Polacy w UK a przestępczość (nie tylko gospodarcza)

Dziś będzie nieco luźniejszy wpis, a mianowicie opowiem historie dwóch różnych osób, jednak uprzedzając od razu, że są one tylko częściowo związane z tematem przestępczości gospodarczej (ale myślę, że małe odbiegnięcie od głównego tematu bloga od czasu do czasu nie zaszkodzi). Do tekstu postanowiłem dodać kilka zdjęć pochodzących z mojej prywatnej galerii – tak dla zbudowania lepszego klimatu. Obydwu bohaterów znałem osobiście, choć trudno o nich powiedzieć, że byli to moi kumple. No a działo się to wszystko przed rokiem 2010 w Wielkiej Brytanii, a więc w czasach wzmożonej fali emigracji naszych rodaków.

 

Historia 1: Bułgar (pseudonim zmieniony)

Bułgara poznałem jeszcze w Polsce – mniejsza o to, w jakich okolicznościach. Od początku lat 2000 szukał on swojego miejsca w życiu i jakoś nie bardzo mógł je znaleźć. Do uczciwej pracy iść mu się nie chciało, więc zajmował się drobnymi kradzieżami, potem przerzucił się na samochody, aż wreszcie trafił do grupy, która była podobno jedną z najlepszych w Polsce jeśli chodzi o kradzieże TIR-ów. Bułgar stopniowo „wsiąkał” w gangsterskie życie – przykładowo pewnego razu wniósł na dyskotekę granat, a gdy bramkarze chcieli wyrzucić go z imprezy za „zadymianie”, wyciągnął go z kieszeni i powiedział: „Jak wam się nudzi, to mogę grzechotnika odpalić. Wypi*rdalać!”. Innym znów razem uciekając przed grupą uderzeniową policji skrył się w szuwarach nad jeziorem, gdzie w wodzie przesiedział ładnych kilka godzin (a był to zdaje się listopad). Wiele by opowiadać, a nie wszystko nadaje się do publikacji. W każdym razie żywot „młodego wilka” nie potrwał zbyt długo – kariera Bułgara została bowiem brutalnie przerwana przez wymiar sprawiedliwości. Wyrok nie był przesadnie surowy, ale otrzeźwił naszego bohatera (co sam później potwierdzał). Spowodował też podjęcie przez niego życiowej decyzji: wyjeżdżam za granicę, do Wielkiej Brytanii! Pobyt w „sanatorium” oznaczał dużą ilość wolnego czasu, więc Bułgar zaczął uczyć się angielskiego, co miało zaprocentować w niedalekiej przyszłości. Po wyjściu na wolność wydobył „zaskórniaki” schowane na czarną godzinę, po czym kupił bilet do Londynu. O ile dobrze pamiętam, to miał tam zapewnioną chatę u jakiegoś znajomego, a do tego obiecaną robotę na budowie. Pewnego dnia wsiadł więc w autobus i pojechał…

 

Bułgar, jako fan luksusowych i szybkich samochodów, powtarzał często, że kupi sobie auto tzw. topowej marki – to było dla niego synonimem sukcesu. No i udało mu się, choć akurat nie był to Rolls Royce. 

 

Początki w Londynie nie były łatwe – Bułgar musiał ostro zapierdzielać na budowie za grosze, ale uczył się fachu, miejscowych realiów, szlifował język, no i łapał kontakty. Jego szef – Polak to był typowy „Janusz biznesu”, który orał swoich pracowników ile mógł, zatrudniając ich nielegalnie. Mimo tych przeciwności Bułgar zaoszczędził jednak trochę pieniędzy, aż wreszcie przyszedł czas, że z kumplem rzucili robotę u tego „Janusza” i poszli na swoje, podebrawszy przy tym niektórych klientów dotychczasowemu szefowi. Bułgar zaczął więc wreszcie pracować na własny rachunek i stopniowo zdobywał nowe kontrakty – głównie dzięki dumpingowym cenom, które mógł oferować z góry zakładając, że będzie kombinował z wypłatami swoich pracowników. Tak więc obcinał im stawki np. o połowę, tłumacząc ten fakt wyimaginowanym „spapraniem roboty” oraz tym, że inwestor mu nie chce płacić, a nie ma już czasu na poprawki itp. Nagminnie też nie płacił za nadgodziny stawiając ludzi pod ścianą na zasadzie: „Panowie, albo będziecie zapierdzielać w soboty, albo się nie wyrobimy, a jak tak, to inwestor mi nie zapłaci i ja Wam też nie zapłacę, bo nie będę miał z czego. No i o płatnych nadgodzinach zapomnijcie, bo ja i tak do tego biznesu dopłacam.”. Tak przynajmniej opowiadał. Ludzie się wkurzali, ale co mieli w sumie zrobić – w tamtych czasach do UK przyjeżdżało wielu rodaków bez znajomości języka, którzy byli szczęśliwi, że w ogóle mają jakąkolwiek robotę i dach nad głową – choćby to był malutki, zagrzybiony pokój, w którym śpi czterech chłopa.

 

 „Kebabownia” Portland Chippy – akurat kebaby mieli średnie jak na standardy UK, ale można było tam spotkać wielu Polaków – możliwe, że ze względu na częściowo polskojęzyczną obsługę. Bułgar, jak sam utrzymywał, przez początkowy okres pobytu w Londynie jadał w takich miejscach jedynie w weekendy, chcąc zaoszczędzić jak najwięcej (choć jedzenie było tam relatywnie tanie).

 

Bułgar zarabiał coraz więcej i coraz więcej inwestował w sprzęt – a to jakaś maszyna do posadzek, a to do tynkowania… Zaczął też zatrudniać część ludzi na normalne umowy – po prostu inaczej było już strach, gdyż służby brytyjskie dostawały coraz więcej sygnałów od miejscowych przedsiębiorców budowlanych, że Polacy psują interes zaniżając stawki, bo zatrudniają na czarno i nie wystawiają faktur przy mniejszych zleceniach. Biznes się kręcił, więc Bułgar zaczął kupować nieruchomości, remontować je, a potem wynajmować Polakom. Gdy widziałem go ostatni raz, a sporo czasu upłynęło od tamtego momentu, miał już kilka domów (być może w kredycie, ale jednak). Kupił też naprawdę drogie auta – jedno dla siebie, drugie dla żony (nie będę pisał jakiej marki, ponieważ jest ona dość niszowa i naprawdę niewielu Polaków w UK jeździ tymi samochodami). A firma Bułgara? W szczytowym okresie zatrudniała podobno ponad 50 osób, a ile teraz, tego nie wiem. Pamiętam, że spytałem go kiedyś o to, czy mu nie żal tych jego pracowników, na co odparł:

„Nie bardzo, bo oni startują z tego samego poziomu co ja kiedyś – mnie też oszukiwał ten ch*j były szef. A poza tym to niech się cieszą, że jednak im płacę te kilka stów i daję dach nad głową, bo u Cyganów by nawet tego nie mieli!”.

No i właśnie w tym momencie pora przejść do historii drugiego bohatera…

 

Ostatnie biuro firmy Bułgara, jakie widziałem, mieściło się w takim właśnie budynku z czerwonej cegły,
z charakterystycznymi schodami pożarowymi.

 

Historia 2: Łysy (pseudonim zmieniony)

Łysego poznałem w UK – jak wielu innych rodaków wyjechał do pracy po wejściu Polski do Unii Europejskiej. Pojechał w sumie w ciemno, czyli „z ogłoszenia”, w którym ktoś oferował robotę wraz z zakwaterowaniem gdzieś na obrzeżach Londynu. Na dworzec o umówionej godzinie podjechało po niego auto, a w środku dwóch Cyganów – takich miłych i rozgadanych, oczywiście doskonale mówiących po polsku. Zawieźli go do jakiegoś obskurnego domu na odludziu, gdzie już czekało kilku innych Polaków – tam niby mieli mieszkać. Po kilku godzinach przyszedł do nich jakiś inny Cygan i mówi, że on jest landlordem (właścicielem) i że mają dawać mu po 1000 funtów za miesiąc mieszkania z góry i kaucję (tak, jakby w tej norze było cokolwiek wartościowego do zniszczenia) oraz paszporty/dowody i prawa jazdy celem „załatwienia formalności”. Polacy spojrzeli jeden na drugiego i mówią, że przecież nie tak było w ogłoszeniu i telefonicznie inaczej ustalali, więc dziękują i wychodzą, a zresztą żaden z nich nie ma 1000 funtów przy sobie. Cygan nic. Schodzą na dół, a tu drzwi zamknięte. Mówią do Cygana, żeby otworzył, a ten na to, że muszą najpierw zapłacić. Polacy twardo żeby otwierał, bo w przeciwnym razie rozwalą drzwi. W tym momencie zgrzyt zamka, drzwi się otwierają i do domu wchodzi kilku cygańskich „karków”. No i co tu dużo mówić, Polacy dostali srogi oklep, a na koniec Cyganie zabrali im paszporty i wszystkie pieniądze, rzeczy też zamknęli na klucz w osobnym pokoju, zostawiając pobitym tylko to, co mieli na sobie – i tyle.

 

Z tego, co opowiadał mi Łysy, dom o którym mowa we wpisie, był położony na obrzeżach jednej z tzw. dzielnic przemysłowych – przykład takiego miejsca na zdjęciu. Takie dzielnice praktycznie pustoszeją po godzinie 16:00, gdy kończy się zmiana w większości zakładów.

 

Łysy z nowymi kompanami dostali jeden dzień „na wypoczynek”, a następnego ranka podjechał bus i zawiózł ich gdzieś na jakąś farmę, na której ciężko pracowali przez kilkanaście godzin. Po powrocie „na kwaterę” Cygan – landlord wypłacił im po jakieś śmieszne kilka funtów mówiąc, że reszta wypłaty poszła na „koszty zakwaterowania i transportu” i że im kupi jedzenie. No i faktycznie, wkrótce przywiózł jakieś żarcie i wódkę. Dom na noc zamknięty oczywiście – nie pamiętam już dokładnie, czy ktoś go pilnował, ale zapewne tak. I tak Polacy przepracowali w tym systemie przez tydzień – za każdym dniem było to samo. W końcu jeden z rodaków ostro się postawił, więc dostał wychowawczy „oklep” od Cyganów i do tego „naliczyli” mu kilkaset funtów do odpracowania, a na dokładkę zabrali obrączkę ślubną za karę. Zapytałem Łysego, czemu nie uciekli od razu, na co ten odpowiedział:

No wiesz, wszystkie pieniądze wzięli, dokumenty, telefony, ciuchy, a tu obcy kraj, ja po angielsku słabo, gdzie pójść, za co wrócić do Polski…

I tak jeszcze rodacy popracowali drugi tydzień, aż wreszcie zgadali się i pewnej nocy uciekli przez okno. Jeden z tych Polaków miał gdzieś zapisany numer do jakiegoś znajomego w Londynie, a że już przez te 2 tygodnie odłożyli po kilkadziesiąt funtów, to kupili kartę telefoniczną, bilety i pojechali. Zostawili wszystkie ciuchy, dokumenty itd. Tamten dobry chłopina z Londynu pomógł im załatwić jakieś noclegi, dał trochę jedzenia, udostępnił telefon, żeby do Polski zadzwonili… Ogólnie po tej akcji Łysy otrzymał od rodziny przekaz przez Western Union i jakoś wrócił do Polski. Do tej pory zapewne twierdzi, że nawet jakby mu Cygan 200 złotych na ulicy chciał dać, to by uciekał od niego jak najdalej (takie były jego słowa). Na zakończenie tej historii dodam jeszcze, że mimo przeżytej traumy Łysy wrócił do UK po jakimś czasie od opisywanych wydarzeń i tym razem udało mu się znaleźć normalną pracę – co się dziś z nim dzieje, tego nie wiem, gdyż kontakt urwał się ładnych parę lat temu.

 

Pub w Manchesterze – w jednym z takich miejsc miałem okazję porozmawiać z Łysym na temat jego przejść w UK. 

 

To były ciekawe lata…

Cóż, nie da się ukryć, że problem niewolniczej pracy (bo chyba można tak nazwać przypadek Łysego) był dość poważny w pierwszych latach masowej emigracji Polaków do Wielkiej Brytanii. Prawie że równolegle pojawiły się także wyłudzenia świadczeń socjalnych – i nie ma co uwijać w bawełnę: w procederze tym znów brało udział wielu polskich Cyganów (występowali tam często jako organizatorzy). Po jakimś czasie brytyjskie służby zorientowały się co jest grane i źródełko wyschło, ale niektórzy „benefit thieves” zdążyli w międzyczasie zarobić naprawdę dobre pieniądze.

 

Nocny widok na Rusholme – dzielnicę Manchesteru zamieszkaną przez dużą liczbę muzułmanów. To min. tutaj można było bez większego problemu dostać papierosy z przemytu. 

 

Wraz z napływem emigrantów zwiększył się także przemyt papierosów z Polski do UK, a nawet w dość krótkim czasie można było tam kupić polskie L&M-y czy Marlboro spod lady w sklepach. Co ciekawe tymi papierosami handlowało wielu sklepikarzy z muzułmańskich dzielnic, jak chociażby Rusholme w Manchesterze (BTW mają tam świetne kebaby, choć oczywiście nie w każdym lokalu). Pamiętam przykładowo, jak wszedłem do pewnego sklepu ze swoją ówczesną dziewczyną, a sklepikarz słysząc, że rozmawiamy po polsku, zapytał z uśmiechem na ustach: „Polska, papierosy…?”, po czym wyciągnął wagon Marlboro. Nie skorzystałem, ponieważ nie palę. Co jeszcze… Pojawiła się też amfetamina, którą było łatwiej rozprowadzać z uwagi na to, że coraz więcej naszych rodaków nawiązywało kontakty z miejscowymi – z tego, co kojarzę, to sporo tego towaru szło do czarnoskórych dealerów.

 

Wejście do jednego z licznych „salonów masażu” w Manchesterze – o ile mnie pamięć nie myli, to ten konkretny zlokalizowany był w pobliżu tzw. Chinatown, czyli chińskiej dzielnicy.

 

Na koniec pewne spostrzeżenie: z tego, co mi wiadomo, to naszym rodakom nie udało się na terenie Wielkiej Brytanii stworzyć poważnych grup przestępczych, porównywalnych siłą i stopniem zorganizowania do polskich odpowiedników.

Owszem, jakieś tam gangi były, ale można powiedzieć, że nie miały one startu chociażby do Pakistańczyków czy Jamajczyków. Przy okazji dodam, że wizyta w dzielnicy zamieszkanej przez tych ostatnich to było ciekawe doświadczenie – w witrynie praktycznie każdego sklepu wisiały policyjne ogłoszenia o zabitych i poszukiwanych… W każdym razie polscy przestępcy, którzy wyemigrowali do UK, nie bardzo mieli tam na czym zarabiać – Murzyni oraz Pakistańczycy kontrolowali większość handlu narkotykami, a z kolei agencje towarzyskie (zwane niekiedy dla niepoznaki „saunami” lub „salonami masażu”) były pod opieką tej drugiej nacji. Nasi rodacy na ogół woleli im się nie narażać, więc i nie robili im zbytniej konkurencji. O zarabianiu na VAT też raczej można było zapomnieć – brak know-how, brak kontaktów, wreszcie brak pieniędzy na rozruch… Nieliczni być może podejmowali jakieś udane próby, tego wykluczyć nie mogę, ale przeciętny polski „kark” nie miał podejścia do tego tematu. Oczywiście możliwym jest, że polska przestępczość zorganizowana na Wyspach rozwinęła się nieco w ciągu ostatnich 2 – 3 lat, jednakże ja nic o tym nie wiem. Co więc pozostało naszym „mafiozom”…? Przemyt oraz wykorzystywanie naszych rodaków + inne kombinacje (ostatnio np. organizowanie transportów odpadów z UK do Polski). Opcja przemytnicza w większej skali była już opanowana od dawna przez faktycznie mocne grupy, ale jeśli chodzi o dorabianie się na rodakach, to pozostało tutaj spore pole do popisu – przykładem tego są dwie opisane powyżej historie. Tak to właśnie wyglądało jeszcze jakieś 8 – 10 lat temu, a dziś sytuacja chyba nieco się „ucywilizowała” – w każdym razie rzadko już słychać w mediach o „obozach polskich niewolników”.

 

Zdjęcie ilustrujące wpis jest poglądowe! Osoby, rzeczy lub sytuacje przedstawione na tym zdjęciu NIE mają bezpośredniego związku z treścią niniejszego wpisu!