomarżowy, o dość wysokich kosztach transportu, więc kupowanie go za granicą w ilościach mniejszych niż całopojazdowe nie jest zbyt opłacalne. Ceny takiej śruty w Hamburgu w ostatnich miesiącach były bardzo zbliżone do cen polskich – występowały wahania cenowe rzędu od kilku do kilkudziesięciu PLN na plus lub minus.

Źródło: agrolok.pl

 

Handel śrutą sojową i przywłaszczanie VAT – symulacja kosztów i zysków

Temat zarabiania na śrucie sojowej jest znany od co najmniej 3 lat – jest to o tyle istotne, że w tym okresie nastąpiły pewne zmiany w sposobie działania przestępców. Dlaczego? Ponieważ początkowo słupy sprzedawały towar innym przedsiębiorcom na 23% stawce VAT-u, którego potem nie odprowadzały (typowe dla znikającego podatnika). Towar w tym wariancie był sprzedawany 10-15% taniej od ceny rynkowej – według szacunków ekspertów podatkowych – więc zysk z unikania opodatkowania na jednej transakcji oscylował w granicach 13 – 8%. Minimalne zamówienie to zwykle ok. 25 ton (mieściło się na 1 naczepę), co przy cenie 1 tony równej ok. 1400 PLN netto dawało zysk na jednym zestawie oscylujący w granicach 4500 – 2800 PLN. Od tego należało jeszcze odliczyć koszty transportu z Niemiec w zakresie ok. 70 PLN lub więcej za 1 tonę oraz inne koszty logistyczne – jeśli ktoś je faktycznie ponosił, to znacząco zmniejszały one opłacalność procederu.

Skarbówka kontratakuje

To się jednak w pewnym momencie ukróciło, gdyż służby skarbowe zaczęły po prostu baczniej się przyglądać „sojowym” biznesmenom, a przedsiębiorcy uważali, aby nie wdawać się w transakcje z podejrzanymi podmiotami. Co więc pozostało grupom przestępczym…? Skierować się bezpośrednio do końcowego klienta, czyli najczęściej wprost do rolnika! Tylko jak na tym zarobić, skoro „wskakujemy” na VAT 8%…?

Podstawa to oczywiście kupić towar na zerowej stawce VAT – a taką można uzyskać chociażby na drodze WNT, czyli wewnątrzwspólnotowego nabycia towaru. Tak więc niemiecka lub holenderska firma znajdująca się pod kontrolą polskich VAT-owców kupuje śrutę np. w porcie w Hamburgu. Towar jest potem fakturowany na kilka kolejnych firm, a następnie jedzie do Polski. Dokumenty są „neutralizowane” w taki sposób, aby wynikało z nich, że towar przyjechał ze Szczecina – chodzi tutaj o to, aby nie budzić podejrzeń kupującego zbyt niską ceną. Kupujący, który dobrze zna rynek, mógłby bowiem zapytać: „Panie, a co to tak tanio, jak towar z Hamburga idzie i dużo Pan pewnie za transport płaci…?”. Aby uniknąć podobnych pytań, „spolonizowana” już śruta za pośrednictwem polskiego słupa trafia do finalnego odbiorcy.

Tyle, że podstawienie jednego TIR-a do portu w Hamburgu i dostawa 25-27 ton śruty sojowej na zachodnią granicę Polski (np. do Gorzowa) to koszt ok. 70 PLN za tonę, czyli 1800 – 2000 PLN za naczepę. Dzięki „uniknięciu” 8% VAT-u mamy z kolei w kieszeni ok. 110 PLN na 1 tonie (przy cenie ok. 1400 PLN netto / tona), czyli 2800 – 3000 PLN. Widać więc, że margines na potencjalny zysk jest niewielki i wynosi w granicach 1000 PLN za jeden transport, a przecież trzeba sprzedać taniej, aby towar zszedł możliwie szybko! Jak więc zwiększyć opłacalność tego biznesu…?

 

Prosty patent: nie płacimy firmie transportowej

Sojowi VAT-owcy wpadli na banalny pomysł zarabiania kosztem przedsiębiorstw transportowych. Zakładają firmę spedycyjną, która zamawia u przewoźników transport śruty sojowej z Hamburga. Przewoźnik dostarcza towar we wskazane miejsce, a następnie wystawia spedycji fakturę, np. z 60-dniowym terminem płatności (często spotykany standard w branży transportowej). „VAT-owska” spedycja oczywiście tych faktur nie płaci (VAT-u zresztą też), a po kilku miesiącach po prostu znika z rynku. I tym sposobem nie ponosząc kosztów transportu można teoretycznie zarobić 2800 – 3000 PLN na jednej ciężarówce (stan na początek 2019 roku). Oczywiście należy od tego odjąć koszty związane chociażby z obniżeniem ceny do poziomu bardzo atrakcyjnego dla finalnego odbiorcy, koszty założenia i funkcjonowania firmy spedycyjnej, ewentualne koszty magazynowania itp. Ogólnie można jednak przyjąć, że na 1 aucie typu TIR wiozącym śrutę sojową VAT-owcy mogą obecnie zarobić ok. 2000 PLN na czysto.

Ktoś może tutaj zapytać: ok, ale przecież założenie spedycji to nie takie hop – siup, no bo trzeba mieć zabezpieczenia itp., więc jak…?  Po pierwsze można kupić już istniejącą spółkę z o.o. z licencją spedycyjną – i to za całkiem niewielkie pieniądze. Po drugie jeśli ktoś zdecyduje się na tzw. start od zera, czyli założenie nowej spółki, to w praktyce niejednokrotnie wystarczy wykupione ubezpieczenie OCS (koszt to kilka tys. PLN) – teoretycznie aby otrzymać licencję, należy jeszcze posiadać zabezpieczenie w kwocie 50 000 Euro (np. zdeponowane na rachunku bankowym lub poświadczone rocznym sprawozdaniem), ale w praktyce jest to do ogrania. Oczywiście to też nie jest tak, że wczoraj otwarta spedycja uzyska z miejsca zaufanie przewoźników, którzy pójdą na mocno przedłużone terminy płatności! Trzeba się trochę namęczyć z wykonywaniem rzeczywistej działalności przez kilka miesięcy, w tym okresie normalnie płacić przewoźnikom, no ale przyjdzie taki moment, gdzie wdraża się w życie główny plan zarabiania, czyli VAT dla nas…

 

Krótkie podsumowanie

Ten prosty przykład pokazuje dość jasno, w jaki sposób mafie VAT-owskie szkodzą uczciwym przedsiębiorcom. Poszkodowani są tutaj bowiem zarówno właściciele firm trudniący się legalnym handlem śrutą, jak i przedsiębiorcy z branży transportowej, którzy nie otrzymali zapłaty. Wszystkim przewoźnikom sugeruję więc uważać na nowo powstałe, nieznane spedycje, które zlecają transport śruty sojowej z niemieckich portów – jest spora szansa, że może tam wystąpić problem z płatnością! Jak duża jest skala tego zjawiska? Ciężko jednoznacznie oszacować, ale biorąc pod uwagę to, że import do Polski śruty sojowej szacowany jest na ok. 2,5 miliona ton (dane szacunkowe za sezon 2016/2017), można uznać, że jest tam wystarczająca przestrzeń dla VAT-owców. I to byłoby na tyle na ten moment, jeśli chodzi o zagadnienia związane z VAT-em – skupię się teraz na opracowania tego zagadnienia na potrzeby książki (no chyba, że coś naprawdę ciekawego pojawi się w międzyczasie). Nie oznacza to oczywiście stagnacji na blogu – jest tyle innych tematów związanych z przestępczością gospodarczą, że będę miał o czym pisać jeszcze przez długie miesiące (oby tylko czasu wystarczyło). ???? 

Zdjęcie ilustrujące wpis jest poglądowe! Osoby, rzeczy lub sytuacje przedstawione na zdjęciu NIE mają bezpośredniego związku z treścią niniejszego wpisu!

„Gruchy” wywiadu skarbowego – pół żartem, pół serio

Tak się złożyło, że w sobotni wieczór siedziałem sobie sam w domu, więc miałem czas na odrobinę relaksu. Najpierw postanowiłem obejrzeć jakiś film – akurat nawinął mi się pod rękę kultowy „Sztos”, którego nie widziałem już od wielu, wielu lat, więc postanowiłem go sobie „odświeżyć”. Obejrzałem, a wkrótce po tym wziąłem się za czytanie megaciekawych rzeczy – tym razem dotyczących przestępczości VAT-owskiej. No i tak mi zeszło do późnych godzin nocnych, a refleksje znajdziecie poniżej.

 

Fikcja

Na początek film – ci, którzy go dobrze znają, będą wiedzieć o co chodzi. Innym niestety pozostaje obejrzeć z uwagą, gdyż za dużo byłoby tu tłumaczenia na zasadzie „kto, co i dlaczego”. Tak więc wychodzi na to, że oszust Grucha wcale nie był ponadprzeciętnie inteligentny, a w zasadzie to przy finałowym sztosie z podmianą dolarów (fałszywych) na pocięty papier dał się zrobić Erykowi i Synkowi jak małe dziecko. Świadczą o tym dwie rzeczy:

1. Po pierwsze sama podmianka toreb w scenie w banku przy rzeczywistym (tzn. nieustawionym) oszustwie byłaby niemożliwa do przeprowadzenia w takiej formie, jaką zaprezentowano na filmie. Skąd bowiem Eryk, Synek i Grucha mogli wiedzieć, w jakiej torbie przyniesie pieniądze klient, którego rzekomo mieli przekręcić (a przyniósł je w żółtej reklamówce bez nadruków)…? No realnie nie mogli tego przewidzieć – a przecież zrobili podmiankę na identyczną żółtą torbę. Gruchę powinno to zastanowić już na etapie planowania całej akcji, że coś tutaj śmierdzi ustawką albo że to nie ma szans przejść właśnie ze względu na ten szczegół: w czym przyniesie pieniądze potencjalna ofiara? Przecież mogła je przynieść np. w skórzanej teczce – i co wtedy, nie zorientowałaby się, że podczas podmianki zamiast tej teczki dostaje foliówkę…? Pytanie chyba najbardziej oczywiste z oczywistych, ale jednak nie padło.

2. Druga sprawa to dolary, jakie wspomniana trójka zgarnęła podczas sztosu – Grucha sprawdził, czy są fałszywe dopiero po spłaceniu Eryka i Synka złotówkami. Który prawdziwy, doświadczony cinkiarz i oszust by tak zrobił…? No chyba żaden – w rzeczywistości sprawdzenie towaru to pierwsza rzecz, jaką się robi przy tego typu dealach i nawet silne emocje oraz cały aranż zaprezentowany przez Eryka i Synka (rzekoma niechęć tego drugiego do przekazania dolarów w zamian za złotówki) nie tłumaczy takiej beztroski, jaką wykazał się Grucha.

Oczywiście to tylko film, więc nie ma co oczekiwać 100% realizmu. Zresztą dziwne zachowania niektórych postaci w scenariuszu muszą nieraz występować, bo bez tego nie dałoby się przedstawić ciekawej historii lub też byłaby ona zbyt skomplikowana i mało zrozumiała dla przeciętnego widza. I to jest w sumie ok.

 

Kadr z filmu „Sztos”, na którym widać wspomnianą powyżej żółtą torbę foliową. 

 

Rzeczywistość

Dalszą część wieczoru poświęciłem z kolei na analizę pewnych dokumentów – było to dla mnie zajęcie nawet ciekawsze od oglądania filmu, ponieważ dotyczyło prawdziwych wydarzeń. No i niestety, ale z tej lektury wyłonił się realny już obraz lekkiego nieogarnięcia (?) naszych asów wywiadu skarbowego w kwestii międzynarodowych grup przestępczych, jakie zaczęły masowo działać w Polsce od 2011 roku – zwłaszcza jeśli chodzi o handel elektroniką. Coś jak wspomniany powyżej Grucha – niby ogarniał temat, ale jednak nie do końca…

Przejdźmy do konkretów: otóż nie wiem, czy wiecie, ale na samym początku bardzo duża część spółek – słupów wykorzystywanych do karuzel VAT-owskich była rejestrowana na obcokrajowców! Tak jest, zagraniczni VAT-owcy na początku wrzucali do Polski jako prezesów przeróżnych Ahmedów i Sahidów będących obywatelami UK, Danii, Francji itd. I teraz najlepsze: nasze Ministerstwo Finansów o tym wiedziało (nawet to nieoficjalnie potwierdziło jakiś czas później). Urzędnicy zdawali sprawę z tego, jak funkcjonuje ten schemat – prawdopodobnie niedługo po tym, jak zaczęto mieć problem z tego typu przestępczością, gdyż szły różne sygnały ostrzegawcze, chociażby od przedsiębiorców. Wkrótce znane były także mechanizmy podobnych oszustw – znikający podatnik, megaszybki wzrost obrotów na rachunkach bankowych (praktycznie niespotykane przy realnej, uczciwej działalności), spółki rejestrowane w wirtualnych biurach + jeszcze kilka innych rzeczy. Poza tym powiedzmy sobie szczerze: międzynarodowe mafie VAT-owskie działały w oparciu o bardzo podobne schematy już kilka lat wcześniej – tyle, że na terenie Wielkiej Brytanii oraz Niemiec, a po zmianie przepisów w tamtych krajach od 2011 roku przeniosły się do Polski. Nie wierzę, że w całym aparacie skarbowym nie znalazł się nikt, kto by nie orientował się w tym temacie i nie przewidział „najazdu” zorganizowanej przestępczości na nasz kraj. Stawiam więc tezę, że wiedza była. 

No a co z tą wiedzą zrobiono? Niestety niewiele, ponieważ tak naprawdę nielegalne zarabianie na elektronice zakończyły się dopiero w 2015 roku, czyli po wprowadzeniu odwróconego VAT-u. Tak więc przez niecałe 4 lata zagraniczne mafie VAT-owskie hulały sobie bez większych przeszkód, wyprowadzając przez ten czas miliardy PLN za granicę. A przecież można było rozpracować temat tak, aby już na samym początku zniechęcić międzynarodowe grupy do działalności na terenie Polski…

Co teoretycznie można było zrobić

Stara maksyma mówi, że zło powinno się dusić w zarodku – odnosi się to również do przestępczości VAT-owskiej. Skoro więc było wiadomo, że na początku prezesami – słupami są obcokrajowcy kupujący gotowe spółki zarejestrowane w wirtualnych biurach, no to tak:

1. Bierzemy pod lupę wszystkie kancelarie i firmy handlujące spółkami. Niektórym trzeba byłoby wręcz dać „propozycję nie do odrzucenia”, czyli wystawianie zagranicznych klientów kupujących takie spółki. W ten prosty sposób wywiad skarbowy mógłby uzyskać szybki dostęp do danych pozwalających na identyfikację potencjalnych podejrzanych na bardzo wczesnym etapie, a nie dopiero po latach, w wyniku totalnie już wtedy nieskutecznych kontroli krzyżowych.

2. W nieco bardziej zaawansowanej wersji służby mogłyby same wykreować kilka takich kancelarii, wpompować nieco pieniędzy w pozycjonowanie (stargetowane wyłącznie na angielskojęzyczne frazy typu „limited company in Poland”, aby było taniej). To naprawdę nie jest trudny biznes do prowadzenia, a teoretycznie można byłoby w ten sposób „złowić” setki przestępców i wziąć ich pod obserwację zanim jeszcze zaczęli działać na szerszą skalę.

3. Mając już wytypowanych potencjalnie podejrzanych, nakładamy odpowiednio zdefiniowane filtry na konta bankowe prowadzonych przez nich spółek – takie coś mógłby zrobić GIIF, który przecież i tak zbierał informacje zgodnie z Ustawą o przeciwdziałaniu praniu pieniędzy i finansowaniu terroryzmu (raportowanie transakcji powyżej 15 tys. Euro). Filtry te mają za zadanie ujawnić w czasie rzeczywistym skokowy wzrost obrotów (charakterystyczny dla spółek VAT-owców) oraz przelewy wychodzące za granicę – to jedna z przykładowych konfiguracji.

I w tych kilku prostych krokach funkcjonariusze skarbowi mieliby już wytypowane cele do szybkich kontroli oraz blokowania kont. Zaznaczam też, że jest to tylko zarys rozwiązań, które mogłem wyczytać z dokumentów i koniec końców mogło się okazać, że z pewnych przyczyn ich wprowadzenie w życie jednak mogłoby być niemożliwe (choć moim zdaniem dało się to przeprowadzić w jakiejś zbliżonej formie). Niektóre rzeczy mogły też być dość mocno skomplikowane od strony operacyjnej, co też mogło okazać się decydującym czynnikiem. I najważniejsza rzecz: taką akcję należałoby przeprowadzić praktycznie zaraz po pojawieniu się u nas międzynarodowych grup VAT-owskich, a więc najlepiej jeszcze w 2011 roku, a jeśli by się nie dało, to choć w 2012.

Uwaga: nie można powiedzieć ze 100% pewnością, że GIIF takich filtrów nie stosował – pewne rzeczy nie mogą być jawne dla ogółu społeczeństwa. Skoro jednak problem mafii VAT-owskich nie został rozwiązany przez długi czas, to można domniemywać, że analityka finansowa jednak „leżała”. Teraz podobno to się zmienia na lepsze, ale ciągle idzie to wolno. Szerzej o kwestiach związanych z analizą przepływów z pewnością kiedyś napiszę.

 

Kilka wniosków

Oczywiście nie twierdzę, że przedstawione tutaj rozwiązania zlikwidowałyby w 100% problemu „elektronicznych VAT-owców” w Polsce, bo tak by nie było. Jednak przeprowadzenie podobnych działań na samym początku występowania zjawiska, to jest na przełomie 2011 i 2012 roku, mogło przynieść całkiem fajne rezultaty – nie mam większych wątpliwości, że przy takim typowaniu i odpowiednio przeprowadzonej akcji szybko udałoby się zdusić bardzo dużą część zagranicznej przestępczości VAT-owskiej w zarodku i przyprawić ją o bardzo duże straty finansowe. To z kolei mogłoby spowodować, że międzynarodowe grupy przestępcze po prostu przeniosłyby się do innych krajów, a luka w VAT mogłaby być o wiele mniejsza – przykładowo raport Związku Importerów i Producentów Sprzętu Elektrycznego i Elektronicznego  (ZIPSEE) mówi, że tylko w 2013 roku na samych tylko telefonach komórkowych budżet państwa stracił netto blisko 2 miliardy PLN, które zostały w rękach oszustów. Nie ucierpiałyby też tysiące polskich przedsiębiorców nieświadomie wplątanych w karuzele, do których wpadała później skarbówka i nakazywała płacić VAT, bo słup zniknął, a bilans się musi zgadzać. Ok, może i podniósłby się raban, że „biednych obcokrajowców dyskryminują, co to tylko chcieli firmy u nas otwierać i zarabiać!”, no ale w pewnych sytuacjach należy ignorować tzw. polityczną poprawność, nie ma wyjścia.

To jednak tylko pobożne życzenia, gdyż wszelkie znaki na niebie i ziemi wskazują na to, że reakcja aparatu skarbowego w takich sytuacjach jest prawie zawsze zbyt wolna – tak, jak zbyt wolna była reakcja Gruchy, który sprawdził dolary dopiero po fakcie. Niemniej jednak w ciągu kolejnych lat stopniowo zaczęto wprowadzać bardziej lub mniej udane rozwiązania mające zatamować wzrost wyłudzeń, ale działo się to nieco zbyt wolno. Tutaj mam już na myśli rozwiązania dotyczące różnych branż – nie tylko handlu elektroniką. Po prostu machina biurokratyczna w podobnych sytuacjach zwykle nie nadąża za szybko zmieniającym się światem i przestępcy są praktycznie zawsze o krok przed urzędnikami (stać ich w końcu na zatrudnienie najlepszych ekspertów ds. podatków). Także i w tym przypadku fiskus zaczął się czepiać na poważnie spółek zarejestrowanych w wirtualnych biurach tak w drugiej połowie 2013 roku (czyli jakieś 2 lata za późno) – wtedy to dość masowo zdarzały się odmowy nadania numerów NIP. Oczywiście kontrole były często przeprowadzane na zasadzie „jak leci”, bez szczególnej selekcji, więc wielu uczciwych przedsiębiorców dostało przy okazji rykoszetem.

Na sam koniec dodam jeszcze, że bardzo ciekawe plany walki z przestępczością VAT-owską były nieraz „uwalane” na samej górze przez decydentów – zwykli funkcjonariusze nie mieli na to żadnego wpływu (poświęciłem temu zagadnieniu jeden z moich poprzednich wpisów, a szerzej na ten temat będzie zapewne w książce). Chciałbym wierzyć, że takie postępowanie to tylko „efekt Gruchy”, który po prostu nie jest zbyt kompetentny i nie umie dostrzec potencjału, a nie świadomie zaplanowany scenariusz działania zawierający błędy, dzięki którym bogaci się tylko ten, kto ma się bogacić i dysponuje odpowiednią siłą przebicia – czy też lobbowania, jak kto woli.

Zdjęcie ilustrujące wpis jest poglądowe! Osoby, rzeczy lub sytuacje przedstawione na zdjęciu NIE mają bezpośredniego związku z treścią niniejszego wpisu!