Przemyt gazów HFC – sposób na dochodowy biznes?

Przemycać można różne rzeczy – nawet takie, które „się fizjologom nie śniły”, jak mawiał klasyk. Do tej kategorii można chyba zaliczyć gazy typu HFC, czyli inaczej mówiąc hydrofluorowęglowodory lub też gazy cieplarniane. Stosuje się je min. w różnego rodzaju urządzeniach chłodniczych, klimatyzacjach oraz jako składniki wielu aerozoli – nie ma więc chyba wątpliwości, że jest to popularny produkt.

 

Dlaczego w ogóle przemyca się gazy typu HFC

Zacznijmy od tego, że Unia Europejska stara się walczyć z gazami typu F (do których należą także HFC), dążąc do ich stopniowego wycofania z rynku. Zgodnie z przyjętymi niedawno dyrektywami, do 2030 roku ma nastąpić obniżenie poziomu emisji takich gazów aż o 2/3 (w porównaniu ze stanem na 2014 rok). Oczywiście walka ta jest toczona „w imię ekologii i z uwagi na efekt cieplarniany”, gdyby ktoś miał w tej kwestii jakieś wątpliwości. Efektem takiego podejścia było nałożenie limitów / kontyngentów, jakie mają do dyspozycji producenci oraz importerzy na terenie UE. Nie wdając się zbytnio w szczegóły, spowodowało to bardzo duży wzrost cen: w latach 2014 – 2018 nastąpił skok aż o ponad 800% (średnie z kilku krajów UE)! A ponieważ zapotrzebowanie na HFC tak od razu się nie zmniejszyło, a chętnych na zakup po niskiej cenie było sporo, to do akcji szybko wkroczyli przemytnicy… I zrobili to z rozmachem – branżowe źródła szacują bowiem, że w 2018 roku wartość przemytu tych gazów do UE wynosiła ok. 20% legalnej sumy dopuszczonej do obrotu, co oznacza, że jest to wielomilionowy biznes.

 

Podstawowe kierunki przemytu

Tutaj należałoby zacząć od tego, że duża część (o ile nie zdecydowana większość) HFC nielegalnie pojawiającego się na europejskim rynku pochodzi z Chin. Świadczą o tym poniekąd rozbieżności w danych eksportowych Chińczyków, a danych importowych służb państw UE. I tak, dla przykładu:

– Chorwacja: 304% różnicy w stosunku do chińskich danych

– Dania: 238% różnicy

– Litwa: 123% różnicy

– Grecja: 104% różnicy

Oznacza to, że przykładowo do takiej Chorwacji z Chin wyeksportowano 304% więcej HFC, niż zadeklarowano importu w samej Chorwacji. Inny przykład: chińscy celnicy zarejestrowali w 2017 roku wywóz 245 ton HFC do Łotwy, podczas gdy łotewscy celnicy zarejestrowali jedynie 16 ton przywiezionych na terytorium Łotwy. Co się zatem stało z pozostałymi 229 tonami gazu – wyparował…? Niekoniecznie – raczej został wprowadzony na teren Unii Europejskiej z ominięciem limitów. Oczywiście, część z tej różnicy można zapewne wytłumaczyć błędami typu przypisanie nieprawidłowego kodu celnego lub zwyczajnemu niewysłaniu dokumentów, ale luka importowa i tak będzie znaczna.

 

Różnice w zestawieniach celnych Chiny – wybrane kraje Europejskie. Źródło: raport EIA (Environmental Investigation Agency).

 

Jeżeli chodzi o szlaki przemytnicze, jakimi HFC trafia na tereny UE, to można wskazać na 3 główne kierunki:

– północny, czyli przez Rosję i Ukrainę do Litwy, Łotwy i Polski, a stamtąd dalej na Zachód

– południowy, czyli przez Turcję do Grecji, Chorwacji oraz Włoch,

– zachodni, czyli z Wysp Owczych do Danii.

 

Główne szlaki przemytnicze do UE. Źródło: raport EIA (Environmental Investigation Agency).

 

Główne metody przemytu

Metoda 1: półlegalny import gazów

Należy zacząć od tego, że importowane na teren UE gazy cieplarniane muszą być wpisane do rejestru HFC, przy użyciu systemu F-gas. System ten służyć ma alokacji kontyngentów na zużycie gazów oraz monitorować ich wykorzystanie – obowiązek zarejestrowania się w tym systemie ma każde przedsiębiorstwo, które w ciągu 1 roku produkuje sprowadza na teren Unii gazy typu HFC w ilości odpowiadającej 100 tonom CO2 eq / CDE (równoważnik dwutlenku węgla). Na czym jednak polega wspomniana „półlegalność”? A chociażby na tym, że gazy normalnie płyną sobie do jakiegoś europejskiego portu, gdzie są zwyczajnie zgłaszane do procedur celnych. Na co liczą w takich przypadkach przestępcy?

 

Po pierwsze na to, że celnicy nie skontrolują kontenera, w którym np. może się znajdować o wiele większa ilość HFC niż ta zadeklarowana w dokumentach. I to się niekiedy udaje, gdyż celnicy zwyczajnie nie są w stanie skontrolować wszystkiego. Przykładowo: w naszej Gdyni % udział zgłoszeń celnych poddanych kontroli przed zwolnieniem towarów kształtował się w 2016 roku na poziomie 2,56% (zgodnie z oficjalnymi danymi) i nie sądzę, żeby od tego czasu jakoś drastycznie wzrósł. Jak kształtuje się wspomniany udział np. w Rotterdamie, tego niestety nie wiem, ale obstawiam, że na zbliżonym poziomie – warto sobie bowiem uświadomić fakt, że ten holenderski port przyjmuje rocznie około 125 milionów kontenerów, czyli średnio ponad 340 tys. dziennie. Fizyczne, 100% skuteczne, skontrolowanie takiej ilości to arcytrudne zadanie – nawet przy pomocy nowoczesnych skanerów i doskonałej organizacji procesów logistycznych (z której zresztą słyną Holendrzy).

 

Po drugie przemytnicy co prawda deklarują prawidłowe kody celne gazów, ale najzwyczajniej w świecie nie zgłaszają takich transportów do systemu F-gas. W praktyce jest bowiem tak, że celnicy sprawdzają jedynie to, czy dany importer jest w systemie i jak duży limit mu przyznano, a nie sprawdzają już tego, w jakim % tenże limit wykorzystał. Sprawdzenie % wykorzystania limitu jest w ogóle trudne do przeprowadzenia – w systemie nie ma bowiem łatwo dostępnych informacji na ten temat, co mocno utrudnia czynności kontrolne. Zresztą można też np. sprowadzić towar na firmę – krzak, która w ogóle nie jest zarejestrowana w rejestrze przedsiębiorstw obracających HFC i liczyć na to, że służby celne tego faktu nie wyłapią. Przykładem praktycznego zastosowania tej ostatniej metody był transport 600 butli gazu 134a, skonfiskowanych w 2018 roku właśnie we wspomnianym kilka linijek wyżej Rotterdamie. Towar przybył tam drogą morską z Turcji, a odbiorcą była firma bez wpisu w rejestrze przedsiębiorstw obracających HFC.

 

No i po trzecie ciekawym „patentem” jest tutaj deklarowanie szybkiego reeksportu. W praktyce wygląda to tak, że importuje się dużą ilość HFC do któregoś z krajów UE, sporo powyżej przyznanego limitu, a w razie problemów podczas odprawy celnej nieuczciwy importer oświadcza, że gazy będą dalej eksportowane poza teren Unii. Jest to zgodne z prawem – o ile oczywiście taki towar faktycznie w krótkim czasie popłynie czy też pojedzie gdzieś w dalekie świata strony. W rzeczywistości jednak gazy zostają sprzedane w Europie, a firma importująca po prostu się „zwija”.

 

Rzecz jasna szmuglerzy ryzykują konfiskatą towaru oraz nałożeniem poważnych kar finansowych na firmy zamieszane w nielegalny import HFC. Jednak widocznie po wkalkulowaniu strat i tak się opłaca – analogicznie chociażby jak w przypadku przemytu papierosów, gdzie średnio 1 TIR na 10 jest przeznaczony „do odstrzału” przez służby celne i nikt specjalnie nie rozpacza z tego powodu. A jeśli chodzi o kary administracyjne, to zawsze przecież można założyć firmę na „słupa” – stara, sprawdzona metoda, którą się wykorzystuje także i w tym biznesie.

 

Okno logowania do systemu F-gas. 

 

Metoda 2: klasyczny przemyt do UE

Tutaj nie ma wielkich niespodzianek: HFC trafia do Unii Europejskiej drogą lądową lub morską, a główny szlak przemytniczy biegnie od Chin, poprzez Rosję i Turcję. Metody transportu są różne: od kontenerów na statkach, poprzez TIR-y, autokary, a na zwykłych autach osobowych skończywszy. Zaraz, zaraz, gazy w osobówkach i autobusach…? Owszem – w ten sposób często przemyca się chociażby 134a, używany jako czynnik chłodzący do klimatyzacji samochodowych (który mocno ostatnio podrożał). Warto też wspomnieć o ciekawej opcji, jaką jest szmuglowanie na łodziach rybackich z Turcji do Grecji lub poprzez Maltę na południe Włoch – ten kanał jest praktycznie nie do skontrolowania w szerszej skali.

 

Przemyt HFC do Polski

Nie ma się co oszukiwać: ze względu na nasze położenie jesteśmy krajem, w którym przemytników jest całkiem sporo, więc byłoby w sumie dziwne, gdyby nie starali się oni zarobić także na szmuglowaniu HFC. I tak też się dzieje, ponieważ Polska jest swego rodzaju punktem przerzutowym, do którego sprowadza się wspomniany towar – głównie z Ukrainy – a potem „pcha” go dalej na Zachód. Oczywiście przy okazji korzystają także nasi przedsiębiorcy – przykładowo szacunki polskiej fundacji PROZON, która min. zajmuje się monitorowaniem problemu, mówią o tym, że obecnie w Polsce ok. 1/3 czynników do „nabijania” klimatyzacji w pojazdach mechanicznych pochodzi z wątpliwych lub nielegalnych źródeł. Czy te dane są przeszacowane, czy jednak nie, ciężko jest mi powiedzieć.

 

Przemyt na dużą skalę

Na początku kwietnia 2019 roku funkcjonariusze KAS z Łodzi przejęli blisko 25 ton gazów typu HFC bez odpowiednich papierów. Zgodnie z ustaleniami import towaru zgłosiła firma z Ukrainy, a został on zatrzymany dzięki „użyciu nowoczesnej technologii oraz wiedzy funkcjonariuszy KAS dotyczącej skomplikowanych regulacji prawnych UE w zakresie obrotu gazami sklasyfikowanymi jako cieplarniane”. No ok, niech będzie…

 

Kontrabanda gazów HFC przechwycona przez służby na terenie Polski. Źródło: KAS (Krajowa Administracja Skarbowa). 

 

Przemyt na małą skalę

W marcu 2018 roku polscy celnicy skontrolowali 2 samochody, w których przewożono czynnik chłodniczy ukryty w… butlach na gaz LPG. Trzeba przyznać, że rozwiązanie dość pomysłowe. No i teraz w tych autach udało się „upchnąć” jakieś 65 – 90 litrów gazu – nie wchodząc zbytnio w techniczne zawiłości: 1 litr takich gazów to równowartość ok. 0,5 kg, więc w tym przypadku przemytnicy mieliby do dyspozycji +- od 32 do 45 kg czynnika. Teoretyczna wartość rynkowa w Polsce wynosiła ok. 4500 – 6500 PLN, ale realna odsprzedaż byłaby jednak raczej na poziomie ok. 1/2 – 1/3 tejże ceny rynkowej (jak to w przypadku nielegalnych towarów bywa). Co ciekawe, podobno owych przemytników zawrócono na Ukrainę, nakładając na nich grzywny w wysokości ok. 20% wartości nielegalnego towaru. Ok, a kto byłby potencjalnym odbiorcą? Najprawdopodobniej warsztaty zajmujące się napełnianiem klimatyzacji samochodowych, które dzięki zakupowi przemycanego HFC mogą po prostu zarobić więcej (bo klientów „skasują” na ogół jak za czynnik z legalnej dystrybucji).

 

Kontrola samochodu, którym chciano przemycić do Polski gazy HFC ukryte w butli na LPG. Źródło: Fundacja Ochrony Klimatu PROZON. 

 

Opłacalność biznesu – rok 2019

Zacznijmy może od cen w legalnej dystrybucji, jakie obowiązują na terenie Unii Europejskiej. Tak więc w Niemczech butlę zawierającą 12 kg HFC 134a możemy kupić od +- 350 Euro. Bardzo podobne ceny mamy również w Polsce, gdzie taka butla kosztuje ok. 1500 PLN. W przeliczeniu wychodzi więc jakieś 30 Euro za 1 kg czynnika. Idźmy dalej: na potrzeby przemytu – zwłaszcza na mikroskalę – zwykle używa się małych butli o pojemności od 10 do 13,6 kg. Przy zakupie hurtowym w Chinach (ilości całopojazdowe powyżej 1000 sztuk) da się kupić butle HFC o pojemności 13,6 kg w cenie 40 – 45 Euro / sztuka. Jak łatwo obliczyć, 1 kg czynnika kosztuje tu ok. 3 Euro, a więc 10-krotnie mniej niż jego cena w legalnej dystrybucji detalicznej na terenie UE!

Oczywiście nikt tutaj raczej nie „wykręci” 10-krotnej przebitki, ponieważ towar po pierwsze trzeba przetransportować z Chin do Europy, po drugie rozprowadzić w detalu (lub hurcie), a po trzecie wreszcie zaoferować w bardzo atrakcyjnej cenie, aby ktoś w ogóle zaryzykował jego kupno. I tak, dla przykładu, na Zachodzie Europy da się taką butlę o pojemności 13,6 kg sprzedać za 200 – 250 Euro, a w Polsce realnie można za nią uzyskać jakieś 140 – 200 Euro (tak przynajmniej twierdzą firmy z branży). Zauważalnie niższa cena „startowa” w naszym kraju jest spowodowana tym, że stosunkowo łatwo można tutaj przemycić towar z Ukrainy, do której mamy przecież blisko, co obniża koszty. Jeżeli chodzi o modele dystrybucji, to poniżej 2 przykładowe:

1. Sprowadzenie dużego transportu z Chin i przewiezienie go w całości na teren UE, a potem już klasyczna odsprzedaż: mailowanie i dzwonienie po firmach z branży, portale aukcyjne, dealerzy – detaliści docierający np. do niezależnych warsztatów nabijających klimatyzację itp. Nie jest to zadanie łatwe, ale do przeprowadzenia – zwłaszcza, jeśli znajdzie się jednego dużego odbiorcę, który od razu weźmie cały towar lub jego znaczną część.

2. Sprowadzenie transportu na np. Ukrainę, a stamtąd przemycenie „małą łyżeczką” do Polski i Niemiec. Hurtownik sprowadzający towar nie musi przy tym sam organizować takiego przemytu – wystarczy, że doda swój narzut (zwykle przy podobnych biznesach jest to 50 – 100%) i odsprzeda towar „mrówkom”, które będą to przewozić przez granicę ukraińsko – polską i rozprowadzać dalej. Przykładem takich „mrówek” byli chociażby kierowcy dwóch aut przewożących HFC w butlach na LPG z Ukrainy do Polski. Ten sposób jest bezpieczniejszy, choć wydaje się, że dystrybucja tego typu byłaby bardziej rozciągnięta w czasie.

Na zakończenie wątku dystrybucji warto jeszcze dodać pewien „smaczek” statystyczny: otóż według badania przeprowadzonego wśród firm z branży (tzn. używających HFC), aż 72% z nich miało styczność z nielegalnym towarem lub też dostało propozycję jego zakupu z podejrzanych źródeł. Handlarze więc nie próżnują…

 

Screen z ogłoszenia na Facebooku dotyczącego sprzedaży HFC. 

 

Krótkie podsumowanie: jak walczyć z nielegalnym importem gazów typu HFC

Powiem tak: nie ma się co dziwić, że przemyt i nielegalny handel HFC kwitnie – tak to już bywa w przypadku towarów, których cena jest sztucznie „pompowana” przez rozmaite regulacje lub też bardzo duże obciążenia podatkowe (analogicznie: papierosy). Oczywiście w planach są przeróżne działania zmierzające do ograniczenia procederu, jak chociażby:

– uzupełnienie istniejącego systemu o narzędzie pozwalające służbom celnym na szybkie sprawdzenie tego, jak wysoki limit na HFC przyznano danemu importerowi i jakie jest % wykorzystanie tego limitu w czasie rzeczywistym,

– zlikwidowanie „bałaganu” z jednostkami – obecnie limity są mierzone w ekwiwalentach CO2, a tymczasem w formularzach celnych (SAD) występują kilogramy oraz tony; oczywiście można to przeliczyć, ale jest to dodatkowe utrudnienie, które zniechęca wielu celników do rzetelnej pracy,

– stworzenie dodatkowej dokumentacji oraz usprawnienie / umożliwienie monitorowania obrotu gazami HFC deklarowanymi jako przeznaczone do szybkiego reeksportu poza UE,

– systematyczne szkolenia służb celnych, aby skuteczniej wyłapywały przemytników oraz sukcesywne nagłaśnianie problemu.

Nie da się ukryć, że obecnie system monitorowania jest dość dziurawy, więc handlarze nielegalnie sprowadzonym HFC mają możliwość relatywnie prostego zarabiania. I dopóki się tego systemu nie uszczelni, to gazy dalej będą „przeciekać” na teren Unii Europejskiej. A zresztą, nawet po operacji uszczelnienia i tak pozostanie jeszcze klasyczny przemyt – a tego praktycznie nie da się w 100% wyeliminować, dopóki będą klienci na tego typu kontrabandę (a zapewne będą, jeśli utrzyma się dotychczasowy poziom rozbieżność cen na linii UE – Chiny).

Zdjęcie ilustrujące wpis jest poglądowe! Osoby, rzeczy lub sytuacje przedstawione na tym zdjęciu NIE mają bezpośredniego związku z treścią niniejszego wpisu!

Polacy w UK a przestępczość (nie tylko gospodarcza)

Dziś będzie nieco luźniejszy wpis, a mianowicie opowiem historie dwóch różnych osób, jednak uprzedzając od razu, że są one tylko częściowo związane z tematem przestępczości gospodarczej (ale myślę, że małe odbiegnięcie od głównego tematu bloga od czasu do czasu nie zaszkodzi). Do tekstu postanowiłem dodać kilka zdjęć pochodzących z mojej prywatnej galerii – tak dla zbudowania lepszego klimatu. Obydwu bohaterów znałem osobiście, choć trudno o nich powiedzieć, że byli to moi kumple. No a działo się to wszystko przed rokiem 2010 w Wielkiej Brytanii, a więc w czasach wzmożonej fali emigracji naszych rodaków.

 

Historia 1: Bułgar (pseudonim zmieniony)

Bułgara poznałem jeszcze w Polsce – mniejsza o to, w jakich okolicznościach. Od początku lat 2000 szukał on swojego miejsca w życiu i jakoś nie bardzo mógł je znaleźć. Do uczciwej pracy iść mu się nie chciało, więc zajmował się drobnymi kradzieżami, potem przerzucił się na samochody, aż wreszcie trafił do grupy, która była podobno jedną z najlepszych w Polsce jeśli chodzi o kradzieże TIR-ów. Bułgar stopniowo „wsiąkał” w gangsterskie życie – przykładowo pewnego razu wniósł na dyskotekę granat, a gdy bramkarze chcieli wyrzucić go z imprezy za „zadymianie”, wyciągnął go z kieszeni i powiedział: „Jak wam się nudzi, to mogę grzechotnika odpalić. Wypi*rdalać!”. Innym znów razem uciekając przed grupą uderzeniową policji skrył się w szuwarach nad jeziorem, gdzie w wodzie przesiedział ładnych kilka godzin (a był to zdaje się listopad). Wiele by opowiadać, a nie wszystko nadaje się do publikacji. W każdym razie żywot „młodego wilka” nie potrwał zbyt długo – kariera Bułgara została bowiem brutalnie przerwana przez wymiar sprawiedliwości. Wyrok nie był przesadnie surowy, ale otrzeźwił naszego bohatera (co sam później potwierdzał). Spowodował też podjęcie przez niego życiowej decyzji: wyjeżdżam za granicę, do Wielkiej Brytanii! Pobyt w „sanatorium” oznaczał dużą ilość wolnego czasu, więc Bułgar zaczął uczyć się angielskiego, co miało zaprocentować w niedalekiej przyszłości. Po wyjściu na wolność wydobył „zaskórniaki” schowane na czarną godzinę, po czym kupił bilet do Londynu. O ile dobrze pamiętam, to miał tam zapewnioną chatę u jakiegoś znajomego, a do tego obiecaną robotę na budowie. Pewnego dnia wsiadł więc w autobus i pojechał…

 

Bułgar, jako fan luksusowych i szybkich samochodów, powtarzał często, że kupi sobie auto tzw. topowej marki – to było dla niego synonimem sukcesu. No i udało mu się, choć akurat nie był to Rolls Royce. 

 

Początki w Londynie nie były łatwe – Bułgar musiał ostro zapierdzielać na budowie za grosze, ale uczył się fachu, miejscowych realiów, szlifował język, no i łapał kontakty. Jego szef – Polak to był typowy „Janusz biznesu”, który orał swoich pracowników ile mógł, zatrudniając ich nielegalnie. Mimo tych przeciwności Bułgar zaoszczędził jednak trochę pieniędzy, aż wreszcie przyszedł czas, że z kumplem rzucili robotę u tego „Janusza” i poszli na swoje, podebrawszy przy tym niektórych klientów dotychczasowemu szefowi. Bułgar zaczął więc wreszcie pracować na własny rachunek i stopniowo zdobywał nowe kontrakty – głównie dzięki dumpingowym cenom, które mógł oferować z góry zakładając, że będzie kombinował z wypłatami swoich pracowników. Tak więc obcinał im stawki np. o połowę, tłumacząc ten fakt wyimaginowanym „spapraniem roboty” oraz tym, że inwestor mu nie chce płacić, a nie ma już czasu na poprawki itp. Nagminnie też nie płacił za nadgodziny stawiając ludzi pod ścianą na zasadzie: „Panowie, albo będziecie zapierdzielać w soboty, albo się nie wyrobimy, a jak tak, to inwestor mi nie zapłaci i ja Wam też nie zapłacę, bo nie będę miał z czego. No i o płatnych nadgodzinach zapomnijcie, bo ja i tak do tego biznesu dopłacam.”. Tak przynajmniej opowiadał. Ludzie się wkurzali, ale co mieli w sumie zrobić – w tamtych czasach do UK przyjeżdżało wielu rodaków bez znajomości języka, którzy byli szczęśliwi, że w ogóle mają jakąkolwiek robotę i dach nad głową – choćby to był malutki, zagrzybiony pokój, w którym śpi czterech chłopa.

 

 „Kebabownia” Portland Chippy – akurat kebaby mieli średnie jak na standardy UK, ale można było tam spotkać wielu Polaków – możliwe, że ze względu na częściowo polskojęzyczną obsługę. Bułgar, jak sam utrzymywał, przez początkowy okres pobytu w Londynie jadał w takich miejscach jedynie w weekendy, chcąc zaoszczędzić jak najwięcej (choć jedzenie było tam relatywnie tanie).

 

Bułgar zarabiał coraz więcej i coraz więcej inwestował w sprzęt – a to jakaś maszyna do posadzek, a to do tynkowania… Zaczął też zatrudniać część ludzi na normalne umowy – po prostu inaczej było już strach, gdyż służby brytyjskie dostawały coraz więcej sygnałów od miejscowych przedsiębiorców budowlanych, że Polacy psują interes zaniżając stawki, bo zatrudniają na czarno i nie wystawiają faktur przy mniejszych zleceniach. Biznes się kręcił, więc Bułgar zaczął kupować nieruchomości, remontować je, a potem wynajmować Polakom. Gdy widziałem go ostatni raz, a sporo czasu upłynęło od tamtego momentu, miał już kilka domów (być może w kredycie, ale jednak). Kupił też naprawdę drogie auta – jedno dla siebie, drugie dla żony (nie będę pisał jakiej marki, ponieważ jest ona dość niszowa i naprawdę niewielu Polaków w UK jeździ tymi samochodami). A firma Bułgara? W szczytowym okresie zatrudniała podobno ponad 50 osób, a ile teraz, tego nie wiem. Pamiętam, że spytałem go kiedyś o to, czy mu nie żal tych jego pracowników, na co odparł:

„Nie bardzo, bo oni startują z tego samego poziomu co ja kiedyś – mnie też oszukiwał ten ch*j były szef. A poza tym to niech się cieszą, że jednak im płacę te kilka stów i daję dach nad głową, bo u Cyganów by nawet tego nie mieli!”.

No i właśnie w tym momencie pora przejść do historii drugiego bohatera…

 

Ostatnie biuro firmy Bułgara, jakie widziałem, mieściło się w takim właśnie budynku z czerwonej cegły,
z charakterystycznymi schodami pożarowymi.

 

Historia 2: Łysy (pseudonim zmieniony)

Łysego poznałem w UK – jak wielu innych rodaków wyjechał do pracy po wejściu Polski do Unii Europejskiej. Pojechał w sumie w ciemno, czyli „z ogłoszenia”, w którym ktoś oferował robotę wraz z zakwaterowaniem gdzieś na obrzeżach Londynu. Na dworzec o umówionej godzinie podjechało po niego auto, a w środku dwóch Cyganów – takich miłych i rozgadanych, oczywiście doskonale mówiących po polsku. Zawieźli go do jakiegoś obskurnego domu na odludziu, gdzie już czekało kilku innych Polaków – tam niby mieli mieszkać. Po kilku godzinach przyszedł do nich jakiś inny Cygan i mówi, że on jest landlordem (właścicielem) i że mają dawać mu po 1000 funtów za miesiąc mieszkania z góry i kaucję (tak, jakby w tej norze było cokolwiek wartościowego do zniszczenia) oraz paszporty/dowody i prawa jazdy celem „załatwienia formalności”. Polacy spojrzeli jeden na drugiego i mówią, że przecież nie tak było w ogłoszeniu i telefonicznie inaczej ustalali, więc dziękują i wychodzą, a zresztą żaden z nich nie ma 1000 funtów przy sobie. Cygan nic. Schodzą na dół, a tu drzwi zamknięte. Mówią do Cygana, żeby otworzył, a ten na to, że muszą najpierw zapłacić. Polacy twardo żeby otwierał, bo w przeciwnym razie rozwalą drzwi. W tym momencie zgrzyt zamka, drzwi się otwierają i do domu wchodzi kilku cygańskich „karków”. No i co tu dużo mówić, Polacy dostali srogi oklep, a na koniec Cyganie zabrali im paszporty i wszystkie pieniądze, rzeczy też zamknęli na klucz w osobnym pokoju, zostawiając pobitym tylko to, co mieli na sobie – i tyle.

 

Z tego, co opowiadał mi Łysy, dom o którym mowa we wpisie, był położony na obrzeżach jednej z tzw. dzielnic przemysłowych – przykład takiego miejsca na zdjęciu. Takie dzielnice praktycznie pustoszeją po godzinie 16:00, gdy kończy się zmiana w większości zakładów.

 

Łysy z nowymi kompanami dostali jeden dzień „na wypoczynek”, a następnego ranka podjechał bus i zawiózł ich gdzieś na jakąś farmę, na której ciężko pracowali przez kilkanaście godzin. Po powrocie „na kwaterę” Cygan – landlord wypłacił im po jakieś śmieszne kilka funtów mówiąc, że reszta wypłaty poszła na „koszty zakwaterowania i transportu” i że im kupi jedzenie. No i faktycznie, wkrótce przywiózł jakieś żarcie i wódkę. Dom na noc zamknięty oczywiście – nie pamiętam już dokładnie, czy ktoś go pilnował, ale zapewne tak. I tak Polacy przepracowali w tym systemie przez tydzień – za każdym dniem było to samo. W końcu jeden z rodaków ostro się postawił, więc dostał wychowawczy „oklep” od Cyganów i do tego „naliczyli” mu kilkaset funtów do odpracowania, a na dokładkę zabrali obrączkę ślubną za karę. Zapytałem Łysego, czemu nie uciekli od razu, na co ten odpowiedział:

No wiesz, wszystkie pieniądze wzięli, dokumenty, telefony, ciuchy, a tu obcy kraj, ja po angielsku słabo, gdzie pójść, za co wrócić do Polski…

I tak jeszcze rodacy popracowali drugi tydzień, aż wreszcie zgadali się i pewnej nocy uciekli przez okno. Jeden z tych Polaków miał gdzieś zapisany numer do jakiegoś znajomego w Londynie, a że już przez te 2 tygodnie odłożyli po kilkadziesiąt funtów, to kupili kartę telefoniczną, bilety i pojechali. Zostawili wszystkie ciuchy, dokumenty itd. Tamten dobry chłopina z Londynu pomógł im załatwić jakieś noclegi, dał trochę jedzenia, udostępnił telefon, żeby do Polski zadzwonili… Ogólnie po tej akcji Łysy otrzymał od rodziny przekaz przez Western Union i jakoś wrócił do Polski. Do tej pory zapewne twierdzi, że nawet jakby mu Cygan 200 złotych na ulicy chciał dać, to by uciekał od niego jak najdalej (takie były jego słowa). Na zakończenie tej historii dodam jeszcze, że mimo przeżytej traumy Łysy wrócił do UK po jakimś czasie od opisywanych wydarzeń i tym razem udało mu się znaleźć normalną pracę – co się dziś z nim dzieje, tego nie wiem, gdyż kontakt urwał się ładnych parę lat temu.

 

Pub w Manchesterze – w jednym z takich miejsc miałem okazję porozmawiać z Łysym na temat jego przejść w UK. 

 

To były ciekawe lata…

Cóż, nie da się ukryć, że problem niewolniczej pracy (bo chyba można tak nazwać przypadek Łysego) był dość poważny w pierwszych latach masowej emigracji Polaków do Wielkiej Brytanii. Prawie że równolegle pojawiły się także wyłudzenia świadczeń socjalnych – i nie ma co uwijać w bawełnę: w procederze tym znów brało udział wielu polskich Cyganów (występowali tam często jako organizatorzy). Po jakimś czasie brytyjskie służby zorientowały się co jest grane i źródełko wyschło, ale niektórzy „benefit thieves” zdążyli w międzyczasie zarobić naprawdę dobre pieniądze.

 

Nocny widok na Rusholme – dzielnicę Manchesteru zamieszkaną przez dużą liczbę muzułmanów. To min. tutaj można było bez większego problemu dostać papierosy z przemytu. 

 

Wraz z napływem emigrantów zwiększył się także przemyt papierosów z Polski do UK, a nawet w dość krótkim czasie można było tam kupić polskie L&M-y czy Marlboro spod lady w sklepach. Co ciekawe tymi papierosami handlowało wielu sklepikarzy z muzułmańskich dzielnic, jak chociażby Rusholme w Manchesterze (BTW mają tam świetne kebaby, choć oczywiście nie w każdym lokalu). Pamiętam przykładowo, jak wszedłem do pewnego sklepu ze swoją ówczesną dziewczyną, a sklepikarz słysząc, że rozmawiamy po polsku, zapytał z uśmiechem na ustach: „Polska, papierosy…?”, po czym wyciągnął wagon Marlboro. Nie skorzystałem, ponieważ nie palę. Co jeszcze… Pojawiła się też amfetamina, którą było łatwiej rozprowadzać z uwagi na to, że coraz więcej naszych rodaków nawiązywało kontakty z miejscowymi – z tego, co kojarzę, to sporo tego towaru szło do czarnoskórych dealerów.

 

Wejście do jednego z licznych „salonów masażu” w Manchesterze – o ile mnie pamięć nie myli, to ten konkretny zlokalizowany był w pobliżu tzw. Chinatown, czyli chińskiej dzielnicy.

 

Na koniec pewne spostrzeżenie: z tego, co mi wiadomo, to naszym rodakom nie udało się na terenie Wielkiej Brytanii stworzyć poważnych grup przestępczych, porównywalnych siłą i stopniem zorganizowania do polskich odpowiedników.

Owszem, jakieś tam gangi były, ale można powiedzieć, że nie miały one startu chociażby do Pakistańczyków czy Jamajczyków. Przy okazji dodam, że wizyta w dzielnicy zamieszkanej przez tych ostatnich to było ciekawe doświadczenie – w witrynie praktycznie każdego sklepu wisiały policyjne ogłoszenia o zabitych i poszukiwanych… W każdym razie polscy przestępcy, którzy wyemigrowali do UK, nie bardzo mieli tam na czym zarabiać – Murzyni oraz Pakistańczycy kontrolowali większość handlu narkotykami, a z kolei agencje towarzyskie (zwane niekiedy dla niepoznaki „saunami” lub „salonami masażu”) były pod opieką tej drugiej nacji. Nasi rodacy na ogół woleli im się nie narażać, więc i nie robili im zbytniej konkurencji. O zarabianiu na VAT też raczej można było zapomnieć – brak know-how, brak kontaktów, wreszcie brak pieniędzy na rozruch… Nieliczni być może podejmowali jakieś udane próby, tego wykluczyć nie mogę, ale przeciętny polski „kark” nie miał podejścia do tego tematu. Oczywiście możliwym jest, że polska przestępczość zorganizowana na Wyspach rozwinęła się nieco w ciągu ostatnich 2 – 3 lat, jednakże ja nic o tym nie wiem. Co więc pozostało naszym „mafiozom”…? Przemyt oraz wykorzystywanie naszych rodaków + inne kombinacje (ostatnio np. organizowanie transportów odpadów z UK do Polski). Opcja przemytnicza w większej skali była już opanowana od dawna przez faktycznie mocne grupy, ale jeśli chodzi o dorabianie się na rodakach, to pozostało tutaj spore pole do popisu – przykładem tego są dwie opisane powyżej historie. Tak to właśnie wyglądało jeszcze jakieś 8 – 10 lat temu, a dziś sytuacja chyba nieco się „ucywilizowała” – w każdym razie rzadko już słychać w mediach o „obozach polskich niewolników”.

 

Zdjęcie ilustrujące wpis jest poglądowe! Osoby, rzeczy lub sytuacje przedstawione na tym zdjęciu NIE mają bezpośredniego związku z treścią niniejszego wpisu!

Handel podróbkami w Polsce

Temat handlu rzeczami z podrobionymi znakami towarowymi nie znajduje się ostatnio w świetle reflektorów (na dzień dzisiejszy „rządzi” bardziej medialny VAT), ale w dalszym ciągu działalność taka stanowi istotną gałąź przestępczości gospodarczej. Skala problemu jest bowiem spora – dość powiedzieć, że polski budżet traci podobno z tego tytułu ok. 5 miliardów PLN rocznie. Składają się na to min. niezapłacona akcyza w przypadku wyrobów tytoniowych czy alkoholowych oraz utracone wpływy z VAT-u i podatku dochodowego (przestępcy raczej niechętnie się rozliczają z tych danin). Niektórzy twierdzą co prawda, że budżet w zasadzie nic tutaj nie traci, lecz po prostu nie notuje wpływów, co nie jest tożsame ze stratą, ale zostawmy tego typu rozważania na boku. Nie jest też tajemnicą, że swego czasu grupy przestępcze zajmujące się podrabianiem towarów były często zaangażowane w karuzele (podróbki i uszczuplanie/wyłudzanie VAT-u to niezłe połączenie). No a do tego wszystkiego dochodzą jeszcze utracone korzyści właścicieli znaków towarowych, którym w związku z tym procederem spada sprzedaż – tak więc można rzec, że nie jest kolorowo.

 

Co podrabia się najczęściej?

Według raportów OECD w skali UE prym wiodą następujące kategorie:

– papierosy: 6,4% ogółu podrabianych towarów

– telefony i akcesoria: 5,6%

– zabawki: 5,1%

– sprzęt elektroniczny: 3,7%

– leki: 2%

W polskich warunkach można powiedzieć, że ważne miejsca w podróbkowej hierarchii oprócz wyżej wymienionych zajmują także: alkohol, chemia gospodarcza, odzież oraz niektóre produkty spożywcze. Nie wszystko oczywiście produkuje się u nas – statystyki mówią np., że udział Chin w unijnym rynku podróbek oscyluje wokół 58%. Obstawiam jednak, że w przypadku Polski ten % jest nieco niższy, gdyż wiele rzeczy (jak np. papierosy) produkujemy sobie we własnym zakresie. Co do Chińczyków, to niby walczą oni z podrabianymi produktami na AliExpress, ale tak jakby nie do końca im to wychodzi. Przykładem są chociażby ukryte aukcje, na których można bez większego problemu zakupić podróbki. W dużym skrócie wygląda to tak: tzw. naganiacze na różnych grupach na Facebooku wrzucają linki do zaufanych sprzedawców i kody promocyjne. Następnie użytkownik kupuje oficjalnie na aukcji coś legalnego – niech będzie, że maskotkę – podaje kod, a w rzeczywistości dostaje np. podrabiany zegarek Armaniego. Można? Można! Jeśli kogoś ten temat interesuje, to w sieci znajdzie informacje bez problemu, głównie na niezależnych blogach.

 

Opakowanie podrabianej Viagry zawierające 4 tabletki. Jakieś 10 lat temu można je było dostać za ok. 30 PLN, podczas gdy obecnie oficjalna cena wynosi ok. 90 PLN. 

 

Kto i dlaczego kupuje podróbki?

W 2017 roku insytut ARC Rynek i Opinia przeprowadził badania, z których wynikało, że w ciągu ostatnich 2 lat (2015-2016) aż 48% Polaków kupiło choć raz podróbkę. Nie wiadomo do końca, czy wliczano w to osoby, które nie były w 100% pewne, że zakupiony przez nie towar to podróbka, lecz tylko to podejrzewały. Zakładając jednak, że część osób zakupiła podrobiony towar nawet o tym nie wiedząc, to rzeczywisty odsetek mógł być nawet wyższy. W badaniu tym wyszło także, że nabywcami podróbek są głównie młodzi konsumenci w wieku 15-24 lat. Dlaczego je kupili? Część z tych osób była z pewnością nieświadoma tego, że dany towar nie jest oryginałem, ale już inni dobrze o tym wiedzieli. Chęć zaoszczędzenia lub zaimponowania np. koszulką z wielkim logo Versace, powodowała jednak takie, a nie inne, decyzje zakupowe.

Co ciekawe, wiele osób uznaje, że kupowanie podróbek jest moralnie usprawiedliwione. Padają tutaj chociażby argumenty w stylu:

– Panie, przecież nie widać różnicy, to po co przepłacać…?

– Jeśli w cenie papierosów ponad 80% to podatek, to ja nie będę rządu dorabiał – dosyć kasy biorą w moich podatkach!

– Nie stać mnie na oryginał, a też chcę poczuć odrobinę luksusu.

– Złodzieje szyją te buty w Chinach po kilkanaście dolarów, a ja mam dawać 4 stówy jak jakiś frajer? To już wolę podróbkę kupić, też dobra!

Itp. itd. Nie będę tutaj oceniał moralnej strony takiego podejścia – to niech już każdy zrobi we własnym zakresie.

 

Podrabiany zegarek marki Armani – widać dość wyraźnie krzywo umieszczone logo. 

 

Najnowsze zmiany w prawie dotyczące zwalczania handlu podróbkami

Od marca 2019 roku obowiązuje w Polsce nowelizacja, która pozwala ścigać za handel podróbkami nie tylko samych sprzedawców, ale także osoby… wynajmujące im powierzchnie handlowe. Jak twierdzą niektórzy prawnicy wyspecjalizowani w tematyce własności przemysłowej, może to spowodować duże kłopoty dla właścicieli takich bazarów, jak np. słynna Wólka Kosowska, gdzie nietrudno o podrabianą odzież czy perfumy. Teoretycznie bowiem właściciele podobnych obiektów będą mogli być pociągani do odpowiedzialności za ułatwianie procederu przez posiadaczy praw do znaków towarowych. Dodatkowo też będą stosunkowo łatwym celem dla prawników – taki Wietnamczyk czy Senegalczyk handlujący podróbkami w detalu może bowiem nagle „zniknąć”, a właściciel hali już niekoniecznie i to od niego będzie można egzekwować odszkodowanie za poniesione straty. Czy pomoże to ograniczyć skalę zjawiska handlu stacjonarnego nieoryginalnymi towarami? Cóż, poczekamy, zobaczymy…

 

Co podrabia się w Polsce?

Żartobliwie można by powiedzieć, że prawie wszystko, bo dla jednych pasztet, w którym jest kilka % mięsa, nie jest prawdziwym pasztetem, a dla drugich piwo koncernowe nie ma nic wspólnego z prawdziwym piwem. Pozostaje też pytanie, czy za podróbkę w pewnym sensie można uznać np. mix tłuszczowy sugerujący swoją nazwą, że jest pełnoprawnym masłem, co wprowadza w błąd konsumentów. Jest to jednak temat na inne opracowanie, więc idźmy dalej. ⬇️

 

Podrabiane proszki do prania

Weźmy dla przykładu proszek Ariel – jego opakowanie o wadze 6,5 kg w lutym 2019 kosztowało ok. 70 PLN na Allegro. Tymczasem w Niemczech możemy zamówić całkiem podobny proszek w cenie około 23 PLN netto za opakowanie 6,5 kg przy zamówieniu min. 1 palety, cena wraz z dostawą na terenie Polski (oferta sprzed roku). Oczywiście mowa tu o proszkach mało znanych brandów, czy też brandów no-name, które trzeba byłoby potem przepakować do podrobionych opakowań wspomnianego Ariela (lub innego oryginalnego proszku). Zresztą przy zamówieniu całego TIR-a i pakowaniu np. w big-bagi cena byłaby jeszcze niższa, więc jest miejsce na sporą przebitkę – zwłaszcza, jeśli nie odprowadzi się VAT-u, który w przypadku proszków do prania wynosi 23%. Oczywiście od potencjalnego zysku trzeba odliczyć koszty logistyczne, pakowania i tak dalej, ale da się godnie zarobić, a konsument dostanie nawet całkiem niezły jakościowo produkt.

W bardziej hardkorowej wersji można też produkować proszki samemu z gotowych komponentów, po prostu mieszając je w jakiejś hali czy nawet zwykłej szopie. To, co z tego wyjdzie, rzecz jasna nie musi spełniać żadnych norm – ważne, żeby opakowanie było odpowiednie. Takie proszki można potem sprzedać np. jako „lepsze, niemieckie wersje” lub wyeksportować chociażby na Ukrainę. Ten kierunek był (jest?) dość popularny wśród polskich eksporterów podróbek, o czym jeszcze wspomnę.

 

Podrabiana kawa

Tutaj z kolei jest nieco mniejsza przebitka niż na proszkach do prania. Najczęściej podrabia się znane marki, jak chociażby Lavazza – taka średnia półka jest bowiem na tyle droga, aby proceder się opłacał, a jednocześnie znana przeciętnemu konsumentowi, co ułatwia sprzedaż. Praktyka pokazuje, że najczęściej możemy się natknąć na kiepskiej jakości kawę ziarnistą pakowaną w puszki. Można się domyślać, że jest to spowodowane tym, że proces pakowania kawy zmielonej może być nieco bardziej zaawansowany technologicznie i trudniejszy do przeprowadzenia w warunkach garażowych. Poza tym koszt zakupu używanej linii do pakowania kawy wynosi ok. 100 tys. PLN, a więc przy mniejszym zasięgu działalności jest to dość ryzykowna inwestycja, gdyż jest duża szansa, że taka linia zostanie skonfiskowana w efekcie nalotu służb zanim jeszcze zdąży na siebie zarobić. Oczywiście być może na rynku są dostępne jakieś tańsze rozwiązania, bardziej chałupnicze, jeśli chodzi o poziom technologii – to już wiedzą znawcy branży. Tymczasem kawę sypaną do puszek można od biedy pakować nawet ręcznie, choć oczywiście będzie to robota niezbyt wydajna.

Ile można na tym zarobić? Przykładowo popularna Lavazza d’Oro ziarnista to w hurcie koszt mniej – więcej 35 PLN netto za 1 kg*, przy zakupach całopaletowych (tu sporo zależy od ilości, kraju pochodzenia itd.). W detalu natomiast idzie to sprzedać za ok. 50 PLN brutto*. Przebitka w legalnym handlu przy opłaceniu VAT-u wynosi więc zwykle kilka PLN na przytoczonym opakowaniu 1 kg, czyli relatywnie niezbyt dużo. Sytuacja zmienia się jednak, gdy zakupimy w hurcie tanią kawę kiepskiej jakości (np. sprowadzoną z Niemiec), za którą zapłacimy ok. 20 PLN netto za 1 kg, a następnie zapakujemy ją w opakowania renomowanego producenta, a do tego nie odprowadzimy należnego VAT-u – wtedy zarobek zwiększa się radykalnie. Jako ciekawostkę dodam jeszcze, że podobno wtajemniczeni są w stanie zakupić od palarni za grosze tzw. kawę odpadową, której przebieg palenia się nie udał i jest ona zbyt mocno wyprażona, aby mogła być normalnie sprzedawana. Na potrzeby podrabiania nadaje się jednak jak znalazł, choć nawet przeciętny konsument szybko wyczuje, że coś jest chyba nie tak… Jeśli więc widzimy kawę dobrej, znanej marki w podejrzanie niskiej cenie, różniącej się o jakieś 30% (albo i więcej) od ceny regularnej, sprzedawaną gdzieś na jakimś targowisku lub podobnym miejscu, to możemy podejrzewać, że coś może z nią być nie tak.

*Ceny na marzec 2019

 

Kawa Lavazza ziarnista, opakowanie 0,5 kg.

 

Podrabiane papierosy

Nietrudno się domyślić, że jeśli ponad 80% ceny detalicznej danego produktu stanowią podatki (stan na 2019 rok), to aż kusi, żeby to wyprodukować i sprzedać bez płacenia „haraczu” państwu. I tak się właśnie dzieje z papierosami – w końcu przebitka jest ogromna, ponieważ rzeczywisty koszt produkcji paczki papierosów to kwota ok. 1 PLN lub mniej (łącznie z opakowaniem), a ceny w sklepach to 14 – 17 PLN. Oczywiście raczej ciężko jest sprzedać taki podrabiany towar za ceny detaliczne obowiązujące w legalnej dystrybucji, jednak zniżka na poziomie 30-50% zapewnia i tak kilkuset-% zysk.

Jakie marki podrabia się najczęściej? Tutaj zapewne nie będzie zaskoczenia, jeśli napiszę, że prawdopodobnie Marlboro (prawdopodobnie, bo raczej ciężko w tej branży o jakieś 100% pewne statystyki) oraz L&M, które są bardzo popularne w Polsce. Przestępcy są dobrze zorganizowani, o czym świadczy skala ich działalności – przykładowo w 2018 roku funkcjonariusze zrobili „wjazd” do nielegalnej fabryki tytoniu, która posiadała profesjonalną linię produkcyjną wartości ok. 1,8 miliona PLN! Linia ta była podobno w stanie wytwarzać 125 paczek na minutę. W przypadku innej fabryki, której teoretyczne moce produkcyjne wynosiły ok. 60 milionów sztuk papierosów miesięcznie, specjaliści oszacowali, że grupa przestępcza mogła na niej zarabiać od 3 do 5 milionów PLN w ciągu miesiąca. Rzecz jasna po tych liczbach widać założenia, że linia nie pracowała przez 24h na dobę przez 7 dni w tygodniu, lecz o wiele krócej (prawdopodobnie na skutek nie do końca wydolnych kanałów dystrybucji towaru lub/oraz trudności organizacyjnych).

Dla papierosów podrabianych w Polsce konkurencję stanowią oczywiście wyroby przemycane zza wschodniej granicy, na których też można uzyskać niezłą przebitkę. Przykładowo na przełomie 2015 i 2016 roku cena paczki papierosów z segmentu premium oscylowała w ukraińskim hurcie w granicach 0,5 – 0,7 Euro. Przemycając je do Polski można było osiągnąć realny zysk 1 – 2 Euro na każdej paczce, w zależności od skali działania i organizacji logistyki oraz kanałów sprzedaży. Oczywiście jeszcze większy zysk osiąga się wioząc towar dalej – np. do Wielkiej Brytanii czy Norwegii. Transgraniczny przerzut papierosów jest na tyle opłacalny, że według pewnych źródeł na tzw. kierunku wschodnim wyparł nawet przemyt narkotyków – zyski są podobne, a „za fajki” grozi mniejsza odpowiedzialność karna. Na zakończenie tego wątku warto też wspomnieć o pewnym kuriozum, jakim są bez wątpienia papierosy Jin Ling – jedynej chyba marki na świecie, która została stworzona na potrzeby przemytu (nie są to żadne podróbki). Popularne „koziołki” są produkowane w obwodzie kaliningradzkim przez Bałtyckie Zakłady Tytoniowe oraz w innych fabrykach – filiach. Wartość przemytu tych papierosów do krajów Unii Europejskiej wynosi ok. 1 miliarda Euro rocznie (oczywiście też szacunkowo).

 

Przechwycony transport papierosów Jin Ling, zwanych popularnie „kozłami”. Źródło: spiegel.de

 

Anegdota na zakończenie: eksport podrabianej Coca-Coli na Ukrainę

Jakieś 10 lat temu miałem okazję usłyszeć „z pierwszej ręki” o pewnym prostym, ale nowatorskim pomyśle polegającym na eksportowaniu podrabianej Coca-Coli na Ukrainę. Dlaczego właśnie ten kierunek? Podobno ze względu na „niższe oczekiwania tamtejszych konsumentów”. Tak więc panowie znaleźli w oficjalnej dystrybucji jakąś colę no-name w plastikowych butelkach, łudząco podobnych kształtem do butelek oryginalnej Coca-Coli – nie pamiętam już pojemności, ale zdaje się, że wtedy były to 2 litry w prostej butelce, bez charakterystycznych dla tej marki obłych kształtów, jakie mamy w mniejszych pojemnościach. Do tego ta cola no-name miała czerwoną nakrętkę bez żadnego nadrukowanego znaczka, więc w zasadzie wystarczyło tylko te nakrętki „ostemplować” (albo i nie) oraz zerwać stare etykiety i przykleić podrabiane. Przebitka? Kilkaset %, ponieważ ta no-name’owa cola była sprzedawana w hurcie poniżej złotówki, a za oryginalną Coca-Colę płaciło się wtedy w sklepie ok. 4 PLN. Na sam koniec dodam jeszcze, że smakowało to paskudnie, ale cóż, w końcu nie takie rzeczy ludzie piją…

Zdjęcie ilustrujące wpis jest poglądowe! Osoby, rzeczy lub sytuacje przedstawione na tym zdjęciu NIE mają bezpośredniego związku z treścią niniejszego wpisu!