Napoje energetyczne vs VAT

Napoje energetyczne vs VAT – temat dość bliski memu sercu z racji tego, że dość intensywnie działałem w tej branży kilka ładnych lat (oczywiście zgodnie z prawem, nie inaczej). No i faktycznie, do niedawna jeszcze energetyki były przez wielu uważane za jedne z ulubionych towarów w karuzelach VAT-owskich. Co więcej, takie „energole karuzelowe”, jak je nazywam, jeszcze do niedawna dawało się znaleźć bez większych problemów na półkach sklepów – głównie tych mniejszych, niezrzeszonych w żadnej sieci.

Jak jednak rozpoznać potencjalne napoje VAT-owców?

Jest kilka punktów charakterystycznych.

Po pierwsze niska cena – ok. 1 PLN na półce.

Zamówienie w rozlewni = 250 tys. puszek (minimum produkcyjne Ball Packaging lub Can-Pack, producentów tychże puszek) i jest to koszt rzędu 62-65 groszy netto, w zależności od kursu Euro i danej rozlewni. Przy zamówieniu 1 miliona puszek zapewne da się zbić do 50-kilku groszy netto. Przyjąłem ten 1 milion jako maksymalną wartość, ponieważ nikt o zdrowych zmysłach nie mający własnej rozlewni i/lub rozbudowanej sieci dystrybucji (o tym więcej później) nie wypuszczałby większych ilości na start – za duże ryzyko po prostu. Ok, a wiesz po ile musisz sprzedać, żeby Janusz sklepikarz wziął to od ciebie i postawił na półce za ok. 1 zeta? Otóż jakieś 65 groszy netto/80 groszy brutto to max. Za więcej sklepikarz nie weźmie niewypromowanego brandu, bo za mały zysk, żeby blokować sobie czymś takim półkę. Masz więc jakieś 15 groszy wrzuty. Ale teraz odejmij od tego koszty transportu i magazynowania. Odejmij koszty dotarcia bezpośredniego do sklepów (handlowiec + paliwo). Odejmij dochodowy (litościwie mały nawet, ale jednak). Ile Tobie zostanie w kieszeni? Grosz, dwa, trzy od puszki? A to przy dobrych wiatrach! Czyli jakieś 10 – 30 k od zainwestowanych 500 tys. PLN.

A myślisz, że to taka prosta sprawa rozprowadzić 1 milion puszek przez +- 1,5 roku (potem termin przydatności zacznie wychodzić z mody) po małych sklepach bez posiadania dużej, sprawnie zorganizowanej dystrybucji? No pewnie, że nie! A czy wiesz, ile zamawia na początek, tak na próbę, przeciętny sklepikarz? 2 zgrzewki (dane z kilkuset punktów sprzedaży). Potem, jak pójdzie dobrze, to weźmie może średnio 3-4 zgrzewki w miesiącu. No i teraz sobie podziel 1 milion zamówionych napojów na 24 (tyle jest w zgrzewce) i co wyjdzie? Jakieś 40 tys. transakcji sprzedaży! Tyle wystawionych faktur i dostaw – ogarnij i męcz się z tym wiedząc, że zarobisz na tym litościwe 20-30 kawałków, heh. A jeszcze Janusze biznesu żądają gratisów, opłat „półkowych”, prezentów i całowania po dupie nawet (to ostatnie to żart akurat, chociaż kto tam wie, nie znam wszystkich Januszy). O hurtownikach możesz zapomnieć – są tak zawaleni ofertami znanych napojów w cenach +-70 groszy netto, że mają w dupie jakiś energetyk no-name, co to im tylko będzie zajmował przestrzeń na magazynie, a nie wiadomo, czy zejdzie. No a poza tym boją się, że mają do czynienia z VAT-owcami, bo już się nacięli i mieli mało przyjemną kontrolę ze skarbówki, więc wolą sprawdzone firmy.

Czyli co, biznes dla ludzi nie umiejących liczyć? Skąd to zwątpienie – bardzo możliwe, że napoje tak naprawdę zarobiły już wcześniej, bo krążyły i krążyły w karuzeli, a więc ktoś zwrócił już sobie za nie VAT-y i teraz może je pchnąć po kosztach (a raczej poniżej nich). Ktoś powie: ale zaraz, zaraz, przecież są tanie brandy obecne także w marketach, to do nich też dopłacają i to VAT-owcy są? Otóż niekoniecznie – słowo klucz to skala. Tanie napoje będące np. markami własnymi firm posiadających rozlewnie, pchane przez markety wykorzystują efekt skali – sprzedają się w milionach puszek, więc mogą być przystępne cenowo i da się na nich zarobić przy małych wrzutach (zwłaszcza, gdy dana rozlewnia ma kilka brandów). Ale napoje produkowane w krótkich seriach (a 250 tys. – 1 milion puszek to krótka seria) nie pchane przez markety tylko przez małe sklepy, to nie jest do ogrania i nie zarobisz jeśli stoją po 1 zeta na półce. No ok, chyba, że ktoś ma wielką hurtownię zaopatrującą setki sklepów i sprzedaje te napoje niejako przy okazji, to jeszcze, jeszcze, ale tu dochodzimy do punktu drugiego.

Po drugie: spójrz na etykietę – cóż to za firma wypuściła na rynek takie napoje?

Wygugluj: może jest to duży gracz z branży, posiadający własną rozlewnię? Ok. A może to duża hurtownia/sieć hurtowni, która ma już zbudowaną sieć dystrybucji i oprócz tych napojów ma w ofercie jeszcze inne rzeczy z FMCG? Też ok.

A może jest to spółka z o.o. z kapitałem zakładowym 5 tys. PLN, o której w zasadzie nic nie wiadomo, nie prowadziła większej (albo żadnej) sprzedaży czegokolwiek, a w zarządzie są wyłącznie osoby nie związane z jakąś większą rozlewnią/firmą zajmującą się dystrybucją? No to już troszkę podejrzane.

A jeszcze bardziej podejrzane jest to, jeśli spółka – właściciel danego brandu zmienia się średnio 2-3 razy w roku (znam takie przypadki, ale nie będę wskazywał konkretnych brandów z wiadomych względów). A w ogóle najbardziej podejrzane jest to, jeśli na puszcze widnieje napis w stylu „wyprodukowano w EU dla Janusz-VAT s.r.o.” czyli Czechy czy tam Słowacja – no lepsze symptomy przygotowania do karuzeli ciężko sobie wyobrazić. Oczywiście, może zdarzyć się i tak, że gnębiony przez polskie służby uczciwy przedsiębiorca zdecydował się przenieść działalność do Czech i stamtąd atakować polski rynek, ale bajkowe historie tylko czasem okazują się prawdą, choćby w części. Jak by tak jeszcze dodać do tego angielskie napisy na puszce napoju o swojskiej nazwie typu Mocarz czy inny Piorun, wypuszczonej przez firmę „5 tys. kapitału zakładowego”, to już kombo w ogóle.

Dlaczego? Bo tak szczerze to mało kto znający realia tego biznesu uwierzy, że skoro nie potrafią ogarnąć dobrej dystrybucji na polskim rynku, to uda im się z sukcesem podbić zagranicę dysponując brandem, którego nazwy zagraniczny konsument nie będzie nawet w stanie odczytać, więc po co te angielskie napisy? Chyba nikt nie uwierzy, chociaż… Chociaż w sumie urzędnik ze skarbówki może w to uwierzyć (szczególnie jak otrzyma dodatkowo faktury), a takie napisy ENG w pewien sposób uprawdopodabniają możliwość wystąpienia rzeczywistej transakcji. I to po to one właśnie są – aby WDT wyglądała bardziej wiarygodnie.

Reasumując: co zrobiłbym, gdybym był kontrolerem z KAS albo innej instytucji?

Po prostu poszedłbym do kilkunastu osiedlowych sklepów w różnych miastach i kupił po puszce mało znanych napojów (tzn. nie Red Bull, Tiger, Black czy inny Rockstar) kosztujących mniej niż 1,60-1,80 PLN. Zapewne byłoby ich +- kilkanaście. Następnie sprawdziłbym, które z nich są dystrybuowane przez firmy posiadające własne rozlewnie lub duże hurtownie posiadające własną rozbudowaną sieć dystrybucji, a w przypadku nowych, nieznanych spółek, czy w ich zarządzie są osoby związane z wcześniej wymienionymi firmami – te bym odrzucił. Pozostałe Januszexy wrzuciłbym na tzw. bęben, a już w szczególności wszelkie zagraniczne s.r.o. oraz spółki zarejestrowane na adres w bloku mieszkalnym czy w wirtualnym biurze – wszelkie zwroty VATu wstrzymane i kontrola krzyżowa do xx-firmy w łańcuchu sprzedaży, czy towar rzeczywiście istnieje w zadeklarowanej ilości i czy stany magazynowe się zgadzają + kilka innych rzeczy jeszcze. Gwarantuję, że kilku VAT-owców by się trafiło.

Eksport energetyków do dalekich krajów

Swego czasu, czyli ze 2 lata temu, działała (dalej działa?) na rynku marka, która w mediach chwaliła się tym, że eksportuje energetyki do innych państw – i to kontenerami. Fajnie, bo kibicuję polskim przedsiębiorcom w zdobywaniu rynków w odległych krajach, ale nigdzie, w żadnych materiałach ani na Fejsbukach nie było jakichkolwiek zdjęć z transportu palet itd., czym często chwalą się podobne mniejsze firmy. Ok, to jeszcze nie jest jakoś specjalnie podejrzane, ale taki szczegół, że napoje były robione na folii termokurczliwej, już tak (a wprawne oko specjalisty dostrzeże to na zdjęciach).

Dlaczego taki pozornie drobny szczegół może mieć kolosalne znaczenie? Już wyjaśniam. Takie napoje na folii, nawet zamówione w stosunkowo dużej liczbie kilkunastu palet, to koszt ok. 90 groszy netto/puszka, a więc droga technologia. Fajna sprawa, jeśli sprzedaje się w małych ilościach, jak np. kilka palet. Ale dlaczego ktoś, kto rzekomo sprzedaje na kontenery (a więc prawdopodobnie setki palet) tak przepłaca, zamiast zamówić w rozlewni napój z klasycznie nadrukowaną puszką, tańszy o jakieś 40 groszy, co daje ogromne oszczędności przy dużych ilościach? I jeszcze niby pcha to do biednych krajów, gdzie dla konsumentów liczy się jak najniższa cena? No dlaczego, gdzie tu logika…?

Prawdopodobne odpowiedzi są 2:

– albo w rzeczywistości krążą tylko faktury i odpowiednie dokumenty, a sam napój został wyprodukowany w krótkiej serii jedynie po to, aby ładnie wyglądać na zdjęciach w artykułach medialnych podbijających wiarygodność całego biznesu (dla skarbówki ma to często znaczenie),

– albo ktoś tworzy wyglądającą na wiarygodną historię, mającą na celu zachęcenie i wkręcenie potencjalnych inwestorów, nie ugrywając jednak nic na VAT.

Osobiście skłaniam się ku pierwszej wersji, a to min. dlatego, że osobiście kontaktowałem się z owym biznesmenem proponując zakup napojów oraz ewentualną współpracę przy dystrybucji napoju w Afryce (powiedziałem, że mam tam pewne kontakty, co akurat jest prawdą). I czy spotkałem się z zainteresowaniem? A skąd – padły pełne podejrzliwości pytania: a po co chcę kupić i czemu, a cen się nie doczekałem wcale. Czy tak postępuje ktoś, kto chce sprzedać swój produkt? No raczej nie – a może wcale nie zależy mu na faktycznej sprzedaży… Oczywiście, są to tylko podejrzenia (choć poparte mocnymi poszlakami) i niekoniecznie muszą okazać się uzasadnione, a poza tym z ewentualnej fejk sprzedaży mogła powstać sprzedaż realna.


Potrzebujesz pomocy
przy rozwiązaniu problemów związanych z przestępczością gospodarczą? Chcesz odzyskać tzw. trudny dług? A może potrzebujesz skutecznej ochrony antywindykacyjnej? Napisz do mnie: kontakt@bialekolnierzyki.com

Zdjęcie ilustrujące wpis jest poglądowe! Osoby, rzeczy lub sytuacje przedstawione na zdjęciu NIE mają bezpośredniego związku z treścią niniejszego wpisu!

Jak ustawić przetarg na płot przy autostradzie?

Dość dawno nie było nic o budowlance, a że wiele osób śledzących bloga interesuje się tą tematyką, to wrzucam krótki wpis o tym, jak to kiedyś „ustawiało się” przetargi na wykonywanie co poniektórych robót związanych z budową autostrad.

Zacznę od tego, że swego czasu w Polsce autostrady budowały zagraniczne firmy, które nie miały jeszcze doświadczenia z „polską szkołą biznesu”, czy też mówiąc wprost z dość prymitywnym niekiedy kombinowaniem gdzie się tylko da. „Zagraniczniacy” nie mieli też dostatecznego rozeznania w cenach, tzn. nie bardzo wiedzieli o ile taniej można wykonać daną rzecz. Nasi rodzimi biznesmeni potrafili to doskonale wykorzystać – przykładowy schemat poniżej.

Załóżmy, że w związku z budową autostrady trzeba było postawić XXXX-metrów jakiegoś tam płotu, który na tamte czasy powinien kosztować coś w okolicach 50 PLN za metr bieżący i każdy by na tym zarobił. Okoliczne polskie firmy, które liczyły się w branży, dogadywały się między sobą w ramach „okrągłego stołu”, kto weźmie akurat tę robotę z płotem, kto z kolei inną itd. (szefowie tych firm dobrze się znali, jakże by inaczej, a zawarty przez nich „układ” był praktycznie nie do udowodnienia).

Następnie przeciągano przetargi aż do granic możliwości, żeby wykonawca miał przysłowiowy nóż na gardle, a kiedy terminy już naprawdę paliły, wysyłano jakiegoś „Janka” na rozmowy, który proponował absurdalnie wysoką cenę za ten płot – załóżmy, że 500 PLN za metr (gdzie, przypominam, za 50 PLN można by to było postawić). Oczywiście przedstawiciel zagranicznej firmy mówił, że to cena z kosmosu, że za dużo i że max mogą 200 PLN za metr dać – ale musi budować „na wczoraj”, bo termin nagli jak jasna cholera. „Janek” mówił wtedy, że jak na wczoraj, to on nie da rady i rezygnował.

Wtem, całkiem przypadkowo, tuż po rezygnacji „Janka” zgłaszała się właściwa firma i mówiła, że owszem, oni to zrobią na szybko za 210 PLN za metr. Oczywiście w trakcie negocjacji, z wielkim „bólem serca” ucinali te 10 PLN i robili za 200 PLN narzekając przy tym, że właściwie to oni robią robotę na granicy opłacalności. A pozostałe firmy uczestniczące w „okrągłym stole”, jak już wspomniałem, brały inne roboty i każdy był zadowolony. Co warto jeszcze dodać, to to, że kontrole ze strony głównego wykonawcy były w tamtych latach przeprowadzane na wzór zachodni, czyli wierzono, że podwykonawcy przejmują się jakością i odpowiedzialnością, co w polskich warunkach niekoniecznie musiało być prawdą (i zwykle nie było).

Ktoś zapewne spyta: ok, ale to przecież przetargi były organizowane, a co z konkurencją spoza „okrągłego stołu”, przecież oni mogli proponować normalne ceny…? Powiem tak: istniały i istnieją sposoby na to, aby zniechęcić „obcych” do udziału w takich przetargach (kiedyś zapewne poruszę i ten temat). Z niektórymi się zresztą dogadywano i wykonywali oni część prac, zarabiając przy tym zresztą całkiem nieźle. A „niepokornym” z kolei wykręcało się różne „afery”, dzięki którym przeciągano im wypłaty tak, że stawali przed widmem bankructwa – dość powiedzieć, że niektórzy przedsiębiorcy traktowali autostrady jako żyłę złota, więc brali w leasingi maszyny, ciężarówki itp., które potem były im odbierane przez firmy leasingowe, a następnie sprzedawane za odpowiednio niską cenę firmom będącym uczestnikami „okrągłego stołu”. Smutne, ale tak to często wyglądało.

W dzisiejszych czasach na całe szczęście już się to nieco ucywilizowało i nie stosuje się już aż tak „chamskich” wałków, lecz nieco subtelniejsze „patenty”. A gdyby ktoś nie wierzył, że zagraniczne firmy mogły aż tak przepłacać, to niech się lepiej zastanowi, dlaczego w Polsce mamy jedne z najdroższych w budowie autostrad w całej UE, mimo bardzo niskich kosztów pracy czy ziemi (w porównaniu z krajami zachodnimi).


Potrzebujesz pomocy
przy rozwiązaniu problemów związanych z przestępczością gospodarczą? Chcesz odzyskać tzw. trudny dług? A może potrzebujesz skutecznej ochrony antywindykacyjnej? Napisz do mnie: kontakt@bialekolnierzyki.com

Zdjęcie ilustrujące wpis jest poglądowe! Osoby, rzeczy lub sytuacje przedstawione na zdjęciu NIE mają bezpośredniego związku z treścią niniejszego wpisu!

Chcesz stracić pieniądze na Forex? Broker market maker chętnie Ci w tym pomoże!

O wałkach forexowych krążą legendy, będące po części prawdą, a po części konsekwencją słabego zrozumienia mechanizmu tego rynku przez jego uczestników (a jeśli się czegoś nie rozumie, to łatwo o teorie spiskowe). Ja sam zresztą na eksperta od Forexu nie zamierzam się kreować, a tak w ogóle nie jestem zwolennikiem tego sposobu inwestowania, podobnie jak nie mam zaufania do funduszy inwestycyjnych itp. organizacji – są bardziej zyskowne i bezpieczniejsze sposoby na pomnażanie majątku. Zostawmy jednak moje prywatne opinie i przejdźmy do meritum, czyli do tego, jak można szybko utopić szmal powierzając go w ręce brokera market maker.

Jak to działa

Na początek, dla osób niezbyt zorientowanych w temacie, krótkie wyjaśnienie dotyczące zasady działania takiego brokera market maker. Otóż brokerzy ci sami ustalają ceny poszczególnych instrumentów oraz kwotowanie i, co najważniejsze, zdecydowana większość zleceń przyjmowanych przez nich od klientów (a właściwie to prawie wszystkie) nie jest wysyłana na prawdziwy rynek. Aby lepiej to zrozumieć: jeśli Twoje pieniądze przekazane takiemu brokerowi są zainwestowane rzekomo np. w dolary, to tak naprawdę on ich w nic nie inwestuje, lecz trzyma na swoim koncie. Jest to więc tylko symulacja, forma zakładu na podobnej zasadzie, jak wpłata kasy bukmacherowi, co ma ogromne znaczenie dla postępowania brokera. Dlaczego? Ponieważ brokerowi zależy, abyś przegrał jak najwięcej, a najlepiej wszystko, bo wtedy wpłacone przez Ciebie pieniądze po prostu zostają na jego koncie i nie będzie musiał ich Tobie wypłacać. W sumie bukmacherowi też zależy, żebyś przegrał, ale u niego masz przynajmniej jasną sytuację: sam obstawiasz mecz na wiadomych z góry warunkach i nikt nie kieruje Ciebie na minę oszukując i wciskając coś, na czym masz niewielkie szanse zarobić. Jasne? Obstawiam, że tak.

Przejdźmy do tego, w jaki sposób się to wszystko odbywa. Zaczyna się od telefonicznego naciągania typu „Mam dla Pana super ofertę, dzięki której może się Pan stać milionerem!” itp. obiecywanie przysłowiowych złotych gór. Co ciekawe, po niedawnych zmianach w prawie zakazujących brokerom oferowania usług maklerskich bez posiadania licencji KNF, wiele call center z naganiaczami przeniosło się po prostu za granicę – najczęściej do Czech i stamtąd dzwonią do potencjalnych klientów w Polsce. Zresztą nie zawsze muszą dzwonić, bowiem, wbrew pozorom, jest całkiem sporo osób, które same się zgłaszają do takich brokerów (np. skuszone reklamami) i oferują im swoje pieniądze „do przepalenia” – żyć, nie umierać po prostu.

Proces „przepalania” kasy

No i jak już się taki zainteresowany trafi, to broker market maker sugeruje mu wejście w takie instrumenty finansowe, które praktycznie gwarantują wirtualną stratę środków zainwestowanych przez klienta (przypominam, że wtedy broker może je po prostu zatrzymać dla siebie, bo cała transakcja to niejako symulacja). Co gorsza, takie „przepalanie” pieniędzy inwestorów nie jest zwykle jakimś długotrwałym procesem – w razie czego dźwignia finansowa sprawi, że w przypadku złego obstawienia przez klienta jego konto może zostać wyczyszczone w ciągu bardzo krótkiego czasu. Taka sytuacja to czysty zysk dla brokera, a dodam tylko, że ludzie wpłacają często po 50 tys. PLN i więcej, które można szybko „przepalić” i powiedzieć następnie tymże inwestorom: „No sorry, źle Pan obstawił, tym razem nie wyszło, miał Pan wyjątkowego pecha, no ale czasem tak bywa.”.

Ok, ale przecież może mieć miejsce sytuacja, w której klient mimo „szczerej” podpowiedzi brokera jednak obstawi dobrze i zarobi, co wtedy…? No cóż, z punktu widzenia market makera jest źle, ale jeszcze nie tragicznie. Tragedia robi się dopiero wtedy, kiedy ów klient chce wypłacić swoje pieniądze powiększone o zysk, bo wtedy ten zysk broker musi mu wypłacić z własnej kieszeni (a przecież w biznesie nie chodzi o to, aby tracić). Co prawda niewielki % osób się na taką wypłatę decyduje tuż po udanej „inwestycji”, ale jednak zdarzają się i takie jednostki. Co więc robi taki broker? Zniechęca inwestorów do wypłaty pieniędzy jak tylko może – zwykle są to ściemy w stylu: „Wie Pan, właśnie pojawiła się nowa możliwość inwestycji, ale mówię to tylko Panu jako jednemu z naszych najlepszych klientów, których szczerze lubię – tylko trzeba się spieszyć, bo to wyjątkowa i krótkotrwała okazja…”. Jeśli taki teatrzyk przyniesie skutek i klient zdecyduje się jednak dalej inwestować, to oczywiście są mu proponowane takie instrumenty, dzięki którym z dużym stopniem prawdopodobieństwa będzie można go szybko wyzerować. Jeśli się uda tego dokonać, to się dziękuje i zachęca do ponownej wpłaty (niezły tupet, heh).

Na zakończenie: czy brokerzy market maker Forex to rzeczywiście czyste zło? Jeśli wziąć pod uwagę, że statystycznie 80-90% osób traci na takich inwestycjach, to niestety raczej tak. Osobiście jestem zdania, że jak ktoś lubi się bawić w podobne inwestycje wysokiego ryzyka, to niech już lepiej weźmie sobie spis spółek giełdowych, zasłoni oczy, po czym zakreśli kilka dowolnych pozycji i zakupi akcje – będzie miał wtedy o wiele większą szansę, że faktycznie nieźle zarobi. Jest zresztą pewna stara zasada: nie wierz facetowi w garniturze, który twierdzi, że za Twoje własne pieniądze zrobi z Ciebie milionera. I warto mieć ją czasem na uwadze.


Potrzebujesz pomocy
przy rozwiązaniu problemów związanych z przestępczością gospodarczą? Chcesz odzyskać tzw. trudny dług? A może potrzebujesz skutecznej ochrony antywindykacyjnej? Napisz do mnie: kontakt@bialekolnierzyki.com

Zdjęcie ilustrujące wpis jest poglądowe! Osoby, rzeczy lub sytuacje przedstawione na zdjęciu NIE mają bezpośredniego związku z treścią niniejszego wpisu!