Obrót złomem a wyłudzanie podatku VAT

Dzisiejszy wpis jest fragmentem rozdziału książki dotyczącej przestępczości VAT-owskiej, która to książka powinna się pojawić na rynku jesienią 2019 roku. Jestem jej pomysłodawcą oraz jednym z głównych autorów – obok osób zawodowo zajmujących się tematyką podatków, zwalczaniem zorganizowanej przestępczości ekonomicznej, a także funkcjonariuszy służb skarbowych oraz przedsiębiorców. Więcej informacji na ten temat znajdziesz na moim oficjalnym profilu na Facebooku: Białe Kołnierzyki

Zanim przejdziemy do historii związanych z działalnością grup przestępczych, chciałbym pokrótce opisać mechanizm kombinowania z VAT-em na złomie w obrocie krajowym, bo tego właśnie będzie dotyczył niniejszy rozdział. Tak więc w tzw. obrocie detalicznym sprzedaż metali do finalnych odbiorców (najczęściej w tej roli występowały huty) była obciążona podstawową stawką VAT-u, natomiast skup od prywatnych dostawców, czyli zwykłych zbieraczy złomu, nie wiązał się z naliczaniem tego podatku (tzw. puszkarze nie wystawiali przecież faktur). Nietrudno zgadnąć, że występowała w takim układzie ogromna nadwyżka podatku należnego, którego nie było za bardzo czym „zbić”. Pojawiły się zatem firmy-słupy, mające za zadanie dostarczanie faktur faktycznie działającym skupom, które to faktury umożliwiały odliczanie VAT-u i tym samym efektywne zmniejszanie kwot podatku wpłacanego „do skarbówki”. Jednym z ciekawszych patentów, jakie tutaj stosowano, była chociażby sprzedaż złomu do huty przy wykorzystaniu pośrednika, czyli spółki-słupa. Taka spółka-słup inkasowała należność wraz z VAT-em, po czym po prostu znikała nie rozliczając się z US, wystawiając jednak fakturę „zbijającą” VAT właściwemu beneficjentowi procederu (do którego zresztą i tak trafiały pieniądze zapłacone przez hutę). Podobne numery wychodziły w praktyce bardzo dobrze, więc tylko kwestią czasu było, że niektórzy z etapu „zbijania” VAT-u przeszli na poziom zwyczajnego wyłudzania zwrotów w oparciu o faktury nie mające jakiegokolwiek pokrycia w realnym obrocie towarowym. Nie sposób nie zauważyć, że był to bardzo prosty, wręcz prymitywny, mechanizm oszustwa i to chyba właśnie dlatego spopularyzował się on w dużej mierze wśród przestępców o profilu typowo kryminalnym (czyli, mówiąc dobitniej, wśród zwykłych „dresów”), a tzw. białe kołnierzyki skoncentrowały się raczej na obrocie międzynarodowym (np. na handlu prętami zbrojeniowymi) dającym o wiele większe możliwości zarobkowe, o czym opowiem w dalszej części.

 

Reakcja „skarbówki” na ten proceder

W tym momencie poruszę kwestię budzącą spore kontrowersje. Otóż do dziś pewną zagadkę stanowi to, dlaczego organy skarbowe w wielu miejscowościach przez długi czas w zasadzie tolerowały istnienie podobnego procederu (tak przynajmniej wynika z moich informacji). Nie wierzę przy tym, że urzędnicy nie otrzymywali wielu wiarygodnych „cynków”, chociażby od policjantów zajmujących się zwalczaniem przestępczości gospodarczej, którzy musieli wiedzieć, co „dzieje się na mieście”. Szybko bogacący się VAT-owcy z niskiej ligi, zresztą bardzo często doskonale znani funkcjonariuszom, rzucali się mocno w oczy np. za sprawą luksusowych aut, w wielu barach prawie oficjalnie toczyły się rozmowy typu „X i Y zarabiają na VAT i szukają prezesów do spółek…”, płynęły także sygnały od uczciwych przedsiębiorców z branży. Nie wspominam już nawet o ekstremalnych sytuacjach w rodzaju zarejestrowania w jednym tylko bloku kilku spółek-słupów handlujących złomem. Moim zdaniem podobne akcje powinny być bezwzględnie wychwytywane chociażby w toku pracy operacyjnej – i w wielu przypadkach tak zapewne było, ale jednak w ślad za tym nie zawsze szło zakwestionowanie „lewych” faktur.

 

Wejście do starego budynku Urzędu Skarbowego w Inowrocławiu – fot. Dominik Fijałkowski, Gazeta Pomorska. 

 

Trudności, z jakimi przyszło się mierzyć urzędnikom skarbowym

Muszę teraz wspomnieć, że osoby znające sektor złomiarski podają liczne okoliczności mające stanowić usprawiedliwienie dla nie do końca satysfakcjonującej skuteczności działań „skarbówki”. Oto i niektóre z nich:

– tworzenie przez przestępców długich łańcuchów transakcji, co utrudniało odpowiednio wczesne wykrycie procederu i blokowanie podejrzanych zwrotów,

– możliwość kwartalnego rozliczania się z VAT-u, co w połączeniu z szybkim obrotem fakturami utrudniało wykrycie nieprawidłowości (firma-słup często znikała zanim US zdążył wysłać do niej kontrolerów),

– brak procedur gwarantujących odpowiednio szybki przepływ informacji pomiędzy poszczególnymi urzędami (przestępcy w ramach jednej struktury często tworzyli firmy-słupy w kilku różnych województwach, licząc na to, że dzięki temu unikną kontroli),

– brak rozbudowanych narzędzi analitycznych (jak chociażby dzisiejszy JPK_VAT) i łatwego dostępu do przydatnych baz danych,

– brak „ciśnienia” ze strony ówcześnie rządzących na zlikwidowanie zjawiska wyłudzeń VAT-u, w związku z czym komórki zajmujące się zwalczaniem tego typu przestępstw były niejednokrotnie przeciążone pracą na skutek braków kadrowych,

– specyfika branży złomiarskiej, w której funkcjonowała ogromna „szara strefa” w postaci zbieraczy niepodlegających jakiejkolwiek rejestracji, co dawało możliwość uprawdopodobnienia posiadania dużych ilości złomu bez konieczności wykazania się jakimikolwiek sensownymi dowodami zakupu (nie licząc wystawianych na dowód osobisty „kwitów skupowych”, które można było bardzo łatwo „produkować”),

– trudności z policzeniem rzeczywistego „stanu magazynowego”, czyli złomu zalegającego na placu (występowały spore komplikacje w przypadku naprawdę dużych skupów).

Na ile były to rzeczywiste przeszkody uniemożliwiające skuteczną walkę ze „złomowymi VAT-owcami’, a na ile wygodne wymówki, to już wiedzą chyba najlepiej urzędnicy kontroli skarbowej znający doskonale ten temat. O ich punkcie widzenia będzie jednak nieco szerzej w innym rozdziale tej książki.

 

Inowrocław – miasto „złomiarzy”

Jak można się było tego spodziewać, wkrótce po tym, gdy przestępcy odkryli możliwości związane w zarabianiem na VAT, w Inowrocławiu wybuchła walka o skupy złomu. Do czego były one potrzebne i czy nie wystarczyłby czasem obrót samymi fakturami? Cóż, według „mądrych głów” o wiele lepiej wyglądało, gdy o zwrot VAT-u występowała rzeczywiście działająca firma, a nie typowy „krzak”, dopiero niedawno utworzony (zadaniem „krzaków” było wystawianie faktur, a nie występowanie o zwroty). Stawka w tej grze była relatywnie wysoka, gdyż nawet mały punkt składający się w praktyce z jednego czy też dwóch kontenerów, dzięki odpowiedniemu obracaniu fakturami był wtedy w stanie zapewnić przestępcom miesięczne zyski w wysokości kilkunastu – kilkudziesięciu tysięcy złotych, do tego przy dość niskim ryzyku. Z kolei duże, funkcjonujące od lat placówki to były już prawdziwe żyły złota (oczywiście jak na skalę Inowrocławia), więc miejscowi gangsterzy starali się cały czas poszerzać strefy wpływów i zgarniać pod swoje skrzydła możliwie dużo takich miejsc.

Rzecz jasna w takiej sytuacji nie obyło się bez starć pomiędzy różnymi grupami – a były wtedy w mieście przynajmniej trzy, które faktycznie liczyły się w tej rozgrywce. Pierwsza z nich skupiona była wokół A. (wszystkie inicjały w tym wpisie zostały zmienione) – to właśnie przestępcy wchodzący w skład tej ekipy chyba jako pierwsi spośród inowrocławskich VAT-owców zaczęli rzucać się w oczy ze względu na upodobania do luksusowych aut. Druga z grup skupiona była wokół H., dość brutalnego gangstera znanego organom ścigania ze swoich wyczynów jeszcze z lat 90. W trzeciej z grup czołowe role odgrywali C. oraz D., a jej członkowie dość mocno zwracali na siebie głównie ze względu na swoje ponadprzeciętne gabaryty – szczególnie niejaki J., który był jednym z najbardziej monstrualnych „karków”, jakich miałem okazję oglądać na żywo. Niestety, w jego przypadku masa mięśniowa nie szła chyba jednak w parze z siłą charakteru, ponieważ w pewnym momencie w miejscowym półświatku zaczęła krążyć informacja, jakoby J. „się rozpruł” i złożył zeznania demaskujące istnienie procederu masowego wyłudzania VAT-u na złomie, za co zresztą został później wykluczony z grupy. Co poza tym? Niektórzy twierdzili, że do wspomnianego trio gangów powinno się dołączyć jeszcze grupę F., inteligentnego biznesmena o szerokich koneksjach, ale w tym przypadku nie mam wiarygodnych info, czy rzeczywiście angażował się on w nieczyste interesy, czy też były to tylko „złe języki ludzkie”.

 

Wejście do nieistniejącego już klubu 73 – jednego z ulubionych miejsc spotkań inowrocławskiego półświatka. 

 

Ciekawostka #1

Pewien znany inowrocławski VAT-owiec (oraz jego samochód) wystąpił w klipie lokalnego „rapera”, nagrywanym pod murami miejscowego aresztu śledczego. Teledysk ten był swego czasu hitem Internetu, więc zapewne niektórzy skojarzą, o kogo chodzi (podpowiem tylko, że ów „raper” wymachiwał maczetą w dość charakterystyczny sposób). Tak w ogóle, jeśli już jesteśmy przy temacie gangsterów, to mam dość ambiwalentne uczucia, kiedy przeglądam dziś ich profile na portalach społecznościowych (a niektórzy są tam dość aktywni). Dlaczego? Ponieważ widzę tam właścicieli firm ubranych w garnitury, angażujących się w działalność charytatywną, sponsorujących wydarzenia sportowe (np. gale MMA), czy wreszcie wrzucających na Facebooka apele o pomoc dla różnych organizacji zajmujących się pomocą bezdomnym zwierzakom. Komuś, kto nie zna wyczynów tych ludzi sprzed kilkunastu lat, może się więc wydawać, że są to całkiem spoko goście, dla mnie wygląda to jednak nieco inaczej. Jasne, raczej nie byli to przestępcy dorównujący bezwzględnością np. grupie pruszkowskiej (nie ta skala), ale lepiej im było nie zachodzić za skórę, o czym przekonało się chociażby dwóch złodziejaszków, którzy nierozsądnie ukradli radio z Mercedesa należącego do jednego z takich lokalnych bossów. W miasto momentalnie ruszyła wieść o atrakcyjnej nagrodzie za wskazanie sprawców tej zuchwałej kradzieży, a wspominani złodzieje już po kilku dniach wylądowali w pobliskim lesie nieopodal miejscowości Balczewo (popularna lokalizacja załatwiania porachunków), gdzie „połamano im witeczki” w celach wychowawczych.

 

Wjazd do miejscowości Balczewo leżącej nieopodal Inowrocławia.

 

Przejmowanie skupów złomu

W świetle zakończenia poprzedniego akapitu nie będzie chyba zaskoczeniem, że starcia pomiędzy przestępcami VAT-owskimi miały niejednokrotnie dość brutalny przebieg. Przykładowo gangsterowi o pseudonimie G., słynącego na mieście z „dobrego napierdalania się”, uszkodzono siekierą nogę w kolanie, skutkiem czego jeszcze do niedawna poruszał się on o lasce. Tenże G. miał po prostu pecha, gdyż przyjechał „przejąć” skup złomu akurat wtedy, gdy na miejscu byli przedstawiciele konkurencji – no, a że w tej branży stosunkowo rzadko miały miejsce pokojowe negocjacje, to wyszło, jak wyszło. W każdym razie pobicia i zastraszenia zdarzały się od czasu do czasu, ale jednak – o ile mi wiadomo – nikt w Inowrocławiu nie zginął podczas podobnych starć. Jestem natomiast prawie pewien, że gdyby cała akcja działa się w latach 90., to trupów byłoby co najmniej kilka, ale widocznie młode wilki albo nie dawały się ponieść emocjom, albo nie były aż tak skłonne do ryzyka, jak stare gangusy trzęsące niegdyś Inowrocławiem. Co do tych ostatnich, to mam tu na myśli takich „kozaków”, jak chociażby były żołnierz zawodowy F., który nie miał zbytnich oporów przed dokonywaniem brutalnych morderstw, czy też, podobno, przed wrzucaniem prezesów spółek-słupów do zbiorników z chemikaliami (F. aktualnie odsiaduje karę 25 lat pozbawienia wolności). Na zakończenie tego wątku dodam jeszcze, że czasami walka o wpływy przybierała dość śmieszne formy – np. pewnemu „człowiekowi z miasta” jakiś dowcipniś wymalował na masce auta wielkiego penisa, przy czym powtórzył ten „żart” kilkukrotnie. Miało to być rzekomo zawoalowane ostrzeżenie, choć na pierwszy rzut oka sytuacja wyglądała raczej na szczeniackie wybryki.

 

Zdjęcie z procesu F. (pochyla się po prawej) – fot. Marcin Łobaczewski, Gazeta Lubuska. 

 

Dobrze, a jak wyglądało w praktyce takie „przejmowanie” skupów złomu? Tutaj akurat nie było wielkiej „filozofii” – zwykle odpowiednio wyglądająca ekipa po prostu odwiedzała właściciela biznesu i składała mu propozycję nie do odrzucenia: pracujesz z nami i obracamy fakturami, albo będziesz miał problemy. Część przedsiębiorców – złomiarzy przyjmowała podobne propozycje ze strachu, inni z kolei połasili się na obiecywane duże zyski, a jeszcze inni odmawiali wchodzenia w nielegalne interesy. Warto wiedzieć, że zdarzali się też i tacy, którzy próbowali „płynąć na fali” i otwierali nowe skupy, nie mając praktycznie żadnego pojęcia o rzeczywistym funkcjonowaniu tego biznesu. Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie to, że takie firmy w rzeczywistości nie prowadziły żadnej realnej działalności – no, może poza postawieniem na placu kontenera na złom i powieszeniem reklamy na płocie. Tworzyło to niejednokrotnie dość ciekawe sytuacje, jak chociażby akcja ze sprzedażą miedzi, którą miałem poznać niejako „z pierwszej ręki”.

 

Panie, a po ile stoi miedź…?

Pewnego dnia znajomy przedsiębiorca pojechał do jednego z niedawno otwartych w okolicy skupów złomu, celem zasięgnięcia informacji o aktualnie obowiązujących cenach miedzi (w dobrej wierze, rzecz jasna). Przywitał go tam taki oto obrazek: brama zamknięta na kłódkę, a na placu (pustym zresztą, nie licząc starego kontenera oraz ciężarówki) nie było żywej duszy. Dopiero kilkukrotne użycie klaksonu samochodowego wywabiło z pobliskich budynków masywnego osobnika, który podszedł do ogrodzenia i zapytał znajomego, czego on tutaj właściwie szuka. Znajomy odparł, że ma kilka ton metali kolorowych do sprzedania i chciałby poznać ceny. Tenże masywny osobnik spojrzał na niego bez większego zainteresowania, po czym odpowiedział, że nie zna aktualnych cen „na kolor” i w ogóle najlepiej byłoby udać się z tym pytaniem do konkurencji, bo jemu „nie chce się zajmować pierdołami”. No i w porządku – ktoś powie, że być może ten pan nie opanował po prostu sztuki obsługi klienta, ale jakiś czas później dowiedziałem się, że wjechała tam kontrola ze skarbówki, której skutkiem było nałożenie dość sporej kary finansowej. Nie wiem, ile tam dokładnie naliczyli, ale faktem jest, że rodzice właściciela skupu musieli sprzedać kilka hektarów ziemi, aby wybronić jakoś syna z tej niemiłej sytuacji.

Zdjęcie ilustrujące wpis jest poglądowe! Osoby, rzeczy lub sytuacje przedstawione na zdjęciu NIE mają bezpośredniego związku z treścią niniejszego wpisu!

Polski rynek „jednorękich bandytów” – odpowiedź branży

Po moim niedawnym wpisie dotyczącym automatów do gier (możecie go przeczytać tutaj) dostałem kilka wiadomości, ale jedna z nich szczególnie mnie zaciekawiła. Dlaczego? Po pierwsze dlatego, że pochodziła od człowieka, który jest związany z branżą od początku lat 90. (co akurat można było zweryfikować). Po drugie zawsze doceniam merytorykę wypowiedzi, więc uznałem, że warto będzie wrzucić pewną część konwersacji (oczywiście za uprzednią zgodą autora), aby pokazać Czytelnikom punkt widzenia drugiej strony. Dawno temu, w czasach początków tego bloga, założyłem sobie bowiem, że ma to być miejsce prezentujące różne stanowiska, a nie tylko moje prywatne poglądy. Moim zdaniem to chyba najlepszy sposób, aby dane zagadnienie przedstawić możliwie najciekawiej i najbardziej rzetelnie, a do tego czasem sam mam dzięki temu okazję dowiedzieć się czegoś nowego. Tyle tytułem wstępu, a teraz pora na odpowiedź mojego rozmówcy.

 

Głos branży

Każdy ma jednak prawo do wyrażania swoich opinii, z treści artykułu widzę, że autor dokładnie wie o czym pisze. Informacje tam zawarte są związane z dokładnym rozpoznaniem rynku automatów, zwłaszcza sfery niedostępnej przeciętnemu odbiorcy. Ze swojej strony chciałbym dodać, że prywatnie moje kontrowersje wzbudził początek artykułu, a dokładnie ocena firm działających według legalnych procedur w latach 2003 – 2015. Ponieważ byłem prezesem zarządu jednego z takich podmiotów, pozwalam się nie zgodzić z paroma twierdzeniami zawartymi w tym artykule.

Wydaje mi się niesłuszne i mijające się z prawdą opiniowanie, jakoby wszystkie podmioty były związane z szarą strefą i organizowały swoje działania w oparciu o wadę prawa.

Niesłuszne jest twierdzenie, jakoby następowało zaniżanie wartości obrotu i w związku z tym przychodu na licznikach, nieprawdziwe jest także twierdzenie, że przedsiębiorcy z rynku niskiego hazardu nie odprowadzali podatku VAT. Nikt nie odprowadza podatku VAT w hazardzie, bo nie ma takich obciążeń podatkowych, natomiast VAT naliczony jest taktowany jako koszt. Kwestia podatków płaconych ryczałtowo też jest niezgodna z prawdą, stworzenie nowego prawa i ustalenie wartości progresji ryczałtu z jednego automatu miało dwa cele. Jednym była wewnętrzna likwidacja szarej strefy, co się udało prawie w 100% – pod koniec 2005 szara strefa to było ok. 3% (raporty służb kontrolnych). Drugim celem było opodatkowanie nieznanego – z furtką jaka była możliwość podwyższenia ryczałtu decyzją administracyjną. Proszę także nie zapominać o obciążeniach jakie ponosiły firmy – podatek CIT, Akcyza, podatek korporacyjny, od wynagrodzeń, oraz podatki jakie płacili partnerzy – właściciele barów, od swojej części przychodu. To była olbrzymia skala wpływów do Skarbu Państwa.

Ponadto nie zgodzę się z twierdzeniem o przerabianiu automatów w celu osiągnięcia większych zysków – one były już tak skonstruowane, że gra na nich była zaakceptowana przez jednostki badające wytypowane przez Ministerstwo Finansów. To czy te badania były zgodne z logiką przepisów wykonawczych, jest obiektem śledztwa toczonego od 2008 roku (sic!) którym objęte zostały wszystkie firmy oraz urzędnicy Ministerstwa Finansów (Kapica i inni). Do dziś nie ma wyroku, ba nawet nie rozpoczęły się sprawy karne w sądach. 

Teza, jakoby wszystko odbywało się za zgodą urzędników i przedstawicieli instytutów badawczych, nie ma pokrycia w wyrokach. To jest też koronny argument twierdzący o wybuchu afery hazardowej… której de facto nie było. Po zakończeniu Komisji Sejmowej do spraw rozwiązania afery hazardowej taki wniosek został publicznie ogłoszony.

Kolejną sprawą jest gospodarka finansowa prowadzona przez pracowników spółek, polegająca na wypłacaniu wygranych na ręce graczy. Konstrukcja automatu wygląda tak, że są w nim ograniczone sumy pieniężne, zależne od pojemności hopperów lub tub, w których są umieszczone monety. Automat, w którym następowała skumulowana wygrana, nie posiadając takich sum, ulegał wyłączeniu i wymagał obsługi serwisowej. Wtedy to następowała wypłata gotówki graczowi, która pochodziła z przychodu uzyskanego z automatu w czasie poprzednim. Te pieniądze nie były znikąd, należały do spółki, która w ten sposób mogła operacyjnie obsługiwać swoje automaty, rozrzucone w wielu lokalizacjach. To była specyfika tej pracy, wielokrotnie kontrolowana przez służby do tego celu powołane. Nie było w tym nic nagannego, inaczej taka sytuacja wygląda w stacjonarnych kasynach lub salonach gier, a inaczej w sieciach rozproszonych automatów AONW.

Rozumiem jednak, że teza jakoby od początku ta działalność była naganna i prowadzona przez przedstawicieli „szarej strefy”, jest wygodna. Zwłaszcza w świetle dalszych informacji o rynku i wykorzystaniu wiedzy operacyjnej do stosowania rozwiązań nielegalnych lub półlegalnych (Quizomaty, Futura, Forex, systemy tabletowe itp.). Zgodzę się z naganną retoryką tych fragmentów, jeśli coś jest zabronione, to należy się stosować do litery prawa. Temat ten niestety jest tak szeroki i zawiły, że trudno w krótki sposób o tym rozmawiać a co dopiero pisać.

 

Krótkie podsumowanie

No i tak właśnie przedstawia się stanowisku jednego z ważnych przedstawicieli branży. Bardzo cieszę się z faktu, że zdecydował się on na skontaktowanie ze mną, bo wyszło kilka ciekawych wątków tytułem uzupełnienia do mojego wpisu. Informacje być może mamy nieco sprzeczne w pewnych kwestiach (np. jeśli chodzi o „przeróbki” automatów), ale przy okazji jedną rzecz chciałem jeszcze od siebie dodać: nigdy nie jest tak, że jeśli piszę o wałkach w danej branży, to automatycznie zakładam, że wszyscy są „umoczeni”, bo tak prawie nigdy nie jest. Specyfika bloga jednak jest taka, że to o przestępstwach właśnie rozmawiamy, a nie o legalnej działalności, więc… No i na koniec dodam jeszcze, że jeśli ktoś przy którymkolwiek wpisie (czy przyszłym, czy przeszłym) chciałby coś merytorycznie skomentować i ujawnić różne ciekawe fakty, to zawsze zapraszam – w końcu głównym celem jest dla mnie dzielenie się wiedzą, a nie zamykanie się na nią.

Zdjęcie ilustrujące wpis jest poglądowe! Osoby, rzeczy lub sytuacje przedstawione na zdjęciu NIE mają bezpośredniego związku z treścią niniejszego wpisu!

 

 

Krajobraz powyborczy (z pieniędzmi w tle)

W cieniu wyborów samorządowych dzieją się nieraz bardzo ciekawe historie, o których niestety rzadko można usłyszeć czy też przeczytać w mediach, a szkoda (przynajmniej moim zdaniem). Główne światła reflektorów są bowiem skierowane na polityków, a nie obejmują już swoim zasięgiem postaci z tzw. drugiego planu oraz tego, co tam się dzieje. A działo się sporo w ciągu ostatnich kilku dni, zresztą podobnie jak i w latach wcześniejszych.

Przykład? Oto kilka dni po wyborach samorządowych w 20XX roku, pewna duża spółka powołana przez samorząd województwa ogłasza przetarg na system informatyczny wyposażony w ok. 150 funkcjonalności – dzieło bardzo poważne i wymagające dużego zaangażowania, oczywiście też z dużymi pieniędzmi w tle. Tak więc wzięto się do pracy nadzwyczaj sprawnie i ustalono, że firmy chcące powalczyć o tę robotę będą miały niewiele czasu na złożenie swoich propozycji – ogłoszenie o przetargu zostało bowiem wrzucone na stronę BIP w piątek po południu, a termin składania ofert wyznaczono na najbliższą środę. Czyli zainteresowani mieli zaledwie 5 dni na przygotowanie niezbędnej dokumentacji, a właściwie to tylko 2,5 dnia roboczego, gdyż akurat wypadł weekend (przypadkowo, rzecz jasna). No, mało czasu, a tu trzeba wczytać się w specyfikację zamówienia, przedyskutować, przekalkulować, sporządzić odpowiednie dokumenty, no i przede wszystkim dowiedzieć się, że taki przetarg w ogóle został rozpisany! Jakie szanse miała więc tutaj firma, której szef nie był „znajomym królika”? Raczej minimalne, nie ma się co oszukiwać.

Jednak, tak się przyznam, że czytając informację o tym przetargu szczerze się wzruszyłem. Oczami wyobraźni ujrzałem bowiem dzielny, zaangażowany zarząd tej spółki, który wie, że już za chwilę wyleci z roboty (to akurat było pewne, ponieważ przeciwna opcja polityczna przejęła władzę w tym regionie). I ci wspaniali ludzie nie załamywali rąk, o nie! Oni postanowili, że „rzutem na taśmę”, czyli przed ukonstytuowaniem się nowego sejmiku i przeprowadzeniem personalnych czystek, przysłużą się jeszcze swojemu ukochanemu przedsiębiorstwu i najpierw rozstrzygną przetarg na skomplikowany system informatyczny, a dopiero potem odejdą. Cóż, ja rozumiem tę troskę – w końcu nie wiedzieli, kto przyjdzie na ich miejsce (może jacyś partacze…?) i czy podoła tak trudnemu projektowi, więc w poczuciu odpowiedzialności chcieli zrobić jak najwięcej przed odejściem. Postawa zaiste godna podziwu… Co prawda niektórzy mogliby tutaj podnosić zarzuty, że taki przetarg to typowa „ustawka”, w której zwycięzca jest znany z góry i w rzeczywistości od dawna pracuje już nad systemem, a „będący na wylocie” zarząd chciał sobie po prostu zapewnić dodatkową „odprawę”, ale… „to nie ludzie – to wilki”, wbijający szpilki w niewinnych – tylko tacy mogliby posuwać się do podobnych insynuacji.

Jeśli kogoś zdziwił ton mojej powyższej wypowiedzi i jeszcze nie załapał podtekstu, to teraz wyjaśniam: to była ironia. Rzeczywistość jest bowiem taka, że nawet na poziomie samorządów w cieniu uśmiechniętych twarzy z plakatów wyborczych idą rzesze ludzi, których jedynym celem jest dorwać się do ciepłych posadek, ustawić kilka przetargów, załatwić coś komuś w zamian za przysługę lub „kopertę”… Tak było, jest i będzie (przynajmniej dopóki nie zmieni się mentalność zarówno polityków, jak i wyborców), a ja jestem tutaj daleki od tworzenia teorii spiskowych. Zresztą powszechnym zjawiskiem jest chociażby to, że osoby zatrudnione np. w miejskich spółkach na kierowniczych stanowiskach, wpłacają mniejsze lub większe kwoty na kampanie wyborcze swoich aktualnie rządzących faworytów, celem zachowania posad rzecz jasna. Czy jest to moralnie akceptowalne, czy nie (zwłaszcza w kontekście premii przyznawanych przed wyborami), to już niech każdy osądzi sobie we własnym sumieniu. Pewne jest jednak to, że pieniądze na kampanię są absolutnie niezbędne – niektóre komitety wyborcze zbierają dane, z których wynika np. że podwojenie liczby plakatów w danej dzielnicy zwiększa poparcie o kilka punktów % w stosunku do dzielnic, w których plakatów wisiało zauważalnie mniej. Tak, takie „spamowanie” plakatami naprawdę działa (ja sam w to kiedyś wątpiłem, dziś już mam natomiast tzw. twarde dane). I taką oto ciekawostką zakończę ten, dość krótki, wpis.

Zdjęcie ilustrujące wpis jest poglądowe! Osoby, rzeczy lub sytuacje przedstawione na zdjęciu NIE mają bezpośredniego związku z treścią niniejszego wpisu!