Robert Biedroń i jego inkubatory przedsiębiorczości

Miało nie być nic związanego z polityką, ale… tak sobie dziś przeglądam Fejsbuka, patrzę, a tu Robert Biedroń przedstawia koncept stworzenia inkubatorów przedsiębiorczości w każdej polskiej gminie – powstałoby ich więc 2477. Na pierwszy rzut oka ten pomysł może się wydać WOW – no bo będzie tak fajnie, nowocześnie, dzięki tym inkubatorom dokonamy pewnie skoku technologicznego, powstaną nowe, fajne startupy i takie tam! No więc nie, na +-95% tak nie będzie – a nawet jeśli dzięki tej idei ktoś się kiedyś wybije, to i tak koszty ogółem będą najprawdopodobniej przewyższać zyski. Co więcej, miejscowe „białe kołnierzyki” z pewnością nie przepuszczą takiej okazji, aby skubnąć swój kawałek tego tortu – nie mogłem więc sobie odmówić przyjemności dodania kilku słów od siebie. No, ale po kolei. 

 

Inkubatorowy Kult Cargo

Większość z Was zna zapewne słynną historię tzw. Kultu Cargo, który rozwinął się w okresie II Wojny Światowej. Wtedy to ludność tubylcza na wyspach Oceanu Spokojnego zaczęła masowo budować imitacje lądowisk i pasów startowych dla samolotów (oraz same „samoloty”), nabrzeża dla statków, magazyny – słowem cała logistyczną infrastrukturę. Dlaczego tubylcy to robili? Ponieważ widzieli, że Amerykanie również budują lotniska i pasy startowe, a potem przybywają tam prawdziwe samoloty, wyładowane różnymi dobrami. Tak więc wodzowie plemienni i szamani stwierdzili, że jak tak, to pewnie samoloty są wysłane przez bogów i wystarczy też wybudować „lotnisko”, a do nich też będą przylatywać.

Oczywiście było to myślenie skrajnie naiwne, ale czasem mam wrażenie, że i w dzisiejszych czasach tu, w środku Europy, niektórzy naprawdę wierzą, że wystarczy postawić „lotnisko” w postaci inkubatora, a „samoloty”, czyli startupy odnoszące spektakularne sukcesy na międzynarodowej (czy choćby polskiej) arenie, same się znajdą. Tyle, że to tak nie działa. Już kilka lat temu pisał o tym na swoim blogu ekonomista Jerzy Matusiak, który wypunktował całkiem sensownie to, dlaczego sztuczne kreowanie innowacyjności w dużej (o ile nie przeważającej) części kończy się zmarnowaniem lub defraudacją środków publicznych.

1. Płace w Polsce wynoszą około 1/3 płac na Zachodzie, co stanowi dużą przewagę konkurencyjną dla naszych firm. Innowacje (te prawdziwe, a nie udawane na potrzeby wyciągania dotacji!) niosą za sobą ogromne wydatki i ryzyko, że po prostu nie wyjdzie i przedsiębiorstwo utopi kasę. Póki więc da się konkurować ceną dzięki niższym płacom, póty mało kto jest chętny na ponoszenie ryzyka. Co innego, kiedy płace są już na tak wysokim poziomie, że trzeba się wykazać innowacyjnością, aby przetrwać.

2. Polska to ciągle peryferia światowej gospodarki, niestety. To ważna okoliczność, ponieważ innowacje nie rodzą się na pustyni, ale w odpowiednim ekosystemie firm – firm, nie inkubatorów! Inkubator bowiem nie będzie kluczowym klientem startupu i nie rozwiąże kwestii krytycznych dla przetrwania i rozwoju firmy (znów może poza nielicznymi wyjątkami).

3. Małe firmy rzadko kiedy mają kapitał i odpowiednią pozycję na rynku, aby móc rozwijać innowacje – no, może poza niektórymi przykładami z branży IT, które właściwie potwierdzają regułę. A bez pieniędzy nie ma odpowiedniej stabilności (procesy projektowe i testy nowych rozwiązań zwykle trwają dość długo, nawet latami), nie ma też dostępu do topowego know-how oraz technologii.

To tak w dużym skrócie. Oczywiście pewne rzeczy zostały tutaj przedstawione w dużym uproszczeniu, ponieważ ich szczegółowa analiza byłaby bardzo długa, więc zostawię ją ekonomistom z krwi i kości. Rzecz jasna można się z powyższymi tezami nie zgodzić, ale moim skromnym zdaniem nieco prawdy w tym jest. 

 

Polska w rankingach innowacyjności

Ok, niektórzy powiedzą zapewne, że to radykalne podejście wrzucać tak do jednego wora wszystkie inkubatory przedsiębiorczości. Nie twierdzę bynajmniej, że inkubatory, centra transferu technologii oraz podobne instytucje nie zrobiły nic dobrego (bo coś tam jednak zrobiły, choć nie wszystkie), ale obstawiam, że w perspektywie ostatnich lat pieniądze, które poszły na ich funkcjonowanie, nie spowodowały nagłego skoku technologicznego / innowacyjnego. Być może jest to moje subiektywne odczucie związane ze znanymi mi doświadczeniami biznesowymi, ale pośrednio potwierdzają to rankingi innowacyjności – tutaj krótki przegląd sytuacyjny:

– Rok 2004, Polska wstępuje do UE – zaczynają powstawać liczne inkubatory przedsiębiorczości, parki technologiczne itp. instytucje rozdzielające w dużej mierze kasę z dotacji unijnych.

– Rok 2010 – kilka lat po akcesji, gdzie mamy już jakiś rozbudowany „ekosystem instytucji wspierających innowacje”, Polska zajmuje 4 miejsce od końca w europejskim rankingu innowacyjności – ok, ale może jeszcze się „bujną”, może więcej czasu potrzeba…?

– Rok 2018 – mamy całą masę inkubatorów przedsiębiorczości itp., w które wpompowano w skali kraju grube miliony, no i… no i w rankingu najbardziej innowacyjnych gospodarek w UE Polska dalej jest 4 od końca.

Jak krew w piach normalnie… Oczywiście, musimy się ścigać z innymi i ogólny poziom innowacji zapewne wzrósł – tylko czy nie dałoby się tego osiągnąć bez tych wszystkich inkubatorów utrzymywanych z publicznych pieniędzy…? Oto jest pytanie! 

Powyżej oczywiście wyniki rankingu innowacyjności 2018 w krajach należących do Unii Europejskiej

 

Jak zarabiają na innowacjach „białe kołnierzyki”

Ok, dość o ekonomii, bo przecież jest to w końcu blog o przestępczości gospodarczej. Tak więc, jak już wspominałem na początku, realizacja planu Roberta Biedronia niosłaby za sobą poważne niebezpieczeństwo „dossania się” do publicznej kasy przez całą masę kombinatorów, dla który rozwój innowacji nie byłby wcale priorytetem. Jak takie coś wygląda w praktyce, obrazuje pewna historia, którą kiedyś ktoś mi zdradził…

Grupa biznesmenów sprzedaje swoją firmę globalnemu koncernowi i kasuje całkiem spory hajs (jak na ówczesne warunki). Nowa praca w mocno hierarchicznej korporacji szybko staje się nudna, więc zaczynają szukać nowego zajęcia. Na początku pożyczają kasę na rozwój biznesu, którego raczej żaden bank nie chciałby sfinansować – jedną firmę co prawda sprzedali z zyskiem, ale wcześniejsze inicjatywy nie bardzo wypaliły. Na szczęście pojawiają się na horyzoncie dotacje POIG 8.1 (Program Operacyjny Innowacyjna Gospodarka). A tam już w grę wchodziły budżety na szeroko rozumiane usługi doradcze, które posłużyły do spłaty zobowiązań (oczywiście przez podmioty powiązane). Po okresie trwałości spółki były niezłym centrum kosztowym, miały nadpłacony VAT, więc aż żal byłoby z tego nie skorzystać. No ale, po co się rozdrabniać?! W międzyczasie powstał wszak program POIG 3.1 jako wsparcie dla instytucji wspierających rozwój innowacyjności, min. funduszy Venture Capitals (VC). To było dopiero Eldorado, ponieważ na konto takiego funduszu trafiała kwota do 30 milionów PLN! Fundusz mógł sobie sam ustalić cele i potem się z nich rozliczyć.

Czyli tak: ileś imprez startupowych, ileś godzin konsultacji z młodymi przedsiębiorcami, ileś spotkań networkingowych – itp., itd., kasa się zgadzała. W budżecie mieściły się także wejścia kapitałowe w nowe spółki oraz koszty z nimi związane, czyli:
– wynagrodzenia dla zarządzających,
– leasingi ich samochodów, 
– czynsze za ich biura, 
– koszty zakupu MacBooków, iPhonów, 
– koszty usług prawnych, księgowych i wiele, wiele innych. 
W mieście od razu powstały firmy consultingowe, kancelarie prawne oraz biura księgowe wyspecjalizowane w obsłudze funduszy i ich spółek portfelowych. Pszypadek…? Jasne, że nie!

A jak powstawała taka „innowacyjna” spółka?

Przykładowy schemat działania: spółka cywilna, która istniała kilka dni, była wnoszona aportem do nowo powstałej spółki z o.o. z kapitałem zakładowym ponad milion złotych. Founderzy (czyli założyciele) obejmowali udziały za know-how, fundusz brał swoją pulę za gotówkę z dotacji. Formalnie fundusz nie mógł kontrolować spółki, niemniej zawsze znalazł się sposób, aby obejść tę formalność. Większość spółek była prawdziwa i prowadziła realną działalność, ale znalazło się kilka podmiotów, gdzie siedzieli tzw. swoi ludzi, którzy dostawali kasę za bycie cicho, podpisywanie faktur, wykonywanie przelewów, rozmowę z urzędami itp. Budżety spółek były tak ustawione, aby co miesiąc spływała dola do odpowiednich podmiotów za usługi doradcze, czynsze za biuro, prawne, księgowe szkolenia, management fee, posiedzenia rady nadzorczej. Kiedy w spółkach z działania 3.1 zaczęło brakować kasy, sięgnięto jeszcze raz po dotacje POIG 8.1 na bliźniacze produkty.

Była to chyba jedna z ich ostatnich odsłon – znowu powstały kolejne spółki prowadzone przez podstawione osoby. Faktury były płacone do podmiotów powiązanych, a ci odcinali kupony. Przepuszczali kasę przez kilka podmiotów, a następnie środki wędrowały do właściwej spółki potrzebującej kroplówki. Founderzy, których produkty miały rynkowe szanse, raczej dążyli do wykupienia swoich dotychczasowych wspólników. Niektórym się udało i wyszli na prostą pozostawiając bałagan za sobą. Większość spółek jednak szybko wyzionęła ducha, bo po prostu founderzy zrezygnowali. Pozostał po nich nadpłacony VAT i niezły „magazyn” kosztów. A już największym szczytem było wybudowanie za dotację centrum, które miało służyć do prowadzenia badań nad nowymi technologiami. Za te pieniądze powstał niezły budynek, serwerownia, kilka laboratoriów. Po okresie trwałości graty zostały złożone do piwnicy na wypadek kontroli, a pomieszczenia są wynajmowane jako powierzchnia biurowa. Kurtyna. 

 

Podsumowanie

Powyższa historia została nieco uproszczona, a pewne fakty zatajone, ale wystarczająco dobrze pokazuje mechanizmy działające przy podziale pieniędzy z dotacji. Oczywiście nie można tutaj wrzucać wszystkich do jednego worka, ale swego czasu przyglądałem się bliżej działalności różnych inkubatorów przedsiębiorczości i… no bez szału było, tak zupełnie szczerze. Po prostu jestem zdania, że jeśli ktoś ma naprawdę dobry pomysł na biznes i jest w miarę obrotny, to spokojnie sobie poradzi bez jakiegokolwiek inkubatora. Ba, takie naprawdę dobre projekty są w stanie bez problemu i całkiem samodzielnie zdobyć inwestorów! Jeśli z kolei inkubatory miałyby wspierać średniaków bez większego potencjału, to moim zdaniem też nie ma to wielkiego sensu.

Jedynym motywem tak naprawę jest tutaj transfer milionów PLN do osób zaangażowanych w tworzenie podobnych jednostek i zapewnienie bezpiecznych posad kilku tysiącom quasi-urzędników, ale to chyba nie o to miało chodzić, lecz o rozwój innowacji, nieprawdaż…? Już o wiele, wiele lepiej byłoby radykalnie uprościć system podatkowy, zmniejszyć skalę obciążeń fiskalnych oraz po prostu nie przeszkadzać w prowadzeniu biznesu – a polscy przedsiębiorcy już sobie poradzą bez tych nowych „instytucji wspierających”, naprawdę! No, ewentualnie można by też pomyśleć nad systemem zachęcającym prywatnych inwestorów do dawania kasy na innowacje – oni już będą dbać o to, aby wydawać rozsądnie, co niekoniecznie musi mieć znaczenie z perspektywy urzędnika rozdającego publiczne pieniądze. 

Zdjęcie ilustrujące wpis jest poglądowe! Osoby, rzeczy lub sytuacje przedstawione na zdjęciu NIE mają bezpośredniego związku z treścią niniejszego wpisu!

Rynek LPG w Polsce Wschodniej

List od anonimowego przedsiębiorcy działającego w branży

 

Handel LPG wczoraj

Cofnijmy się o kilka lat wstecz, czyli do starych, dobrych czasów, kiedy nie było jeszcze zmasowanej „walki” z szarą strefą. Import gazu przez wschodnią granicę szedł sobie pełną parą – część legalnie, część nie, jak to w Polsce bywa. Następnie dostawy trafiały do zaprzyjaźnionych stacji LPG oraz do rozlewni celem napełnienia butli – na samym końcu rzecz jasna był odbiorca detaliczny. Kto nim był? Chociażby Pan, który tankował LPG do swojego samochodu i płacił za to bezpośrednio Panu obsługującemu dystrybutor, który oczywiście chował gotówkę wprost do kieszeni. Była też Pani, która akurat gotowała obiad i skończył jej się gaz w butli, więc dzwoniła po dostawcę celem podmiany na pełną. No i wreszcie były też liczne punkty wymiany butli, zlokalizowane praktycznie w każdej małej miejscowości. Czy któryś z Czytelników dokonał kiedyś zakupu LPG w podobnych okolicznościach…? Zapewne tak. A czy zobaczył przy tym paragon? Cóż, raczej wątpię…

Tak, chciałoby się rzec: „kurła, kiedyś to byli czasy – a teraz to już nie ma czasów”… Mało kto się wtedy przejmował, czy dany towar jest objęty akcyzą, czy też może nie jest. Nie było systemu SENT (zaczął działać dopiero w kwietniu 2017 roku), więc cysterny krążyły sobie radośnie praktycznie bez kontroli, a spółka z o.o. z kapitałem zakładowym 5000 PLN mogła sobie importować gaz całymi pociągami i nikt specjalnie w to nie wnikał. Tak było…

 

Handel LPG dziś

Dzisiaj to już nie jest tak kolorowo, o nie! Dzisiaj, kierowniku złoty, to rozlewnie LPG muszą mieć składy podatkowe, jeśli chcą obracać butlami bez akcyzy, każdy ruch cysterny jest widoczny w systemie, a do tego jeszcze importer musi zabezpieczyć koncesję kaucją w wysokości 10 mln PLN. No i jeszcze te kontrole oraz srogie kary za uchybienia… Ale co tam – ważne, że szara strefa „gazowników” została wreszcie pokonana, wzrasta legalny import LPG, no i obroty budżetu też wzrastają! A to wszystko jest spowodowane tym, że obecnie nie ma już możliwości, aby na stacjach LPG sprzedawano gaz bez akcyzy. Tylko, czy aby na pewno…?

 

Nieuczciwi sprzedawcy LPG nie składają broni

Owszem, czasy nastały ciężkie, spora część małych stacji sprzedających tylko LPG i butle padła, a utrzymały się głównie te, na których sprzedaje tylko właściciel (to akurat ważna okoliczność, bardzo redukująca ryzyko ewentualnej wpadki). W każdym razie na dzień dzisiejszy praktycznie niemożliwe jest, aby kupić LPG z przemytu, więc pozostaje zakupić go legalnie. Niestety (albo i stety) rynek zaczynają przejmować duże firmy, które działają zgodnie z literą prawa. Jak więc żyć, co robić, aby zarobić…?

Powiem tak: zarobić wciąż się da. Tak więc kupujemy legalnie LPG od importera – jedna cysterna na potrzeby butli oraz przydomowych zbiorników (to bez akcyzy), a druga na autogaz dla zaprzyjaźnionych stacji (tutaj już mamy akcyzę w wysokości 670 PLN za tonę / 0,35 PLN za litr). Dokumenty zgodne z systemem SENT, wszystko jest więc w porządku i działamy legalnie. Zanim jednak przejdziemy do meritum, konieczne jest wprowadzenie Czytelników w tzw. suche fakty logistyczne. Tak więc w jednej standardowej butli 11 kg mieści się ok. 21 litrów LPG. No i taki gaz LPG w ilości do 333 kg (+- 640 litrów) można przewozić bez ADR i SENT, czyli bardzo dyskretnie. Aby uzbierać taką ilość gazu dla naszej „minicysterny”, potrzebujemy więc „rozpisać” 30 butli po 11 kg. Jeden kierowca w ciągu dnia rozwiezie nam zwykle po klientach od 100 do 250 butli. I tak oto na jednej „minicysternie” jesteśmy już do przodu ok. 220 PLN na samej akcyzie, a do tego dochodzi jeszcze „optymalizacja” VAT-u oraz dochodowego. Ale co, że jak…? A chociażby dzięki anonimowym paragonom i zawyżonym ilościom gazu przy zaniżonej cenie w przypadkach FV, rzecz jasna na minimalnej marży.

Pokątny handel na małych stacjach autogazu

W praktyce te spośród małych stacji, którym udało się utrzymać na rynku oraz które są obarczone relatywnie małym ryzykiem „przecieku” informacji, dostają większość LPG oraz butli bez faktur VAT. Następnie sprzedają to wszystko bez paragonów, mając na tym całkiem niezłe zyski. Pracownicy rozlewni, którzy rozwożą butle z gazem, również unikają „produkowania” zbędnych dokumentów niczym diabeł święconej wody. Oczywiście, jakoś to jednak księgować trzeba, więc towar jest później „kreatywnie rozpisywany” w rozlewni na butle sprzedawane z minimalną marżą.

 

Ok, a co na to wszystko KAS…?

Tak się akurat składa, że w wielu rejonach Polski Wschodniej KAS zajmuje się głównie ganianiem przemytników papierosów, a inne służby zbierają żniwo na „ostatniej prostej do Moskwy”, więc nikt nie ma za bardzo czasu (ani ochoty), aby zajmować się jakimiś tam „gazownikami” kombinującymi sobie z butlami. Nie są to wszak sprawy tak spektakularne, jak wielkie przemyty, czy też wykrywanie VAT-owców kradnących miliony. A nieuczciwi sprzedawcy LPG na tym korzystają i, szczerze mówiąc, ryzykują stosunkowo niewiele – ot, 500 PLN mandatu za niewystawienie paragonu. No i mając czyste papiery można wysyłać nawet kilka cystern dziennie, co, jak łatwo policzyć, daje już możliwości konkurowania z wielkimi tej branży i osiągania całkiem niezłego dochodu…

Do sprawy zapewne jeszcze wrócę, gdyż nie wszystko zostało dziś napisane w tym, skądinąd ciekawym, temacie.

Zdjęcie ilustrujące wpis jest poglądowe! Osoby, rzeczy lub sytuacje przedstawione na zdjęciu NIE mają bezpośredniego związku z treścią niniejszego wpisu!

Korupcja i układy w samorządach vs zarabianie kasy

Nie jestem typem społecznika i na ogół mało interesuję się lokalną polityką, kariera samorządowca zresztą też mnie nie pociąga. Jednak pewne mechanizmy, które tam występują, są mi aż za dobrze znane – zwłaszcza te, które wiążą się z niezbyt czystymi sposobami zarabiania pieniędzy oraz tzw. dowodami wdzięczności, które polegają na załatwianiu „swoim” intratnych posad w różnych spółkach. Dzisiaj przedstawię 3 różne historie, które obrazują, jak wygląda niejawna rzeczywistość w wielu (jeśli nie w większości) polskich miast.

 

Historia 1: Spółkę komunalną stać, więc niech płaci normalną stawkę razy 4 (albo i 10)

Weźmy więc na początek coś tak banalnego, jak prowadzenie profilu fejsbukowego miejskiej spółki komunalnej. Ile może kosztować ta, w sumie dość prosta, praca wymagająca zaangażowania +- kilku godzin tygodniowo…? Okazuje się, że ponad 20 tys. PLN miesięcznie, gdzie standardowe stawki za tego typu obsługę wynoszą +- 2 tys. PLN / miesiąc, a w praktyce najczęściej któryś z pracowników wykonuje to w ramach swoich obowiązków w normalnym czasie pracy, obok innych zadań. Inny przykład? Chociażby kursy nauki jazdy na łyżwach, także przeprowadzane dla pracowników spółki komunalnej – tutaj cena za 1h została ustalona na 3700 PLN – dla 15 osób. Dużo, mało…? No raczej sporo, gdyż w sieci bez problemu można znaleźć masę ofert, w których cena za 1h tego typu szkolenia oscyluje w granicach 20-60 PLN za osobę dla grup zorganizowanych (już z wypożyczeniem łyżew). Czyli w przypadku przytoczonej spółki wyszło by pewnie max 900 PLN za 1h przy podanej liczbie 15 osób = wygląda na to, że przepłacono co najmniej 4-krotnie. Przypadek, zwykła niegospodarność, czy może metoda na wyprowadzenie pieniędzy…? Któż odgadnąć zdoła – może prokurator, który z tego, co mi wiadomo, został już powiadomiony o tej konkretnej sprawie…?

 

Historia 2: Tę robotę masz już załatwioną!

Lokalne układy pozwalają także na „wciskanie” na intratne stanowiska zasłużonych ludzi – przykładem niech będzie chociażby ostatnia afera z Torunia, gdzie dr Sławomir Mentzen złożył zawiadomienie o podejrzeniu popełnienia przez prezydenta miasta przestępstwa z art. 231 kk (nadużycie uprawnień przez funkcjonariusza). W dużym skrócie chodzi o to, że prezydent Torunia miał naciskać na radę nadzorczą miejskiej spółki, aby zatrudniła na stanowisku prezesa człowieka, który sfałszował dokumenty niezbędne do ubiegania się o to stanowisko, a do tego miał znacznie gorsze doświadczenie od swoich konkurentów. Jakby tego było mało, był na tyle pewny siebie, że przed konkursem publicznie rozpowiadał, że na pewno wygra! Nie będę już nawet wspominał o takich rzeczach, jak niejasne przetargi na wynajem lokali należących do miasta, bo to właściwie temat na osobny wpis. Oczywiście nie jest przesądzone, że prezydent Torunia jest winny (bo być może nie jest), ale podobne sytuacje na samorządowym szczeblu cały czas występują i rzadko kiedy dochodzi tutaj do jakichś poważniejszych wycieków.

 

Historia 3: Jak tanio przejąć dobrze prosperujące przedsiębiorstwo samorządowe

Jednak opisane powyżej sytuacje to i tak tylko drobnostki przy tym, co dzieje się niekiedy w przypadkach przejęć przedsiębiorstw będących jednostkami samorządów terytorialnych. Jednym z dobrze mi znanych przykładów jest sanatorium w X. Jakąś dekadę temu zarząd objął tam nowy dyrektor (znam go zresztą osobiście), który w ciągu kilku lat z podupadającego zakładu zrobił prawdziwą perełkę, czyli prawdopodobnie najlepsze sanatorium w mieście. I cóż się wtedy stało? Oto w kierunku dyrektora nagle posypały się ataki z rozmaitych stron – a to na zlecenie urzędników ratusza starano się przypisać mu odpowiedzialność za rzekomo nielegalną wycinkę drzew, a to nagle związki zawodowe zaczęły grozić strajkiem, pojawiły się też oskarżenia o mobbing (dyrektor wygrał sprawę w sądzie) itp., itd. Ogólnie podobnych sytuacji zaczęło występować bardzo dużo, więc dyrektor przeprowadził prywatne śledztwo, które wykazało, że… za wszystkim stoi prawdopodobnie jeden z lokalnych biznesmenów – bardzo bogaty i wpływowy człowiek, który postanowił przejąć wspomniane sanatorium. Oczywiście aby nie płacić ceny rynkowej, trzeba było najpierw odwołać obecnego dyrektora, a na jego miejsce wsadzić figuranta, który w krótkim czasie „położyłby” sanatorium w taki sposób, aby zaczęło przynosić straty i żeby dało się je kupić znacznie poniżej rynkowej wartości. No a już po całej transakcji figurant prawdopodobnie zostałby zwolniony (mógłby rzecz jasna liczyć na stosowną „odprawę”), a zakład nagle „cudownie” by ozdrowiał i zaczął znów przynosić zyski. Teoria spiskowa…? Może tak, może nie, ale jeśli weźmie się pod uwagę kilka faktów, takich jak:

– biznesmen, który chciał przejąć sanatorium, był dobrym kolegą prezydenta miasta X (finansował nawet jego kampanię wyborczą), a to właśnie Urząd Miasta rozpoczął w odpowiednim momencie ataki na dyrektora sanatorium, mające ewidentnie na celu podkopanie jego pozycji…

– szef związków zawodowych, który podburzał pracowników przeciwko dyrektorowi, miał żonę zatrudnioną na intratnej posadzie w firmie należącej do wspomnianego biznesmena…

– osoba, która oskarżyła dyrektora o mobbing, została po całej akcji zatrudniona w innej firmie należącej do naszego biznesmena…

… no to już wygląda na to, że coś było raczej na rzeczy – zwłaszcza, że ów biznesmen już działał w tej branży i takie eleganckie, odnowione i przynoszące niemały dochód sanatorium stanowiłoby perełkę w jego „kolekcji”. Spytacie zapewne, jak zakończyła się ta historia…? Napiszę wprost: dyrektora od dymisji uratowało w zasadzie tylko to, że marszałek województwa „darł koty” z prezydentem miasta X, więc chcąc mu zrobić na złość, bronił dyrektora i nie dopuścił do jego odwołania. Na koniec dodam jeszcze, że dyrektor starał się zainteresować tematem lokalne media, ale niestety mu się to nie udało – w końcu dziennikarze musieliby tutaj pisać rzeczy, które nie spodobałyby się poważnym reklamodawcom, a w dzisiejszych czasach stały dopływ pieniędzy do redakcji jest nie do przecenienia…

 

Kilka słów na zakończenie

Ile podobnych sytuacji dzieje się w całej Polsce? Prawdopodobnie setki, o ile nie tysiące. Niestety, tylko od czasu do czasu opinia publiczna dowiaduje się w szerszym zakresie, jak w rzeczywistości wyglądają pozakulisowe rozgrywki miejscowych notabli. I nie ma się co dziwić, bowiem wcale nie jest łatwo rozbić lokalne układy – zwłaszcza takie, które funkcjonują już dłuższy czas i gdzie polityk wraz z komendantem oraz prokuratorem piją sobie razem wódkę na koleżeńskim grillu, a do tego jeszcze od czasu do czasu wpadają do nich w odwiedziny miejscowi dziennikarze…

Zdjęcie ilustrujące wpis jest poglądowe! Osoby, rzeczy lub sytuacje przedstawione na zdjęciu NIE mają bezpośredniego związku z treścią niniejszego wpisu!