Oleje smarowe vs akcyza

Dziś temat nieco „techniczny”, a mianowicie pokrótce przybliżę branżę tzw. olejów smarowych do różnego rodzaju maszyn i silników. No i tym razem „na tapetę” pójdą nie tylko przestępstwa gospodarcze (choć takowe wątki oczywiście się pojawią), lecz również swoiste „januszowanie”, wymuszone poniekąd przez skomplikowane przepisy podatkowe i morderczą konkurencję.

 

Akcyza – być albo nie być

Polska jest, niestety, niechlubnym wyjątkiem wśród krajów UE, ponieważ nalicza akcyzę od wspomnianych już olejów smarowych. Wysokość tejże akcyzy to 1180 PLN za 1000 litrów, czyli 1,18 PLN na litrze – no chyba, że dany olej ma odpowiedni kod CN np. 3403 19 90, to wtedy akcyza wynosi 0 (słownie zero) złotych. W interesie producentów olejów smarowych leży więc to, aby ich produkty załapały się na jeden z kodów gwarantujących zwolnienie z podatku akcyzowego (np. wspomniany już 3403 19 90), gdyż daje to oszczędności rzędu 1180 PLN / 1000 litrów, czyli 1,18 PLN na każdym litrze oleju. Niby niewiele, ale tak się akurat składa, że na tym rynku trwa aktualnie ostra wojna cenowa i nawet groszowe różnice na litrze mają znaczenie dla potencjalnych kupujących. Przykładowo standardowy olej hydrauliczny może osiągnąć cenę 5 – 5,50 zł/l netto. W takim przypadku akcyza powoduje zwiększenie ceny o 20%, co może mieć decydujące znaczenie dla kupującego.

 

Krótka charakterystyka rynku olejów smarowych

Zasadniczo mamy w Polsce dwie grupy producentów olejów. Pierwsza to ci, którzy wiedzą co wypuszczają na rynek – jak Orlen, Lotos, Fuchs, Mobil etc. Druga to ci, którzy nie wiedzą (dlaczego, o tym za moment).

Ta pierwsza grupa wie, bo posiada własne w pełni wyposażone laboratoria z całym odpowiednim sprzętem i sprawdzają każdą partię produkcyjną pod względem parametrów.

Druga grupa zaś podjęła strategiczną decyzję, że ‘Cena Czyni Cuda’ przez co w swoich laboratoriach ilość sprzętu mają ograniczoną do minimum, co nie pozwala na ocenę poprawności formulacji (koszt odpowiedniego sprzętu jest dość znaczny). Druga sprawa, że często zdają sobie sprawę z jakości (kiepskiej) swoich produktów – więc po co się upewniać w tym, że nie jest dobrze… Dodatkowo sytuację wykorzystują tutaj zagraniczni dostawcy surowców, którzy wysyłają im słabszej jakości produkty wiedząc, że liczy się tylko cena.

 

Marka własna oleju – po co i jak to się robi

Część firm handlujących olejami zapragnęła mieć swoją prywatną markę olejów jako zabezpieczenie przed „wykolegowaniem” przez producentów z biznesu (podobny schemat działa zresztą także w wielu innych branżach). W skrócie takie „wykolegowanie” przebiega często tak, że jakiś dyrektor handlowy dużego producenta olejów dogaduje się z inną firmą w rejonie, no i owa firma wyskakuje do klientów z niższą ceną za ten sam produkt, żeby zrobić na początek dobry wynik.  Oczywiście, można powiedzieć, że psuje przy tym rynek, ale duzi gracze zarabiają głównie na obrocie, no i dyrektor handlowy jest rozliczany z wolumenu sprzedaży, a nie z zysku – takie są realia. Posiadanie przez firmę handlującą olejami własnej marki niweluje ten problem, przynajmniej w pewnym stopniu.

Ze względu na fakt, że produkcja oleju to trudna sprawa, prościej kupować oleje od producenta w paletopojemnikach i konfekcjonować u siebie już pod swoją marką. Niektóre z tych firm pragną utrzymać swoją markę na wysokim poziomie i nie chcą mieć ani problemów, ani czarnego PR, a zdają sobie sprawę z sytuacji na rynku. Dlatego często między kupnem dużej partii oleju, a przelaniem do beczek i kanistrów, wysyłają próbkę do zewnętrznego laboratorium w celu oceny jakości produktu.

Jednak, jak „ptaszki ćwierkają”, większość producentów kombinuje jak może, aby tylko mieć możliwie najtańszy produkt – jedni zachowują RiGCZ i manipulują składem tam, gdzie nie ma on aż tak krytycznego znaczenia (np. w olejach hydraulicznych), ale niektórzy używają nieodpowiednich baz np. w olejach transformatorowych, co już nie powinno mieć miejsca. Zdarzają się także i firmy, które „idą na grubo”, używając np. tereftalanów  do produkcji olejów silnikowych – takie domieszki powodują, że oleje te nie trzymają zakładanych parametrów i są niestabilne w wyższych temperaturach (tzn. powyżej 60 stopni C), co w ich przypadku może mieć (i często ma) katastrofalne skutki. Ważne jednak, że kod uprawniający do zerowej akcyzy się zgadza i można dać dzięki temu niższą cenę. Zdarzały się też akcje, że producent zamiast używać mineralnej bazy z kodem 2710, jaka powinna być zastosowana w danym typie oleju, dawał plastyfikator (super lepki materiał, z którego robi się plastiki) i rozpuszczał go aż do uzyskania odpowiedniej lepkości. No i „wuj” z tym, że powstawał badziewny produkt – ważne, że 1,18 PLN na litrze w kieszeni zostawało.

Z drugiej jednak strony to też nie jest tak, że każdy producent świadomie oszukuje. Po pierwsze chemicy w takich zakładach mają prykaz produkowania oleju ‘na styk’ pod normy dla utrzymania jak najniższej ceny. Po drugie zdarza się także, że z powodu, nazwijmy to, niedostatków sprzętowych, ktoś doda czegoś za dużo, albo za mało, albo nawet w ogóle nie doda i mamy olej, w którym nie ma prawie nic z tego, co teoretycznie powinno się w nim znajdować.

 

„Januszowanie” klientów, czyli niska cena jedynym kryterium wyboru

Kolejną sprawą są klienci kupujący takie oleje, dla których liczy się praktycznie jak najniższa cena – a takich nabywców jest bardzo dużo. Jest to o tyle złe podejście, ponieważ koszt tzw. środków smarnych w pierwszej lepszej fabryce to zaledwie niewielki promil wszystkich kosztów i w ostatecznym rozrachunku naprawdę opłaca się kupić droższy, sprawdzony produkt, niż lać do maszyn coś, co sprawia problemy – maszyny się psują, trzeba naprawiać, przestoje, stracone zamówienia itd. Ogólnie o wiele więcej szkód niż oszczędności, no ale jak się ma „nawiedzonego” dyrektora finansowego, dla którego Excel jest bogiem i który nie potrafi myśleć wyprzedzająco, to tak już jest… Największy „problem” polega na tym, że części mechaniczne bardzo dużo wybaczają i nie psuje się od razu, przez co dla takiego dyrektora, a czasem nawet serwisantów, nie ma związku przyczynowo skutkowego między podejrzanie tanim olejem, a awariami raz na 3 lata.

Zdarzało się też nie raz, że producenci do wysokozaawansowanych olejów do nowych ciężarówek stosowali najprostsze bazy mineralne, w konsekwencji czego nie było opcji nawet na wstępne trzymanie parametrów określonych normami. Nie trzeba chyba dodawać, że to zabójcze dla nowoczesnych silników – reklamacji było tak dużo, że wreszcie producenci tych olejów wzięli do ręki kalkulatory i policzyli, że w sumie nie opłaca im się wypuszczać na rynek aż tak słabych produktów i że trzeba jednak poprawić jakość.

 

Kierunek: Wschód

Jak już wspomniałem wcześniej, producentom bardzo zależy na tym, aby ich wyrób miał kod akcyzowy 3403 uprawniający do zerowej stawki tego podatku. I tutaj zaczyna się właśnie kombinowanie z bazami olejowymi (półproduktami) – stosuje się takie, które w rzeczywistości nie bardzo pasują do przeznaczenia danego oleju zakładanego przez finalnego odbiorcę. Oczywiście to też nie jest tak, że można sobie dowolnie manipulować składami i z baz wyłącznie mineralnych ot tak stworzyć oleje syntetyczne! Nadanie kodu akcyzowego następuje w rafinerii i wynika z procesu produkcyjnego. Nikt w Polsce ani w zachodnich rafineriach nawet nie pomyśli o fałszowaniu dokumentacji. Dlaczego? A chociażby dlatego, że udowodnienie mataczenia jest tutaj zbyt proste, a kary zbyt wysokie, żeby podkładać się jakiemuś małemu odbiorcy z Polski. Czyli co, sytuacja beznadziejna…? No nie do końca, ponieważ mamy jeszcze kierunek Wschód, a stamtąd można sobie ściągnąć bazę i w papierach napiszą praktycznie wszystko, czego sobie zażyczysz (=otrzymasz odpowiedni kod akcyzowy).

 

Fikcyjny eksport – import

Jest tajemnicą Poliszynela, że w branży od lat funkcjonuje proceder fikcyjnego eksportu i importu olejów, w którym uczestniczą nawet całkiem spore firmy. Wygląda to w dużym uproszczeniu tak, że za granicę sprzedaje się (fikcyjnie) olej mineralny, a zza granicy sprowadza syntetyczny za pośrednictwem firmy – słup. Kod akcyzowy się zgadza, wszyscy zadowoleni (oprócz Urzędu Celnego, rzecz jasna). Jako ciekawostkę dodam, że w branży funkcjonuje ciekawa historia związana z takimi akcjami, jak to pewna firma wpadła na „genialny” patent sprzedając na Słowację cysternę oleju mineralnego, a w zamian przywożąc syntetyczny (inne kody, niższa akcyza). Problem tylko, że owa cysterna w trakcie „magicznej” zmiany kodu celnego nie ruszyła się z placu nawet o centymetr, no i tym sposobem cały misterny plan poszedł w pizdu (jak mawiał klasyk). A dla niezorientowanych w temacie dodam, że takie oleje są objęte systemem monitoringu przewozów, dziwi więc poziom nieogaru pomysłodawców procederu, bo w zasadzie wystarczyłoby naprawdę puścić tę cysternę chociaż kilometr za granicę na godzinkę (co kosztowałoby kilkaset, może tysiąc PLN – cysterna mieści 36 tys. litrów bazy razy 1,18 zł) i wrócić z tym samym olejem, no ale ktoś tam mocno „przyjanuszował” na kosztach i skończyło się wtopą.

Obecnie (podobno) jest coraz trudniej przeprowadzić operację „magicznej podmiany kodu”, ale trzeba wiedzieć, że np. jeszcze w 2014 roku z Polski „wyeksportowano” oficjalnie około 630 tys. ton olejów i mineralnych (głównie były to oleje obróbkowe i formierskie). Co w tym dziwnego? A chociażby to, że jest to wręcz kosmiczna ilość zważywszy na fakt, iż w całej Polsce zużywa się tych olejów ok. 10 tys. ton rocznie – tak, naprawdę tylko tyle. Powstała więc sytuacja, w której do samej tylko Słowenii polskie firmy „wyeksportowały” w ciągu roku ok. 160 tys. ton olejów formierskich i obróbkowych, a po 60 tys. ton poszło na Węgry i do Grecji. Szacunki mówią tymczasem, że te 3 kraje łącznie w ciągu roku zużywają tyle samo tego typu olejów, co Polska, a więc 10 tys. ton. Mamy więc nadwyżkę eksportową blisko 30-krotnie przewyższającą realne potrzeby rynkowe. Przypadek…? No niekoniecznie, ponieważ z ogromnym prawdopodobieństwem chodziło tak naprawdę o uniknięcie akcyzy, a sprzedawane były oleje bazowe stosowane jako substytut lub domieszka do oleju napędowego, bądź też olej napędowy celowo przeklasyfikowany jako olej bazowy (czyli zwolniony z akcyzy).

 

Zawieszona akcyza

Sytuacji małych producentów nie poprawia też fakt, że istnieje taki twór, jak zawieszona akcyza. Chodzi tutaj o to, że duże firmy spełniające odpowiednie warunki, a więc np. prowadzące własne składy podatkowe i produkujące odpowiednie ilości olejów (powyżej 50 tys. litrów rocznie) mogą korzystać właśnie z takiego udogodnienia, jak procedura zawieszonego poboru akcyzy. Daje im to przewagę konkurencyjną w stosunku do „maluczkich” tego rynku – dość powiedzieć, że według szacunków osób z branży (choć bez żadnych dowodów), taki chociażby Orlen sprzedaje ok. 40% olejów w trybie zawieszonej akcyzy – i właściwie tylko dzięki temu ma tak duży udział w rynku.

Jednak w branży, oprócz głównych graczy, są też mniejsze firmy, które utworzyły składy podatkowe dawno temu na starych zasadach, kiedy nie trzeba było fizycznie produkować w Polsce i dziś również korzystają z dobrodziejstw zawieszonej akcyzy, nic nie zmieniając w papierach z obawy o utratę tego przywileju. Cała reszta uczestników rynku musi normalnie płacić akcyzę od samego początku – włączając w to np. firmy zagraniczne, które chcą otworzyć dystrybucję w Polsce, ale z zawieszonej akcyzy korzystać nie mogą, ponieważ nie produkują na terenie naszego kraju.

Co prawda zgodnie z moim info w rządzie są prowadzone rozmowy międzyresortowe, aby pobierać akcyzę od wszystkich typów olejów, niezależnie od przyznanego im kodu CN, ale osoby z branży już dziś twierdzą, że to nie przejdzie. Dlaczego? Z dwóch powodów: po pierwsze zmiany te blokuje Orlen, który sporo by na nich stracił, a po drugie z uwagi na trudności od strony urzędników i stosunkowo mały przychód do budżetu, który prawdopodobniej na skutek zmian wzrósłby o +- 100 milionów PLN rocznie (a taka kwota przy potencjalnym zamieszaniu nie jest warta przysłowiowej świeczki). Z drugiej strony ustawodawca może zagrać nie fair i utrzymać tryb zawieszonej akcyzy. Dzięki temu Orlen i Lotos mogłyby jeszcze powiększyć swój udział w rynku kosztem innych, mniejszych firm.

 

Urząd Celny – niekompetencja i przegrane w sądach

No i wreszcie doszliśmy do naszych celników, którzy, niestety, niejednokrotnie sami mają trudności z odpowiednią klasyfikacją takich olejów. Cały problem jest na poziomie systemowym i już pokrótce przedstawiam, jak to wygląda w praktyce.

Otóż Izba Celna może oczywiście przeprowadzić badania olejów celem sprawdzenia, czy czasem nie „walą jej w rogi”. Urzędnicy pobierają więc próbkę i wysyłają do swojego laboratorium, w którym Pani laborantka dokładnie i wedle odpowiedniej procedury tę próbkę bada. Po wykonaniu owego badania wyniki wędrują na biurko urzędnika i tutaj zaczynają się niejednokrotnie „cyrki”, ponieważ taki urzędnik nie jest chemikiem i nie potrafi odpowiednio zinterpretować tychże wyników – po prostu bierze wzory, porównuje i autorytarnie stwierdza, czy dany olej jest ok w świetle przepisów, czy też nie jest. To o tyle bez sensu, że w zasadzie każdy olej jest inny i każdy posiada „własny odcisk palca” czyli zestaw unikalnych cech – w zasadzie można to interpretować tak, że żaden nie jest w 100% w porządku i można go zakwestionować pod kątem podatkowym (do pewnego stopnia, oczywiście).

Do pewnego momentu wiele firm miało poważne kłopoty, bowiem Izba Celna przedstawiała w sądzie takie wyniki badań zinterpretowane przez urzędników nie będących ekspertami, twierdząc przy tym, że mamy do czynienia z oszustwem, a sądy niejako z automatu przesądzały o „winie” przedsiębiorców, no bo przecież badania… Działo się tak mimo tego, że podobne dowody oparte o interpretacje urzędników „celnego” mogły być podważone praktycznie przez każdego chemika.

Tak było do czasu, aż jeden sprytny adwokat odwrócił sytuację w bardzo prosty sposób, a mianowicie na podstawie prawa o domniemaniu niewinności zażądał od Urzędu Celnego udowodnienia tego, że olej powinien mieć inny kod, niż przyznany – niby oczywiste, ale jakoś wcześniej nikomu to nie wychodziło. Do tej pory Urząd tylko negował zgodność ze wzorem, ale na dobrą sprawę nic nie udowadniał. No i wtedy właśnie wyszła niekompetencja urzędników, którzy również w innych sprawach zaczęli się na tej podstawie „wysypywać”, gdyż okazało się, że tak naprawdę się na tym nie znają i nie wiedzą jak udowodnić oszustwo. Sędzia przyznał więc rację pozwanej firmie. Inni adwokaci dowiedzieli się o tym orzeczeniu i przyjęli podobną taktykę, a kolejne sądy też zaczęły orzekać na niekorzyść celników, choć oczywiście nie zawsze, bo w Polsce nie ma prawa precedensów.

 

Zakończenie

Tak właśnie wygląda w wielkim skrócie całe zamieszanie wokół olejów smarowych – przekombinowane przepisy podatkowe, nieczyste zagrywki producentów, czy też wreszcie złe rozwiązania systemowe jeśli chodzi o kontrolę celną. Niektóre rzeczy świadomie są opisane w skróconej formie, bo inaczej wyszłoby tego z kilkadziesiąt stron „niestrawnego” tekstu. Przy okazji: jeśli czyta to jakiś dziennikarz, który chciałby „pociągnąć” dalej temat i dowiedzieć się ciekawych rzeczy o tej branży, to mogę skontaktować go z odpowiednimi osobami.


Potrzebujesz pomocy
przy rozwiązaniu problemów związanych z przestępczością gospodarczą? Chcesz odzyskać tzw. trudny dług? A może potrzebujesz skutecznej ochrony antywindykacyjnej? Napisz do mnie: kontakt@bialekolnierzyki.com

Zdjęcie ilustrujące wpis jest poglądowe! Osoby, rzeczy lub sytuacje przedstawione na zdjęciu NIE mają bezpośredniego związku z treścią niniejszego wpisu!

Kontrole na dużych budowach finansowanych z państwowej kasy

Wiele osób zastanawiało się zapewne nie raz i nie dwa, jak to było możliwe, że przy okazji wielkich inwestycji opłacanych w dużej części z budżetu państwa przechodziło tak dużo prymitywnych w gruncie rzeczy „wałów”? Przecież są procedury, kontrole, odbiory itd. więc jak…?

Praktyczne sposoby wyprowadzenia kontroli w pole (i to dosłownie)

Jednym z najważniejszych powodów był totalny brak ogarnięcia ze strony niektórych kontrolerów, zwłaszcza tych występujących z ramienia organów państwowych. W praktyce nie raz i nie dwa wyglądało to tak, że przyjeżdżała na kontrolę młoda Pani inżynier świeżo po studiach w Pcimiu Dolnym (bez obrazy dla Pcimia oczywiście) i już na pierwszy rzut oka było widać, że błoto to ona tylko na obrazku widziała – no bo inaczej w szpilkach by się na placu raczej nie pojawiała. Starzy budowlańcy, którzy niejednokrotnie wiedzieli już wcześniej, że ktoś taki będzie sprawdzał jakość wykonanych przez nich prac, nie mieli żadnych problemów z tym, aby wmówić takiej osobie w zasadzie wszystko.

Co więc się robiło? Ano na ten przykład wiozło taką kontrolerkę na modelowy odcinek, potem przez las, przez wykopy, potem kilka kółek i w „magiczny” sposób wracało ponownie na ten sam odcinek (czy też nawet most!) – tyle, że z drugiej strony. W zdecydowanej większości przypadków nasza Pani inżynier nawet się nie zorientowała, że pokazują jej właściwie to samo, takie życie. No i dalej jeden budowlaniec z drugim sami prezentowali jej jakieś drobne uchybienia, których ona sama powinna szukać – np. jakieś trochę za krótkie barierki itp. pierdoły, żeby nie było, że wszystko jest idealnie (bo to też byłoby podejrzane). Pani kontrolerka kręciła nosem, że szkoda takiego błędu, no ale poza tym to w sumie super jest zrobione, po czym pieczątka lądowała na papierze. Nie muszę chyba dodawać, że w tych papierach był zupełnie inny odcinek, niż ten, który był kontrolowany za drugim razem (po to właśnie było to krążenie po lasach i dołach wszelakich). No ale co, przeszło? Przeszło.

Sztuka aranżu vs obmiary

Tak więc kiedy już było wiadomo, że kontrola nie ogarnia, można było stosować inne numery. Jednym z często wprowadzanych w życie (obecnie, zgodnie z moim info, występuje już bardzo rzadko) były tzw. podpuchy. Kluczem do sukcesu było tutaj zdobycie zaufania szefa budowy. Cały plan zaczynał się więc od tego, aby zacząć prace od jednego odcinka, po 2-3 miejsca na raz (np. przejazdy) i zrobić to perfekcyjnie i na tip-top, jak to mówią. Kontrola wykazywała następnie, że wszystko super i git, a szef budowy zaczynał ufać wykonawcy i nie cisnął już tak mocno na kontrole na realizowanych przez tę firmę odcinkach.

No i wtedy przychodził czas na drugą część planu, a mianowicie na rozpoczęcie realizacji wszystkich pozostałych miejsc w tym samym czasie – w biurze szefa budowy powstawało wtedy zwykle zamieszanie, ale wysłani kontrolerzy znowu stwierdzali, że na 2-3 miejscach wszystko jest na przysłowiowe 5+. Wiarygodność wykonawcy rosła więc w tempie astronomicznym i w zasadzie nikomu już do głowy nie przyszło, żeby mocno go sprawdzać, bo chłop ewidentnie robi solidnie.

Wtedy wreszcie nastawał czas realizacji właściwego planu, mającego na celu „ugranie” kasy na lewo. Jednym z najpopularniejszych numerów były tzw. obmiary. Przykładowo w papierach było, że dany przejazd ma 1500 m2 powierzchni, super asfalt, oświetlenie, podwójne zapory i takie tam – ogólnie luksus. Tymczasem prawda była taka, że leżał gdzieś w lesie na zadupiu i miał 300 m2 max. Ponieważ na mapie takie miejsce wyglądało na mało istotne, a szef budowy już miał zaufanie do wykonawcy, to nie było problemu, aby na kontrolę pojechała wspomniana wcześniej młoda Pani inżynier z Pcimia Dolnego – przybywała więc, patrzyła, że jest światło, bariery też, ale metrów już nie mierzyła, tylko przystawiała pieczątkę. No i tym sposobem wykonawca był do przodu na materiałach, sprzęcie i robociźnie – żyć, nie umierać. Jeszcze oczywiście trzeba było pokombinować, aby na fakturach się wszystko zgadzało, więc np. wystawiało się takowe za kilka miejsc na raz i koszty się pięknie rozkładały nie budząc wielkich podejrzeń.

Podobne numery w dzisiejszych czasach nie są już zbyt często spotykane chociażby z racji tego, że ktoś się kiedyś połapał odnośnie mechanizmów tego rodzaju wałków, procedury kontroli się zmieniły na ostrzejsze, ogólnie zaczęły działać skuteczniejsze mechanizmy blokujące takie oszustwa. Nie oznacza to oczywiście, że dziś nie oszukuje się na dużych budowach – szczególnie wtedy, kiedy występują naprawdę mocne układy na styku biznesu z polityką.


Potrzebujesz pomocy
przy rozwiązaniu problemów związanych z przestępczością gospodarczą? Chcesz odzyskać tzw. trudny dług? A może potrzebujesz skutecznej ochrony antywindykacyjnej? Napisz do mnie: kontakt@bialekolnierzyki.com

Zdjęcie ilustrujące wpis jest poglądowe! Osoby, rzeczy lub sytuacje przedstawione na zdjęciu NIE mają bezpośredniego związku z treścią niniejszego wpisu!

 

Przetargi po polsku – krótki przewodnik dla początkujących biznesmenów (i nie tylko)

Po jednym z moich niedawnych wpisów dostałem na priv kilka pytań o to, czy opiszę znane mi i najczęściej spotykane mechanizmy ustawiania przetargów. Pomyślałem sobie, że czemu nie – kilka podstawowych patentów mogę pokrótce przedstawić, a może nawet nieco więcej…

 

Część 1. Przetargi ustawiane przez osoby organizujące

Jest to sytuacja, w której osoby odpowiedzialne za ustalanie tzw. SIWZ (Specyfikacja Istotnych Warunków Zamówienia) z premedytacją tak prowadziły postępowanie przetargowe, że w praktyce szanse na zwycięstwo miały nieliczne firmy (a często tylko jedna). Jak to się działo? Poniżej kilka standardowych sposobów.

a) Zbyt ścisłe kryteria precyzujące przedmiot zamówienia. Dotyczy to chociażby właściwości sprzętów, czy też doświadczenia posiadanego przez wykonawcę. Zarówno w pierwszym jak i w drugim przypadku „barierą” są szczegóły w zasadzie nieistotne dla całości zamówienia – np. konieczność dostarczenia w ramach części kontraktu niszowego sprzętu konkretnej marki posiadające jakieś tam certyfikaty (tylko jeden dystrybutor na Polskę, który „trzyma sztamę” z jednym z uczestników przetargu i tylko z nim) chociaż inne sprzęty ani nie są gorsze pod względem technicznym, ani droższe. Oczywiście, niejednokrotnie jest to łamanie zasady vendor lock-in, czyli uzależnienie od jednego dostawcy, no ale co tam. „Patent” związany z doświadczeniem działa na podobnej zasadzie – w przypadku branży budowlanej były to np. wymogi związane realizacją kilku czy też kilkunastu dużych zleceń związanych ze stawianiem konstrukcji z użyciem konkretnego rodzaju betonu, choć sztuka budowlana dla tej konkretnej inwestycji przetargowej wcale tego nie wymagała. Podobne przykłady można by mnożyć i mnożyć, ale cel jest ten sam – wyeliminować konkurencję.

b) Żonglerka terminami. Chyba najbardziej znanym chwytem było do niedawna „wypuszczanie” ogłoszeń o przetargach tuż przed wszelkiego rodzaju długimi weekendami, majówkami itp. okazjami. Chodziło oczywiście o termin 10 dni na złożenie ofert w przetargu nieograniczonym (tak było zdaje się do 2016 roku, obecnie terminy te są już dłuższe). Teoretycznie wszystko było nawet zgodne z prawem, ale w praktyce szansa na to, aby jakaś firma, oprócz tej „wtajemniczonej” rzecz jasna, zdążyła przygotować w tak krótkim terminie sensowną ofertę i to jeszcze w sytuacji, kiedy kluczowi pracownicy pobrali sobie wolne, była niewielka. Wygrywał więc ten, kto wiedział wcześniej i kto zdążył zawczasu przygotować odpowiednie propozycje.

c) Nadmierne komplikowanie opisu zamówienia. Był to patent stosowany często w połączeniu z omówioną powyżej żonglerką terminami, obecnie już samodzielnie. W dużym skrócie chodziło o stworzenie nawet kilkudziesięciu stron totalnie „niestrawnego” tekstu opisującego przedmiot zamówienia. Po pierwsze miało to na celu zniechęcenie „obcych”, a pod drugie utrudniało dochowanie terminów – zanim „obcym” oferentom udało się odkodować i przeanalizować niezbędne informacje, czas na składanie ofert dramatycznie się kurczył i w zasadzie było już po ptokach, jak to mówią. Do tego dodawano jeszcze np. konieczność posiadania różnych certyfikatów czy referencji, które co prawda były do zdobycia przez wszystkich oferentów bez większych problemów, no ale trzeba napisać maila, ktoś to musi wysłać no i już dzień – dwa były „ugrane” (a terminy goniły!).

d) Dzielenie przedmiotu zamówienia na mniejsze części. Takie postępowanie nie zawsze miało na celu robienie tzw. ustawek, ale nie da się ukryć, że niejednokrotnie chodziło o ominięcie przepisów ustawy Prawo zamówień publicznych (PZP), a ściślej rzecz biorąc o uwolnienie się od ograniczeń charakterystycznych dla trybu przetargowego i tym samym praktycznie wolną rękę co do wyboru wykonawcy/dostawcy. Co prawda zgodnie z przepisami prawa nawet w przypadku zamówień nie łapiących się pod PZP i tak należy stosować pewne żelazne zasady, jak np. pełna przejrzystość i udokumentowanie procesu wyboru zwycięzcy, ale, jak to mówią, diabeł tkwi w szczegółach i łatwiej jest tak ustawić zamówienie, aby wygrał ten, kto ma wygrać. Co prawda trzeba się było trochę nakombinować z tym „rozbijaniem” na części ze względu na niskie progi kwotowe „uwalniające” od PZP (do 2015 roku równowartość do 14 tys. Euro, obecnie do 30 tys. Euro), ale kto powiedział, że zawsze musi być łatwo… Jako przykład praktyczny mogę przytoczyć chociażby wykonanie kilkudziesięciu stron www dla spółek wchodzących w skład grupy kapitałowej – jedna firma może być odpowiedzialna za stworzenie layoutów, inna za kodowanie, jeszcze inna za połączenie backendów wszystkich stron w jeden ekosystem + podłączenie tego do zewnętrznych systemów obsługi, a wreszcie jeszcze inna firma za obsługę już po wdrożeniu itd.

e) Dzielenie przedmiotu zamówienia na mniejsze części + kombinowanie z licencjami i certyfikatami. Ten punkt w zasadzie można by zaliczyć zarówno do „ustawek” organizowanych przez przedstawicieli zamawiającego, jak i oferentów wykorzystujących brak ogarnięcia osób tworzących SIWZ. Sztandarowym przykładem takiej akcji będzie przypadek dużej firmy z branży IT, która uczestniczyła w przetargu na system informatyczny. Zamówienie to podzielono na 4 części – najmniejsza z nich, o wartości poniżej 14 tys. Euro, została rozstrzygnięta w trybie bezprzetargowym, po zamkniętym konkursie ofert. No i całkiem „przypadkiem” nikt nie zadbał o to, aby w umowie licencja na użytkowanie aplikacji obejmowała także prawa do jej modyfikacji. Ten pozornie drobny szczegół zadecydował o tym, że wszelkie pozostałe działania wdrożeniowe musiały zostać powierzone właśnie tej firmie. Zwycięzca 3 kolejnych przetargów był więc z góry ustalony dzięki skromnemu konkursowi za 40-kilka tys. PLN – dla porównania skali dodam, że w całym kontrakcie chodziło o 70 milionów PLN. Co prawda śledczy wykryli ten proceder, ktoś tam zapewne za to „beknął”, ale miliony i tak poszły na odpowiednie konto. Przypadek ten nie był bynajmniej jakimś wyjątkiem – takie sztuczne ograniczenia, jak np. wymóg posiadania certyfikatów wystawianych przez duże koncerny informatyczne (a nie każdy taki certyfikat dostanie) stosowano dość często. Nie raz i nie dwa powtarzano też numer z takim konstruowaniem umów, aby odbiorca uzależniał się na dłuższy czas od danego dostawcy – inne firmy nie mogły przejąć obsługi ze względu na klucze oraz prawa autorskie do oprogramowania.

f) Faworyzowanie jednego z oferentów poprzez ujawnianie mu poufnych informacji. Sytuacje takie mają najczęściej miejsce w przypadku przetargów organizowanych przez prywatne przedsiębiorstwa, gdzie jeden (lub kilku) z wyżej postawionych pracowników chce „przepchnąć” swoją zaprzyjaźnioną firmę (i rzecz jasna skasować od niej określoną prowizję za pomoc). W jaki sposób to robi? Najczęściej ujawniając istotne szczegóły SIWZ jeszcze przed jego opublikowaniem, podając kwotę przeznaczoną przez zamawiającego na realizację zamówienia (możliwość praktycznie idealnego dopasowania oferty pod budżet), czy też ujawniając konkurentów i często także ich ceny oraz dodatkowe bonusy wchodzące w skład ofert. Co należy podkreślić, to fakt, że takie działania mają antykonkurencyjny charakter i są zwyczajnie nielegalne.

Na koniec tej części chciałbym dodać, iż nie zawsze jest tak, że przychodzi Janusz biznesu z grubą kopertą do urzędnika i mówi mu: „Panie, to za usługi konsultingowe odnośnie tego, jak wygrać ten przetarg na…”. Dość często to sami urzędnicy/pracownicy firmy rozpisującej przetarg układają specyfikacje pod konkretnego wykonawcę nie z chęci zysku, ale ze zwykłej wygody – np. wtedy, kiedy mają już sprawdzoną firmę, z którą dobrze im się współpracuje i nie chcą zmieniać jej na inną, bo to niepewność, zmiana bezpiecznego status quo itd. Podobnie bywa zresztą nie tylko w przypadku zamówień państwowych, ale również w prywatnych firmach – znane są mi osobiście sytuacje, w których pracownik firmy X (zamawiający) dzwonił z prywatnego numeru telefonu do pracownika firmy Y (dostawca) i mówił mu coś takiego: „Panie Marianie, ale tę ofertę to dajcie o 5 tys. PLN niższą, tak na wszelki wypadek…”. No ale tak to już bywa w biznesie – dobre relacje z osobami decyzyjnymi są często ważniejsze, niż to, co mamy do zaoferowania.

 

Część 2. Przetargi ustawiane przez wykonawców lub dostawców

W tej części omówię pokrótce najpopularniejsze metody i zagrywki stosowane przez firmy uczestniczące w przetargach – rzecz jasna także tutaj chodzi o to, aby wygrał ten, kto wygrać ma.

a) Przygotowanie praktycznie gotowej specyfikacji i jej udostępnienie. Niby tak banalny zabieg, a jednak potrafił zadziałać! Wśród urzędników zdarzają się bowiem osoby leniwe, którym zwyczajnie nie chce się tworzyć specyfikacji od zera, więc chętnie wspierają się w takiej robocie „gotowcami”. No i teraz firma mająca chęć na złapanie danego zamówienia np. wysyła urzędnikowi link do swojej strony www, na której, całkiem przypadkiem, jest to ściągnięcia gotowy wzór SIWZ, praktycznie idealnie dopasowany do potrzeb tego konkretnego przetargu. W zasadzie urzędnikowi pozostaje tylko trochę przerobić i robota odwalona, a że przy okazji ten ściągnięty SIZW pasuje pod taką a nie inną firmę, to cóż… Ważne, że nie trzeba się narobić.

b) Cena poniżej rzeczywistych kosztów. To chyba najprostsza i najbardziej prymitywna metoda zdobycia zlecenia, szczególnie popularna w branży budowalnej. Polegało to na tym, że przedsiębiorca X dawał w przetargu cenę nawet o kilkadziesiąt % niższą od cen rynkowych dających duże prawdopodobieństwo, że wyjdzie na swoje, a potem… No a potem już w trakcie inwestycji kombinował, jak by tu wyciągnąć więcej kasy za pomocą aneksów do umowy oraz dzięki „dymaniu” podwykonawców (np. problemy z obiorem, kary umowne itd.). Często się udawało ze względu na problemy związane potencjalnym przerwaniem inwestycji, ale nie zawsze – no ale w razie porażki od czego są przecież spółki z o.o., fikcyjni prezesi, kontrolowane upadłości itp.… Oczywiście to też nie jest tak, że ustawodawca nie stara się walczyć z podobnymi patologiami – np. kilka lat temu wprowadzono nowelizację w PZP, która mówi, że jeśli cena jest niższa o co najmniej 30% od zakładanej wartości zamówienia lub średniej arytmetycznej cen pozostałych ofert, to przedsiębiorca może zostać wezwany do złożenia wyjaśnień. W praktyce jednak różnie z tymi wyjaśnieniami bywa.

c) Zmowa cenowa. W skrócie chodzi o to, aby stworzyć kartel (np. producentów), który będzie w stanie dyktować ceny, oczywiście odpowiednio je zawyżając. Działanie takie wymaga porozumienia największych graczy na danym rynku, zawartego na najwyższych szczeblach – trudne, ale często możliwe do wykonania. Taki kartel po prostu dzieli między swych członków strefy wpływów i ustala ceny, co jest zresztą niezgodne z ustawą antymonopolową. Jak to się ma do przetargów? Po prostu przedsiębiorcy przystępujący do konkursów uzgadniają warunki składanych ofert, szczególnie te dotyczące zakresu prac i cen – odpowiednio zawyżonych, rzecz jasna. Zmowa cenowa może dotyczyć także potencjalnych dostawców firm, które wygrałyby przetarg – np. kopalnie żwiru wiedząc o zbliżającym się przetargu odnośnie budowy obwodnicy, ustalają między sobą i w porozumieniu z firmą Januszex, że oferują jej cenę niższą o 20% niż konkurencyjnym względem Januszexu firmom Marian-Bud oraz Mir-Pol, co ma znaczenie przy sporządzaniu szacunkowych kosztorysów na potrzeby przetargu (Januszex ma taniej = może zaproponować lepszą cenę).

d) Składanie tzw. ofert podkładkowych. Mechanizm działania polega tutaj na porozumieniu się pomiędzy kilkoma przedsiębiorstwami – potencjalni konkurenci celowo składają taką ofertę, która jest mało korzystna dla zamawiającego (zwykle oznacza to, że jest ona po prostu sporo droższa) w zestawieniu z ofertą tego, kto został „wyznaczony” do wygrania przetargu. Taka oferta podkładkowa ma więc dwa zadania: po pierwsze wywołanie korzystnego wrażenia w stosunku do oferty właściwej, a po drugie do uwiarygodnienia tego, że przetarg został przeprowadzony zgodnie z zasadami konkurencyjności. Oczywiście, tak na wszelki wypadek, aby nikomu na pewno nie przyszedł do głowy wybór tej właśnie lipnej oferty, zawiera ona często błędy formalne lub warunki praktycznie nie do zaakceptowania przez zamawiającego. Tego typu akcje z oczywistych względów spotyka się przy przetargach, do sfinalizowania których konieczne jest wpłynięcie do najmniej 2 ofert – jako ciekawostkę dodam jeszcze, że nagminnie wykorzystywano ten mechanizm w przypadku „ugrywania” kasy na dofinansowaniach z UE, ale o tym może innym razem, bo to temat na dłuższe opracowanie.

e) Celowe ograniczanie liczby ofert. Tutaj mamy w zasadzie dwa najczęstsze warianty działania:

– w pierwszym wariancie przedsiębiorcy pozostający w zmowie ustalają, że jeden lub kilku z nich nie weźmie udziału w przetargu,

– drugi wariant to z góry umówione wycofanie jednej lub kilku złożonych ofert w trakcie przetargu, ewentualnie podjęcie działań zmierzających do tego, aby spowodować konieczność ich odrzucenia lub też wykluczenia składających (lub składającego).

No i tym prostym sposobem mamy  sytuację, w której tak naprawdę zamawiający właściwie nie ma wyboru i jest skazany na jednego wykonawcę. Ok, jaki więc interes mają w tym wszystkim pozostałe firmy? Cóż, z tym bywa różnie – czasami umowa pomiędzy firmami działa na zasadzie podziału łupów, czyli „Dzisiaj ja biorę ten przetarg na budowę XXX, a potem Ty Janusz bierzesz przetarg na XXX, no a Ty Marian wygrasz ten, co to w przyszłym roku będą robić na modernizację XXX”. Inny wariant zmowy to taki, w którym „przegrane” firmy są angażowane jako podwykonawcy za stawki, jakie przedsiębiorcy ustalili między sobą już na początku – ma to miejsce zwłaszcza w tych branżach, w których jest bardzo mało firm samowystarczalnych, tzn. będących w stanie własnymi siłami zrealizować duży kontrakt bez angażowania podwykonawców. Dochodzi potem do takich sytuacji, że niektórzy dziwią się jak to jest możliwe, że firma A złożyła w przetargu ofertę np. na 500 tys. PLN i teraz jest głównym podwykonawcą firmy B, która wygrała tenże przetarg ofertą opiewającą na 350 tys. PLN – normalnie ekonomiczne cuda nad Wisłą.

f) Rozstawianie ofert połączone z ich wycofywaniem. Taki sposób postępowania można by w zasadzie uznać za połączenie dwóch poprzednich metod, czyli tych z punktów d) oraz e). Jeśli przeprowadzić wszystko „z głową”, to da się wyeliminować z gry także tych z konkurentów, którzy nie uczestniczą w zmowie (czy też kartelu, jak kto woli). Cała operacja zaczyna się oczywiście od osiągnięcia porozumienia odnośnie treści ofert i proponowanych cen. Należy dodać, że ceny te są mocno zróżnicowane, czyli różniące się między sobą nawet o kilkadziesiąt % – to jest właśnie owo rozstawienie. No i teraz następuje otwarcie i upublicznienie ofert przez zamawiającego – jeśli okazuje się, że oferty członków porozumienia zajęły 2 pierwsze miejsca, to wycofywana jest ta korzystniejsza dla zamawiającego, a jeśli trafiło się podium, czyli 3 oferty, to wycofuje się dwie z najbardziej korzystnych dla organizującego przetarg. Mechanizm jest więc dość prosty i w zasadzie dopiero wtedy, kiedy wygra oferta firmy nie wchodzącej w skład kartelu, to pojawia się problem. No ale są sposoby na zniechęcenie konkurentów do realizacji zlecenia (o tym będzie zapewne innym razem).

g) Wzajemne użyczanie sobie potencjału i lipne referencje. Nie każdy wie, że prawo zasadniczo dopuszcza sytuację, w której wykonawca ubiegający się o dane zamówienie udostępnia swój potencjał innemu wykonawcy, który staje do tego samego przetargu. Co może być tym potencjałem? Np. wiedza i doświadczenie kadry pracowniczej, posiadanie odpowiedniej infrastruktury, czy też potencjał techniczny przedsiębiorstwa. No ok, ale tak właściwie to co komu przyjdzie z tego, że pomoże konkurentowi…? A gdybyśmy tak przyjęli sytuację, w której mamy przedsiębiorstwa stanowiące kartel, którego członkowie, dzięki udostępnieniu sobie nawzajem potencjału, uzyskują maksymalne oceny w niektórych kryteriach i w skutek tego awansują do kolejnego etapu „wykaszając” po drodze konkurencję? Czy nie stanowiłoby to idealnego punktu wyjścia chociażby pod wspomniane wcześniej zagrywki związane z ograniczaniem i wycofywaniem ofert? No właśnie…

Co do referencji z kolei, to nie będzie chyba zaskoczeniem jeśli powiem, że w przypadku niektórych przetargów można za ich posiadanie załapać dodatkowe, cenne punkty. Firmy pozostające w zmowie chętnie więc udzielają ich sobie nawzajem, choćby nawet nie były zgodne z prawdą. Jako ciekawostkę dodam jeszcze, że lipne referencje i połączone z nimi „oświadczenia” dotyczące potencjalnej liczby zamówień były szczególnie popularne w przypadku składania wniosków o dofinansowania z UE – np. firma Januszex występująca o dofinansowanie otrzymywała od firmy Marianex pisemne zapewnienie, że ta zamówi od Januszexa więcej roboty na skutek lepszej jakości wykonania osiągniętej dzięki sprzętowi zakupionemu za środki z programów UE (chociażby słynne 8.1 i 8.2.) itd., itp.

 

Krótkie podsumowanie

No i to by było na dziś, jeśli chodzi o podstawowe metody kombinowania z przetargami – dodam tylko, że w celu maksymalizowania skuteczności działań można je było oczywiście odpowiednio łączyć. Jedne z opisanych „patentów” są wciąż w użyciu, inne z kolei nie oparły się zmianom w PZP i odeszły w mroki historii (tych jest akurat mniej). Powyższe zestawienie nie wyczerpuje oczywiście całego spectrum metod, więc za jakiś czas zapewne pojawi się jeszcze druga część tego poradnika (nie o wszystkim mogę pisać na dzień dzisiejszy, wybaczcie).

Niektórzy zapytają zapewne: ale dlaczego uczciwe firmy startujące w przetargach nie składają masowo zawiadomień o wałkach chociażby do Krajowej Izby Odwoławczej (KIO), może coś by się zmieniło wtedy na lepsze w tej materii? Cóż, jednym nie chce się chociażby z uwagi na to, że opłaty za „odpalenie” postępowania w KIO startują obecnie od kwoty 7500 PLN, a trochę szkoda tyle wtopić, jak danego przetargu już i tak się raczej nie zgarnie. Inni z kolei zgłaszają, ale odpowiednie instytucje nie znajdują wystarczającej liczby dowodów na wystąpienie „ustawki”. Oczywiście, są również sytuacje, w których przetarg zostaje unieważniony i wybucha afera, ale czy to się dzieje stosunkowo często? No raczej nie…

Na sam koniec dodam jeszcze, że nie mam paranoi i nie uważam, że każdy przetarg jest ustawiony, bo tak nie jest. Zjawisko jest jednak powszechne, a tymczasem nawet na studiach prawniczych opowiadają czasem głupoty w tym temacie – do dziś pamiętam, jak profesor na wykładzie wychwalał zaradność pewnego przedsiębiorcy, który jak tylko dowiedział się, że z UE będą przyznane fundusze na realizację pewnych zadań, to już jakiś rok wcześniej, jeszcze przed rozpisaniem przetargu, zaczął kupować drogie maszyny, taki zapobiegliwy. Mi to śmierdziało od razu „ustawką”, no ale co ja, anonimowy student, miałem wtedy z profesorem polemizować… Szkoda tylko, że przyszłym prokuratorom i śledczym jeszcze przed rozpoczęciem kariery wypaczają trochę tok myślenia w kierunku naiwności, ale co ja mogę na to poradzić.


Potrzebujesz pomocy
przy rozwiązaniu problemów związanych z przestępczością gospodarczą? Chcesz odzyskać tzw. trudny dług? A może potrzebujesz skutecznej ochrony antywindykacyjnej? Napisz do mnie: kontakt@bialekolnierzyki.com

Zdjęcie ilustrujące wpis jest poglądowe! Osoby, rzeczy lub sytuacje przedstawione na zdjęciu NIE mają bezpośredniego związku z treścią niniejszego wpisu!