Czarny PR, czyli jak zniszczyć reputację konkurencji

Dziś będzie kilka słów na temat tzw. czarnego PR, potocznie utożsamianego z „podkładaniem świń” konkurencji oraz sianiem dezinformacji. Wbrew pozorom działania tego typu spotyka się całkiem często – w rzeczy samej można bowiem zakwalifikować do nich nawet pisanie z tzw. fejk kont niepochlebnych i niepopartych faktami komentarzy na temat jakiejś nielubianej (lub konkurencyjnej) firmy. Z drugiej strony mamy z kolei potężne kampanie medialne mające na celu rozpowszechnianie nieprawdziwych informacji, których upublicznienie może spowodować np. spadek lub wzrost kursu akcji danego przedsiębiorstwa. Spektrum w każdym razie jest bardzo szerokie, a dziś postaram się zaprezentować, jakie są podstawowe zasady oraz sposoby prowadzenia takich kampanii propagandowych.

 

Areny prowadzenia kampanii czarnego PR

Tutaj nie będzie raczej zaskoczenia, że podstawowe kanały komunikacji są w zasadzie dwa: Internet oraz tradycyjne media. Jeśli chodzi o ten pierwszy, to zaliczają się do niego min: portale internetowe, portale społecznościowe, wszelkie porównywarki cen, serwisy z opiniami na temat pracodawców, fora internetowe, blogi oraz wizytówki firm w Google. Jeżeli chodzi o tradycyjne media, to oczywiście będzie to prasa oraz telewizja. To tak w wielkim skrócie, bowiem tak naprawdę każda taka kampania może być prowadzona na wielu różnych polach i nie ma tutaj jednego, z góry ustalonego schematu typu: tylko ten portal oraz tylko ta gazeta. Zasad ogólna jest bowiem taka, że im większy zasięg osiągnie dana afera (czy tam kryzys, jak kto woli), tym większe szkody poniesie atakowana organizacji.

 

Atakujemy organizację czy osobę?

W zasadzie nie ma jednoznacznej odpowiedzi na to pytanie. Wiele zależy tutaj np. od tego, jak mocno rozpoznawalną i medialną osobą jest chociażby prezes firmy – jeśli to postać powszechnie rozpoznawalna, jak np. Richard Branson w skali ogólnoświatowej, czy Robert Gryn w skali ogólnopolskiej, to atak personalny mógłby przynieść całkiem niezłe efekty (jeśli mielibyśmy odpowiednio mocnego newsa, rzecz jasna). Jeżeli jednak prezes czy też osoba wysoko postawiona w hierarchii danej firmy jest prawie anonimowa i w zasadzie nieznana bliżej opinii publicznej, a za to sama marka jest bardzo mocna, to w większości przypadków właśnie ją będzie lepiej zaatakować za pomocą kampanii czarnego PR.

 

Dobry i zły bohater – podstawowa oś komunikacji

Zacznijmy od tego, że zarówno media tradycyjne jak i społecznościowe wręcz kochają wszelkiego rodzaju kryzysy. Kryzys bowiem oznacza konflikt, a konflikt to emocje. Ma to ogromne znaczenie, ponieważ zdecydowana większość ludzi podczas czytania prasy czy scrollowania Facebooka reaguje właśnie w emocjonalny, a nie racjonalny sposób. Jedynie niezbyt liczne jednostki pokuszą się o jakaś tam analizę i zauważą ewentualne luki – cała reszta weźmie za pewnik to, co napisał np. sam autor artykułu lub też nawet pierwsza osoba wrzucająca rozsądnie brzmiący komentarz pod postem.

Oczywiście aby tak to właśnie zadziało, należy spełnić kilka warunków. Pierwszym z nich jest jasno zarysowany podział ról, w którym występuje dwóch bohaterów: dobry i zły, zupełnie jak w szekspirowskich dramatach. Tylko wtedy mamy szansę na stworzenie ciekawej historii o dużej podatności na rozpowszechnianie, ponieważ zarówno zwykli użytkownicy sieci i czytelnicy gazet, jak i sami dziennikarze, na ogół nie mają czasu na głębsze analizowanie sprawy i upraszczają wszystko do schematu czarne-białe (czyli dobry vs zły). Kluczowe jest więc to, aby już w początkowej fazie działania jasno zdefiniować te role i możliwie mocno je uwiarygodnić – czyli np. atakowana firma to ten „zły”, a biedny, pokrzywdzony klient to ten „dobry”.

 

Kontrastowa teoria podobieństwa

Rzecz jasna klarowny podział na „dobrego” oraz „złego” czasami może wymaga czasem nieco bardziej zaawansowanego podejścia. Dobrym przykładem będzie tutaj kontrastowa teoria podobieństwa, zgodnie z którą podczas porównywania kilku obiektów bierzemy pod uwagę zarówno ich cechy wspólne, jak i różnice pomiędzy nimi. No i teraz chcąc zmaksymalizować siłę naszego przekazu skierowanego przeciwko przykładowej firmie X, możemy rozegrać temat na dwa sposoby.

Sposób 1

Zakładając, że mamy dwóch liderów jakiegoś tam rynku (lider X oraz lider Y), publikujemy negatywne informacje na temat firmy X, ale konsekwentnie pomijamy w komunikatach wszystko to, co mogłoby ją łączyć z firmą Y. Rynek jest dobrze znany odbiorcom przekazu, więc wiedzą oni bardzo dużo o obydwu firmach. Zgodnie z kontrastową teorią podobieństwa publikacja negatywnych informacji na temat spółki X przy jednoczesnym pominięciu jej cech wspólnych ze spółką Y, buduje w oczach opinii publicznej bardzo negatywny wizerunek w porównaniu z konkurencją. Przykład? Proszę bardzo:

a) W sałatkach warzywnych firmy X wykryto szkodliwe pestycydy w stężeniach przekraczających dopuszczalne normy aż o 500%! Warto dodać, że z produktów dostawcy tych pestycydów korzystają także inni czołowi producenci sałatek – również firma Y, w której wyrobach nie stwierdzono jednak żadnych szkodliwych substancji.

b) W sałatkach warzywnych firmy X wykryto szkodliwe pestycydy w stężeniach przekraczających dopuszczalne normy aż o 500%! Klienci, którzy kupili te sałatki, powinni skonsultować się z lekarzem w razie wystąpienia takich objawów, jak…

Jak nietrudno się domyślić, przy zastosowaniu konstrukcji przekazu w stylu b) atakowana firma X będzie postrzegana o wiele gorzej, niż w schemacie a), gdzie wspomniano, że konkurencyjna firma Y też bierze pestycydy od tego samego dostawcy. W zasadzie sprowadza się to wszystko do odpowiedniego ustawienia komunikatu medialnego – to, czy konkretna organizacja da radę wykonać taką operację, to już inna sprawa.

Sposób 2 

Trzymając się tego samego przykładu, tym razem konstruujemy przekaz tak, aby zestawić pozytywne cechy firmy X, przekazywane przez nią w jej własnych komunikatach, z negatywnymi informacjami przekazywanymi w ramach kampanii czarnego PR-u. Po co takie zestawienie…? Otóż w przypadku odpowiednio ustawionego przekazu oraz podkreślaniu różnic pomiędzy pozytywnymi i negatywnymi informacjami, niekorzystny wizerunek atakowanej firmy X ulegnie wzmocnieniu. Czyli, mówiąc wprost, nawet prawda (pozytywna) może zostać uznana za kłamstwo. Przykład takiego komunikatu:

Czy prezes firmy X jest zamieszany w ustawianie przetargów? Dotarliśmy do informacji, jakoby W.K., pełniący obecnie funkcję prezesa X, wywierał nieformalne naciski na osoby odpowiedzialne za organizowanie przetargu po stronie firmy Z. Powodem takiego zachowania miała być chęć podreperowania stanu kasy firmy X. Czy w takim przypadku można więc wierzyć w doskonałą kondycję finansową tej spółki, prezentowaną w ostatnich materiałach?

Jest to oczywiście wzorzec nieco przejaskrawiony i mocno uproszczony, ale całkiem nieźle oddaje, o co tutaj chodzi. Dla porządku dodam jeszcze, że przy wypuszczaniu w świat podobnych wiadomości dobrze jest ustawić naszą „legendę” tak, aby zminimalizować ryzyko narażenia się na odpowiedzialność karną za rozpowszechnianie nieprawdziwych informacji, mogących zaszkodzić reputacji pomawianego (niby oczywista oczywistość, ale warto wspomnieć).

 

Timing = ważna rzecz

Podczas przeprowadzania kampanii czarnego PR nie liczy się tylko „gdzie” oraz „do kogo” – znaczenie ma również „kiedy”! No i właśnie to odpowiednie umiejscowienie w konkretnym czasie nazywamy timingiem. Niektórzy mogą zapewne zadać pytanie: a co to właściwie za różnica, czy dana afera wybuchnie w czerwcu, czy, dajmy na to, w grudniu…? Otóż niekiedy ma to znaczenie. Bardzo dobrze pokazuje to pewne badanie, przeprowadzone w USA na… salach sądowych. Ustalono wtedy, że w przypadku informacji docierających do odbiorców zaobserwować można dwa efekty: efekt pierwszeństwa oraz efekt świeżości. Ten pierwszy polega na tym, że informacja wypływająca jako pierwsza ma większy wpływ na tworzenie osądów i ogólnego wrażenia, niż informacje późniejsze. W przypadku drugiego, tj. efektu świeżości, jest oczywiście odwrotnie. I teraz jeśli chodzi o czarny PR, to w praktyce często wykorzystuje się taki oto schemat rozmieszczenia działań w czasie:

Publikacja materiału „za” – kilka dni przerwy – publikacja materiału „przeciw” – moment oceny

Zgodnie z wynikami badań, występował tutaj efekt świeżości, tj. jeśli materiał „przeciw” był opublikowany tuż przed dokonaniem oceny, to właśnie on był najbardziej brany pod uwagę przez odbiorców. No dobrze, a jakie ma to zastosowanie w praktyce? Przedstawię to na uproszczonym przykładzie:

Spółka X ma zamiar przeprowadzić IPO (oferta publiczna dot. zakupu akcji). Wypuszcza więc w świat pozytywne informacje (”za”) na temat swojej kondycji finansowej, świetlanych perspektyw rozwoju itp. Kilka dni po publikacji podobnych materiałów rozpoczynają się zapisy na akcje, aż tu nagle… wycieka informacja „przeciw” o bardzo negatywnym dla tej firmy wydźwięku. No i teraz pojawia się duży problem, ponieważ firma X w zasadzie nie ma już czasu na sformułowanie sprostowania i przekazania ważnych informacji inwestorom (jesteśmy już na etapie momentu oceny). W takiej sytuacji negatywne informacje będą miały istotny wpływ na decyzje podejmowane przez potencjalnych inwestorów – zwłaszcza, że bardzo dużą część osób grających na giełdzie stanowią tzw. noise traderzy, czyli osoby kierujące się podczas swoich wyborów nie tyle sprawdzonymi informacjami (np. rzetelnymi raportami), co właśnie wszelkiego rodzaju niepotwierdzonymi plotkami, mającymi aurę trudno dostępnej informacji nieoficjalnej. Tak więc jeśli zaaranżować negatywny przekaz w taki właśnie sposób, czyli jako „tajną informację, która wyciekła z wiarygodnego źródła”, to w zasadzie nie trzeba będzie się zbytnio męczyć z jej rozpowszechnianiem – noise traderzy sami rozniosą ją jak wirusa po rozmaitych forach dyskusyjnych i grupach dotyczących tematyki inwestowania.

Tak to wygląda w wielkim skrócie. Oczywiście w dobie Internetu i naprawdę szybkiej komunikacji, ten schemat nie zawsze zadziała w 100% – zwłaszcza, jeśli spółka emitująca akcje ma przygotowany plan działania na wypadek kryzysu i jest w stanie szybko osiągnąć odpowiednie zasięgi medialne. Jednak ugaszenie takiego pożaru wizerunkowego nie zawsze będzie możliwe w odpowiednio krótkim czasie – a już na pewno nie wtedy, kiedy akurat nie ma pod ręką żadnej gaśnicy.

W mniej zaawansowanych schematach timing polega po prostu na tym, aby daną informację wypuścić w świat w momencie, w którym np. zbliża się jakaś ważna impreza branżowa, czy też rozpoczyna się sezon (to dla sektorów charakteryzujących się właśnie sezonowością popytu). Nietrudno chyba wyobrazić sobie sytuację, w której np. jakiś firma e-sklep pada ofiarą pomówień akurat w gorącym okresie przedświątecznym, gdy ludzie kupują dużo prezentów – przykład również bardzo uproszczony, ale zasadniczo nieźle obrazuje o co chodzi.

 

Podstawowe zagadnienia związane z promowaniem fake newsów w social mediach

Jak już wspomniałem na samym początku, media społecznościowe są doskonałą areną do rozpętywania wszelkich afer – zwłaszcza, jeśli nie mamy odpowiedniego budżetu, aby włączyć do gry mniejsze lub większe media tradycyjne. Czy przeprowadzenie takiej akcji propagandowej jest trudne? Moim zdaniem niespecjalnie – w zasadzie wystarczy zadbać o kilka rzeczy, a szanse na powodzenie będą całkiem spore.

  1. News inicjujący powinien być wrzucany z wiarygodnego konta

Załóżmy, że chcemy zszargać opinię konkurencji, publikując na Facebooku jakieś fotki, które stawiają ją w bardzo złym świetle (np. zamiatanie bułek z podłogi i kładzenie ich z powrotem na linię do pakowania pieczywa). Czy będzie zatem stanowić jakąkolwiek różnicę, kto wrzuci takie materiały? W większości przypadków owszem, ma to spory wpływ. W dzisiejszych czasach wielu Internautów jest już bardzo wyczulonych na punkcie wszelkich fake newsów, więc z miejsca mogą pojawić się oskarżenia, że to typowa ustawka rozpowszechniana przez jakiegoś no-nejma. Sytuacja będzie wyglądała o wiele lepiej, gdy „zaatakujemy” przy użyciu wiarygodnego profilu, który posiada kilkuset znajomych i obserwujących oraz pewną historię (np. fotki komentowane zarówno przez realne, jak i fejkowe osoby). Wbrew pozorom stworzenie kilku czy też kilkunastu takich kont nie stanowi szczególnego problemu – nawet spisałem instrukcję, jak to zrobić, ale z racji tego, że są to podstawy podstaw (przynajmniej z mojego punktu widzenia), do tego zajmujące sporo miejsca, to zdecydowałem się nie wrzucać tego tutaj i nie wydłużać niepotrzebnie wpisu. Gdyby jednak ktoś był mocno ciekawy, to może do mnie napisać – podeślę mu taki schemat.

  1. Należy sterować komunikacją już od pierwszych komentarzy

Dla ludzi mających już jakieś pojęcie na temat tego, w jaki sposób funkcjonują social media, nie będzie zaskoczeniem, że kilka pierwszych komentarzy, w których ktoś sformułuje jakąś myśl w sposób przystępny i w miarę logiczny, „ustawia” w dużym stopniu to, co będzie myśleć o danej sprawie większość odbiorców komunikatu. Wielu ludzi bowiem bardzo pobieżnie zapoznaje się z treścią wpisu, czasem poprzestając na kilku pierwszych akapitach, po czym od razu przechodzą do czytania komentarzy. Dlaczego tak? Po pierwsze dlatego, że w dobie szumu informacyjnego atakującego nas praktycznie ze wszystkich stron, naszym mózgom nie chce się już specjalnie wysilać i analizować każdego newsa, jaki do nas dociera. W konsekwencji – a to po drugie – reagujemy więc w dużej mierze emocjonalnie na ten cały informacyjny fast food, który nam serwują. No a gdzie najczęściej są emocje…? Oczywiście w komentarzach! Czytanie komentarzy jest więc swego rodzaju drogą na skróty, która pozwala nam wyrobić sobie pogląd na daną sprawę bez konieczności samodzielnej interpretacji tekstu. No i teraz znając tę prostą zależność, po prostu wrzucamy z odpowiednio przygotowanych fejk kont komentarze, które raz, że będą uwiarygadniać całą sytuację („Oszuści, mnie tak samo oszukali!”), to jeszcze sformułują jakąś tezę, pod którą większość odbiorców chętnie się podpisze („Typowe dla Januszy biznesu – sam kupuje sobie trzecie auto za pół miliona, a pracownikom nie wypłaca pensji na Święta!”). Jeśli więc nasze sensownie napisane komentarze pojawią się jako pierwsze (co nie jest trudne w sytuacji, kiedy dokładnie znamy czas publikacji), to w zasadzie wygraliśmy już pierwszy etap.

  1. Na Facebooku świat się nie kończy – pamiętaj, że istnieje taki portal, jak Wykop.pl!

Wiele osób utożsamia media społecznościowe z takimi gigantami, jak Facebook, Instagram, Twitter, YouTube, LinkedIn oraz Snapchat – ok, niektóre osoby po 30-ce dodałyby do tego jeszcze Naszą Klasę. A tymczasem w polskiej przestrzeni funkcjonuje jeszcze coś takiego, jak serwis Wykop.pl, który, moim zdaniem, jest doskonałym miejscem do prowadzenia kampanii podpadających pod kategorię czarnego PR. Dlaczego? Po pierwsze dlatego, że stronę główną Wykopu przeglądają dziennikarze z wielu różnych mediów (np. największych portali internetowych) i jeśli widzą, że jakaś afera cieszy się tam dużym zainteresowaniem oraz budzi emocje, to chętnie promują ją dalej, zwiększając tym samym zasięgi. Dobrym przykładem będzie chociażby słynna Willa Karpatia, która to właśnie dzięki Wykopowi była przez jakiś czas najpopularniejszym ośrodkiem wypoczynkowym w Polsce (tak to chyba można nazwać). Jeśli miałbym coś jeszcze tutaj dodać, to akurat w przypadku Wykopu materiał inicjujący aferę powinien być naprawdę wiarygodny, gdyż na tym portalu aktywnych jest wielu użytkowników dobrze rozpoznających tzw. fejki oraz zadających precyzyjne pytania potrafiące nieraz zdemaskować całą ustawkę.

 

Dziennikarze na usługach PR-owców

Jak w każdym zawodzie, także i wśród dziennikarzy znajdziemy tzw. czarne owce, czyli osoby, które bez większych oporów biorą pieniądze za udostępnienie materiałów kompromitujących jakąś firmę, czy też osobę. W środowisku medialnym mawia się, że takim procederem parają się głównie tzw. dziennikarze przeciekowi, którzy w przeciwieństwie do dziennikarzy śledczych niezbyt sumiennie weryfikują napływające do nich informacje, a czasem wręcz piszą o czymś „na zlecenie” płacącego. Tajemnicą Poliszynela jest też to, że praktycznie każda licząca się na rynku agencja public relations ma w swoich kontaktach namiary na takich przedstawicieli mediów (to, czy z takowych kontaktów faktycznie korzystają, to już inna sprawa).

Koszty…

Jeśli chodzi o stawki, które są proponowane za podobne publikacje, to ciężko tutaj wskazać jakieś jasne widełki, ponieważ jest to proceder dziejący się w ukryciu. Z tego, co słyszałem, w grę wchodzą kwoty od kilku do kilkudziesięciu tysięcy złotych (lub ich ekwiwalenty, np. w postaci zagranicznych wycieczek), w zależności od kalibru sprawy oraz zasięgu danego medium. Oczywiście, w przypadku naprawdę grubych afer na stole mogą być jeszcze większe pieniądze – szczególnie jeśli musiałyby rekompensować ewentualną utratę wpływów z reklam płynących od firmy, która miałaby być celem brudnej kampanii (raczej mało kto chce się reklamować w medium, które pisze o nim negatywnie). Niekiedy jednak, o ile historia jest naprawdę ciekawa i budzi emocje, media rozdmuchują temat całkowicie za darmo.

 

Szybka akcja, czy systematyczne działanie w dłuższym okresie czasowym?

W tym momencie muszę dodać, że to nie jest wcale tak, iż czarny PR w mediach zawsze ma postać jakiejś spektakularnie przebiegającej akcji, mającej na celu szybkie zdyskredytowanie przeciwnika! Niekiedy działanie przybiera inne, pozornie bardziej łagodne formy, ale za to „trucizna sączy się powoli”, co koniec końców przekłada się na jeszcze mocniejszy efekt końcowy. Przykład? Załóżmy, że koncerny medialne z kraju X wykupują większość tytułów motoryzacyjnych w kraju Y. No i dziennikarze tam pracujący przez lata regularnie piszą, że auta produkowane w różnych krajach co prawda są całkiem niezłe, ale jednak mają pewne problemy (które, rzecz jasna, mocno się wyolbrzymia). Na tle tych problemów pozytywnie przedstawia się auta pochodzące z kraju X, twierdząc przy tym, że są jednak najlepsze – stanowią „wzorzec w swojej klasie” itp. (oczywiście pomija się ich wady). No i po iluś tam latach podobnego przekazu, większość klientów z kraju Y przyjmie za pewnik, że faktycznie musi być tak, jak piszą w specjalistycznej prasie i że auta z kraju X są rzeczywiście „najlepsiejsze” – co niekoniecznie musi być prawdą. W miejsce liter X oraz Y można by w zasadzie podstawić różne kraje, bo jest to schemat dość uniwersalny, oczywiście dość mocno uproszczony na potrzeby tego wpisu.

Dlaczego takie systematyczne działanie jest o wiele skuteczniejsze, niż tzw. blitzkrieg propagandowy, nawet zakrojony na szeroką skalę? Odpowiedź jest prosta: ponieważ pamięć ludzka, jeśli chodzi o tego typu kwestie, jest dość krótkotrwała. Przy większości afer wystarczy kilka lub kilkanaście tygodni, aby przeważająca część osób zapomniała o sprawie, np. znowu kupując produkty hejtowanej niedawno firmy. Tymczasem w przypadku regularnej, dobrze prowadzonej komunikacji, w umysłach odbiorców „instaluje się” trwałe przekonania mające bardzo istotny wpływ na ich późniejsze decyzje zakupowe. W każdym razie jest to temat – rzeka, a na potrzeby niniejszego wpisu chciałem go jedynie zasygnalizować – kto chce poszerzyć swoją wiedzę w tym zakresie, ten z pewnością znajdzie ciekawe materiały.

 

Czarny PR w cieniu, czyli rozmowy zakulisowe

Dla osób znających temat od strony praktycznej, nie będzie żadnym odkryciem, że sporo tzw. czarnej roboty odwala się poza zasięgiem świateł reflektorów oraz na małą skalę, czyli w wąskim, hermetycznym gronie. Przykładowo kilka lat temu ofiarą tego typu pomówień padł pewien znany dom maklerski. Wyglądało to tak, że osoby mające dobre układy z funduszami emerytalnymi, podczas rozmów z przedstawicielami spółek szukających inwestorów zaczęły sugerować, że wspomniany dom maklerski obsługujący te spółki jest zły, nieprofesjonalny itp. A skoro jest zły, to jeśli spółki chcą, aby fundusze emerytalne kupiły ich akcje, to powinny jak najszybciej rozwiązać umowy o współpracę z tym domem maklerskim i przejść pod skrzydła innego. I trzeba przyznać, że był to argument bardzo mocny, gdyż w tamtych czasach to właśnie fundusze emerytalne dysponowały ogromnymi pieniędzmi, które chętnie pompowały w różne przedsięwzięcia.

Podobne akcje dzieją się też na niższym poziomie – np. handlowiec z firmy X, który jest już dogadany z firmą Y „na transfer”, nagle w rozmowach z dotychczasowymi klientami tej pierwszej z firm zaczyna sugerować, że ma ona pewne problemy i być może lepiej wstrzymać się na pewien czas z zamówieniami. I na ogół jeśli klienci mają zaufanie do tego handlowca i wstrzymają się z decyzją, to po pewnym czasie okazuje się, że dostają nową propozycję już spod szyldu firmy Y. Z doświadczenia mogę powiedzieć, że tego rodzaju „transfery” handlowców są w stanie położyć niejedno przedsiębiorstwo – ze znanych mi przykładów przytoczę tylko centrum BHP oraz agencję celną, które w podobnych okolicznościach straciły ponad połowę dotychczasowych klientów.

 

Prowokacje – spore pole do popisu

Zbliżamy się do końca tego zestawienia, a mamy do omówienia jeszcze jedno ciekawe zagadnienie, jakim jest ustawianie prowokacji. Tak, tak – nikt nie powiedział przecież, że kampania czarnego PR musi opierać się na samej prawdzie i tylko prawdzie. Więc mamy tutaj do wykorzystania całe spektrum przeróżnych możliwości – dwie przykładowe opisuję poniżej.

  1. Sprowokowanie budzącej emocje konwersacji na linii klient – atakowane przedsiębiorstwo

Z całą pewnością mogę stwierdzić, że mało co tak denerwuje Internautów, jak „bucowatość” obsługi klienta – a jak jeszcze dojdzie do tego rynsztokowe słownictwo, to mamy już praktycznie gotowy przepis na aferę o dużym zasięgu. Jak jednak doprowadzić do tego, aby taka konwersacja o negatywnym zabarwieniu w ogóle się pojawiła…? To akurat jest dość proste – wystarczy mieć w danym przedsiębiorstwie swojego człowieka, któremu po prostu w odpowiednim momencie „puszczą nerwy” i pojedzie po kliencie jak… to już niech każdy sobie dopowie wedle uznania. Oczywiście najlepiej by było, aby takiego niezadowolonego klienta udawała jakaś podstawiona osoba, jednak nie zawsze jest to możliwe chociażby z uwagi na losowe przydzielanie konsultantów do obsługi spraw (rozwiązanie spotykane w większych firmach). W przypadku mniejszych przedsiębiorstw jest nieco inaczej, gdyż jeśli uda się nam już „zainstalować” w nich osobę odpowiedzialną za obsługę zamówień, to cała reszta jest już w zasadzie banalna: odpowiednio poprowadzona konwersacja z adresu firmowego, zrobienie screenów i wrzucenie materiału w sieć przy akompaniamencie oburzenia – resztę powinni załatwić Internauci.

  1. Sprowokowanie negatywnego wydarzenia i nagranie go

Załóżmy, że mamy piekarnię, która produkuje pakowane pieczywo na skalę przemysłową. No i teraz bułeczki płyną sobie po taśmie pakującej, ale część z nich ląduje na podłodze (np. spadają, bo taśma za szybko idzie i personel pakujący nie nadąża). W pewnym momencie, jak już trochę tych bułek się uzbiera, przychodzi gość z plastikową szuflą, zbiera nią te bułki z podłogi, a następnie je wrzuca do zasobnika, z którego pójdą one z powrotem na taśmę do spakowania. Uważacie, że to nierealny przykład? Też bym tak zapewne pomyślał, gdyby nie to, że osoba pracująca w takiej piekarni pokazywała mi zdjęcia przedstawiające dokładnie taką sytuację (działo się to w UK). I jak sądzicie, czy klienci tej piekarni byliby zadowoleni, gdyby zobaczyli tego typu fotki? No obstawiam, że raczej niespecjalnie… W dzisiejszych czasach, w dobie wszechobecnych smartfonów, naprawdę nietrudno jest nagrać taki filmik – zwłaszcza w zakładzie produkującym żywność, gdzie sprowokowanie uchybień na ogół nie jest szczególnie trudne. A jeśli już dysponujemy podobnym materiałem, to drzwi do wywołania dużej afery stoją przed nami otworem. Oczywiście, ktoś (podstawiony) musi taką sytuację nagrać, może też i sprowokować, ale w przypadku dużej rotacji słabo wykwalifikowanych pracowników produkcji (= możliwość łatwego umieszczenia w organizacji naszych ludzi) nie byłoby to raczej zadaniem niewykonalnym.

To oczywiście zaledwie niewielka część z szerokiej gamy dostępnych opcji. Początkowo zamierzałem opisać więcej, ale… tak mówiąc szczerze, to zmęczył mnie już ten wpis, gdyż siedziałem nad nim cały tydzień (rzecz jasna nie non stop, ale jednak). Być może jednak wrócę jeszcze kiedyś do tego zagadnienia i, jak to się mawia, dopełnię dzieła.

 

Podsumowanie

Na sam koniec tego wpisu z pewnością warto poszukać odpowiedzi na jedno bardzo ważne pytanie: czy czarny PR rzeczywiście jest skuteczny? No i cóż, odpowiedź ta będzie typowo prawnicza: to zależy. Zależy od skali działań, terenu prowadzenia akcji, siły atakowanego przeciwnika itp. – nie ma uniwersalnego schematu, że coś zawsze przyniesie spektakularne rezultaty, a coś innego nie. W każdym razie, co mogę stwierdzić ze swoich obserwacji, wielu specjalistów ma tendencję do przeceniania realnej siły rażenia wszelkich wizerunkowych kryzysów socialmediowych – szczególnie takich, gdzie bohaterami (negatywnymi) są duże i znane marki. Cóż bowiem z tego, że kilkaset (czy nawet kilka tysięcy) oburzonych osób pokrzyczy coś na „fejsbukach”, skoro słupki sprzedażowe spadną raptem o jakieś 0,0001%…? Dużego nie tak łatwo obalić – co innego mniejsze firmy, gdzie kryzys wizerunkowy może być naprawdę tragiczny w skutkach (a i też nie zawsze). I właśnie tą tezą chciałbym zakończyć dzisiejszy wpis, dość nietypowy zresztą jak na przewodnią tematykę tego bloga – no, ale uznałem, że warto wspomnieć o tego typu rzeczach, ponieważ jednak dość mocno ocierają się one o szeroko pojęte zagadnienie przestępczości gospodarczej.

Zdjęcie ilustrujące wpis jest poglądowe! Osoby, rzeczy lub sytuacje przedstawione na zdjęciu NIE mają bezpośredniego związku z treścią niniejszego wpisu!

 

 

 

Niekonwencjonalna windykacja po bezskutecznej egzekucji komorniczej – przegląd dostępnych rozwiązań

Dzisiejszy wpis jest poświęcony temu, co można zrobić w sytuacji, kiedy trafi nam się tzw. trudny dłużnik, który ukrywa się z majątkiem i bynajmniej nie zamierza płacić swoich zobowiązań. Tytułem doprecyzowania pojęcia „trudnego dłużnika”: nie mam tutaj na myśli ludzi, którym zwyczajnie się nie powiodło lub typowych słupów, którzy faktycznie nic nie posiadają (formalnie jak i nieformalnie). Bohaterami są tu osoby, które „bunkrują” swój majątek np. po różnych spółkach, po rodzinie, przyjaciołach, itd. i nie zamierzają spłacać zobowiązań, choć mają z czego. Dodam jeszcze, że skupię się tutaj na sytuacjach dotyczących głównie sektora B2B oraz postaram się przybliżyć realia tzw. twardej windykacji – w końcu jest to przecież blog o przestępczości gospodarczej.

Dłużnik nie posiada majątku – co dalej? 


Tak więc załóżmy, że stała się jedna z najgorszych sytuacji, jaka może spotkać wierzyciela:
komornik stwierdził, że dłużnik teoretycznie nie posiada żadnego sensownego majątku, który można by zająć i ewentualnie zlicytować, więc nastąpiło umorzenie postępowania egzekucyjnego ze względu na bezskuteczność. Co dalej ma zrobić wierzyciel – odpuścić i pogodzić się z utratą pieniędzy…? Otóż niekoniecznie. Na całe szczęście jest bowiem kilka opcji dających szansę na skuteczne odzyskanie należności. Zacznę od najbardziej typowych, przy czym przedstawię je dość pobieżnie, gdyż nie ma raczej sensu, żebym rozwlekał się tutaj nad rzeczami już dość obszernie opisanymi na wielu prawniczych blogach.

Część pierwsza: nieco bardziej standardowe działania windykacyjne

 

1. Złożenie wniosku o ponowne wszczęcie egzekucji komorniczej

No i tutaj sytuacja wygląda tak, że po wydaniu postanowienia o umorzeniu postępowania egzekucyjnego wierzyciel praktycznie od ręki może złożyć wniosek o wszczęcie kolejnej egzekucji – może, tylko… po co? A chociażby po to, aby zaangażować innego komornika, który teoretycznie mógłby wykazać się większą skutecznością, niż poprzedni. Jak jednak pokazuje praktyka, bez podjęcia dodatkowych działań wspierających proces windykacji (o nich za moment), jest mała szansa na to, że uda się tym sposobem uzyskać coś więcej. O co chodzi? Przykładowo bez zdobycia dodatkowych danych o powiązaniach majątkowych dłużnika (np. skarga pauliańska w perspektywie), raczej nie ma co się spodziewać, że nowy/stary komornik wykaże się radykalnie większą skutecznością swych działań w porównaniu z pierwszą, nieudaną egzekucją. Jeśli już więc składać wspomniany wniosek, to najlepiej wskazując komornikowi jakich nieznany dotąd majątek lub źródło dochodu dłużnika.


2. Próba polubownego dogadania się z dłużnikiem

Teoretycznie takie wyjście może się wydać w pierwszej chwili bezsensowne, ale… Ale w zasadzie nie ma wielu przeciwskazań, aby spróbować. Oczywiście, pozycja negocjacyjna wierzyciela po nieskutecznej egzekucji komorniczej jest znacznie słabsza, niż przed jej rozpoczęciem, tego nie ma co ukrywać. Jednak mimo tego warto dłużnikowi jasno zaznaczyć, że nie zamierzamy mu wcale odpuścić, więc niech nawet nie próbuje grać na przedawnienie, bo to mu się z pewnością nie uda. Na zdecydowaną większość dłużników – kombinatorów podobne zapewnia oczywiście nie podziałają, ale czasem trafi się taki, który jednak postanowi sobie zdjąć kłopot z głowy i podejmie negocjacje, oferując np. spłatę zobowiązań w ratach czy też w barterze (zetknąłem się np. z takim przypadkiem, w którym taki dłużnik oferował w ramach rozliczenia odstąpienie całkiem lukratywnego kontraktu). Rzecz jasna im więcej asów w rękawie będziemy mieli jako wierzyciele, tym lepiej dla nas podczas negocjacji (o przykładach opowiem w drugiej części).


3. Złożenie do sądu wniosku o wyjawienie majątku dłużnika

W takim wniosku wierzyciel żąda, aby dłużnik złożył we właściwym sądzie wyczerpujący wykaz posiadanego majątku. I teraz jeśli tenże dłużnik skłamie podczas sporządzania takiego wykazu, to naraża się na odpowiedzialność karną (teoretycznie do 3 lat pozbawienia wolności, ale w praktyce kara bezwzględnego więzienia jest tutaj niezbyt często spotykana). Niestety, na ogół bywa tak, że doświadczony kombinator i tak często nie ma niczego na siebie, więc i nic w takim wykazie nie umieści. I mimo tego, że moim zdaniem składanie takiego wniosku najczęściej można przyrównać do przysłowiowej musztardy po obiedzie, to jednak nieraz ma to szansę sprawdzić się jako element wywierania presji psychologicznej na dłużnika. W niektórych przypadkach całkiem niezłym „batem” będzie bowiem wpisanie delikwenta do Rejestru Dłużników Niewypłacalnych (RDN), prowadzonego w ramach KRS.

Jak to działa?

Otóż po wydaniu postanowienia zobowiązującego dłużnika do przedstawienia wykazu majątku, sąd automatycznie przesyła też wniosek o wpisanie takiej osoby do wspomnianego RDN-u. No i taki wpis będzie tam widniał aż przez 10 lat (i to niezależnie od tego, czy dłużnik ureguluje w tym czasie swoje zobowiązania), utrudniając wpisanemu korzystanie np. z kredytów bankowych, leasingów itd., że nie wspomnę już o upadku wizerunku zamożnego biznesmena, co dla wielu jest ogromnym ciosem.


4. Zatrudnienie detektywa, który ustali ewentualne powiązania majątkowe dłużnika

W wielu przypadkach – zwłaszcza tych dotyczących większych kwot (umówmy się, że niech to będzie od 200 tys. PLN w górę) – dobrze jest rozważyć wynajęcie detektywa wyspecjalizowanego w sprawach gospodarczych. Zapewne pojawi się pytanie: a po co komu detektyw, gdy komornik nic nie znalazł…? Cóż, chociażby dlatego, że komornicy stosunkowo rzadko bawią się w zaawansowaną robotę śledczą, za to często poprzestają na standardowym poszukiwaniu informacji przy wykorzystaniu ogólnodostępnych źródeł. Taki sposób prowadzenia działań powoduje, że wiele interesujących przepływów majątku może im po prostu „umknąć”. Wspomniałem zresztą na ten temat całkiem niedawno w jednym z postów, więc pozwolę sobie teraz przytoczyć jego fragment:

Doświadczony specjalista nie dość, że może wyśledzić majątek i ciekawe powiązania dłużnika (jeśli oczywiście takowe istnieją), to zna też różne „patenty” stosowane przez kombinatorów i jest zorientowany w prawie, więc może nam co nieco doradzić. Koszt usługi zależy od sprawy, jednak najczęściej startuje od kilku tys. PLN – i niestety, ale dobry detektyw nie pracuje na zasadzie no win – no fee (a przynajmniej ja takich nie znam). Także tutaj zalecam współpracę wyłącznie z kimś, kto ma już za sobą sukcesy w ścisłej dziedzinie poszukiwania majątku i może je w jakimś sposób uwiarygodnić – detektywi, którzy do tej pory śledzili tylko niewiernych małżonków i nie mieli nic wspólnego z dłużnikami – oszustami, mogą łatwo polec w boju, a my stracimy nie tylko pieniądze, ale i cenny czas.

Na zakończenie tego punktu chciałbym jeszcze dodać, że ogarnięty duet detektyw + komornik może zdziałać naprawdę wiele i dlatego przy większych, bardziej skomplikowanych sprawach warto się zastanowić nad takim rozwiązaniem.


5. Sprzedaż długu na wolnym rynku

Tutaj nie ma się co rozwlekać: praktycznie nie da się sprzedać za satysfakcjonujące pieniądze takiego długu, przy którym komornik „poległ” i nie ma na ten moment realnych widoków na jego ściągnięcie. Ile więc można dostać? Najczęściej do kilkunastu % początkowej wartości należności – no, może ok. 20% ktoś gdzieś da. Na więcej raczej nie ma co liczyć, ponieważ firmy skupujące długi doskonale zdają sobie sprawę z tego, ile roboty, nerwów i know-how jest konieczne do skutecznego „dopięcia” procesu tzw. trudnej windykacji. Co do zasady nie zapłacą więc np. połowy wartości nieściągniętego zobowiązania, bo jakby doliczyć do tego koszty windykacji terenowej, obsługi prawnej itd. to wyszedłby z tego raczej średnio opłacalny biznes, w dodatku dość niepewny. Oczywiście teoretycznie może się zdarzyć, że ktoś znajdzie „kupców długów”, którzy za tego typu wierzytelności dadzą więcej. Gdyby do tego doszło, to mam małą prośbę: proszę o podesłanie kontaktu do takiej firmy na mojego maila – chętnie skorzystam z oferty (potencjalnie sporo $$$ do zarobienia).

Część druga: windykacja niekonwencjonalna

 

Na jakie ściemy „windykatorów” należy uważać

Zacznijmy może od tego, że w branży windykacyjnej funkcjonują zarówno rzetelne firmy, jak i różnej maści ściemniacze oraz bajkopisarze. Co prawda z moich obserwacji tych drugich jest dziś zdecydowanie mniej, niż chociażby kilkanaście lat temu, ale od czasu do czasu można jeszcze na nich trafić. W każdym razie przedstawiciele takich firm potrafią nieraz opowiadać bardzo ciekawe historie, mające wywrzeć wrażenie klientów zniechęconych tzw. standardową windykacją. Kilka z takich „opowieści dziwnej treści” znajdziecie poniżej.


Ściema nr 1: ściągnięciem długu zajmą się „chłopcy z miasta”

Propozycja taka może wydać się bardzo atrakcyjna zwłaszcza dla kogoś, kto jest mocno zniecierpliwiony i/lub zniechęcony nieskutecznością legalnych działań windykacyjnych, a do tego oprócz samego odzyskania pieniędzy chciałby jeszcze dodatkowo „zrewanżować się” dłużnikowi. No i niestety, ale taki ktoś powinien wiedzieć, że czają się tutaj na niego pewne pułapki.

Realia branżowe A.D. 2018

Zacznę od tego, że na dzień dzisiejszy na polskim rynku funkcjonuje stosunkowo niewielu windykatorów-gangsterów, którzy ściągają zlecone długi w sposób siłowy. Uwaga! Mam tutaj na myśli bandytów z tzw. wyższej półki, a nie pospolitych dresiarzy! Nieco inna sprawa, gdy chodzi o długi zaciągnięte bezpośrednio u grup przestępczych czy też rozliczenia pomiędzy samymi przestępcami, bo tutaj po pierwsze mamy kwestię innego wymiaru finansowego (odzyskanie swojej kasy zawsze będzie motywowało bardziej, niż kasy cudzej), a do tego dochodzą jeszcze tzw. kwestie honorowe – w takim przypadku dłużnik powinien się rzeczywiście liczyć z użyciem przeciwko niemu siły fizycznej.
Jeżeli jednak chodzi o długi zlecone, to wpływowi członkowie zorganizowanych grup przestępczych są obecnie rzadko zainteresowani ich realnym windykowaniem. Dlaczego? Odpowiedź jest dość prosta: na dzień dzisiejszy jest wiele innych „tematów”, które dają o wiele lepsze możliwości zarobkowe przy relatywnie mniejszym ryzyku – chociażby przestępstwa związane z VAT-em, akcyzowe, wyłudzenia kredytów, lichwiarskie przejmowanie nieruchomości itd. Po prostu gangsterom z wyższej czy nawet średniej półki niespecjalnie opłaca się wymuszać siłowo zwroty wierzytelności, bo realnie można dostać za to od 2 do 3 lat więzienia (kodeksowo max 5 lat). Co prawda, jak pokazuje praktyka orzecznictwa, sądy w takich sprawach dość często stosują warunkowe zawieszenie wykonania kary pozbawienia wolności i w związku z tym wydawać by się mogło, że to żadna kara, ale… Ale nie zapominajmy o tym, że wielu przestępców ma „długi wobec prawa” w postaci „zawiasów”, więc za podobny wyskok mogliby trafić do więzienia na kilka lat (odwieszony wyrok + nowy). Czy opłaca się ponosić podobne ryzyko za kilka, kilkanaście czy nawet kilkadziesiąt tysięcy złotych niepewnej prowizji, skoro z takiego np. VAT-u da się spokojnie zarobić więcej w tydzień i to praktycznie na pewniaka? Cóż, większość dzisiejszych bandytów cieszących się pozycją i poważaniem w półświatku potrafi jednak kalkulować…


Twarda windykacja w praktyce

Jak już jednak wspomniałem, sytuacja nieco się zmienia, gdy ktoś jest winien pieniądze bezpośrednio samym gangsterom, albo osobom z odpowiednimi układami w półświatku – tutaj już nad dłużnikiem często wisi naprawdę realne niebezpieczeństwo. Przykładem takiej windykacji niech będzie historia, jaką miałem okazję poznać bezpośrednio od osoby uczestniczącej w tych wydarzeniach.
Tak więc głównym bohaterem był tutaj Polak – nazwijmy go Andrzej – który prowadził całkiem sporą firmę budowlaną w Niemczech, realizującą różne kontrakty na prywatnym rynku. No i tak się złożyło, że część roboty podzlecił innej firmie budowlanej – nazwijmy ją DM-Bud – której właścicielem był polski gangster o dość wysokim statusie. Kontrakt się zakończył sukcesem, budowa odebrana, ale z jakichś powodów nasz bohater nie rozliczył się z DM-Budem na dość poważne kwoty. Co gorsza, powiedział wprost właścicielowi DM-Budu, że nie zamierza płacić i że tamten może mu „naskoczyć”. Kilka tygodni później pod niemiecki dom Andrzeja podjechał nowy Mercedes AMG, z którego wysiadło czterech facetów, a jednym z nich był wspomniany gangster. Zadzwonił on do drzwi, a gdy Andrzej je otworzył, to bez żadnego słowa dostał tzw. strzała i padł na podłogę. Co się potem działo, można się raczej domyślić. Skończyło się to nie tylko ciężkim pobiciem, ale także naliczeniem dodatkowych 50% do zapłaty „za fatygę i za pyskowanie” oraz krótkim terminem na uregulowanie należności. Jako dodatkowy „smaczek” dodam jeszcze, że windykatorzy podczas powrotu do Polski „nadziali się” na niemiecką polizei, która wystawiła kierowcy Mercedesa mandat w wysokości kilkuset Euro za znaczne przekroczenie prędkości – no, w końcu ponad 600 koni pod maską kusi… W każdym razie ten mandat także został doliczony do długu Andrzeja, rzecz jasna z odpowiednimi odsetkami za poniesione „straty moralne”.


Sebixy w akcji

Oczywiście na rynku nadal istnieje pewna podaż bandziorków podszywających się pod tzw. mafię, ale najczęściej są to co najwyżej „doły” jakiejś mocniejszej struktury, czyli przestępcy starający się robić wrażenie groźnych przy pomocy masy mięśniowej wychodowanej na sterydach, specyficznego słownictwa oraz „mafijnie” wyglądającego auta. Czasem uda im się zastraszyć mniej odważnego dłużnika, ale często jednak odchodzą z kwitkiem. W tym momencie jakiś przykład z życia by się pewnie przydał, a więc i będzie. Pamiętam, jak już dobre 10 lat temu miałem okazję obserwować na własne oczy, jak to do pewnego przedsiębiorcy z Bydgoszczy przyjechało dwóch dobrze zbudowanych gości, którzy zażądali od niego zwrotu kilkudziesięciu tysięcy złotych. I co im odpowiedział ów biznesmen? Ano powiedział tak: „Panowie, takie pytanie: czy jesteście w stanie mnie zabić? Bo jeśli nie, to wypierd..lajcie, jak nie chcecie mieć poważnych problemów.”. I tyle – z tego, co mi wiadomo, ciągu dalszego w tej sprawie nie było. A przecież scenariusz mógł być o wiele gorszy dla samego wierzyciela…


Niebezpieczeństwa związane ze ściąganiem długów przez „mafię”

1. Problemy z prawem

Nie wszyscy zdają sobie z tego sprawę, ale odpowiedzialność karna za windykację przy użyciu nielegalnych metod grozi nie tylko samym egzekutorom, ale także i zleceniodawcy! Tak więc w sytuacji, gdy dłużnik zdecyduje się złożyć na policję doniesienie dotyczące np. pobicia go podczas próby odzyskania długu, to zlecający windykację wierzyciel również może popaść w kłopoty z prawem. Oczywiście, można zastosować tzw. bufor, czyli sprzedaż długu jakiejś firmie-krzak, która następnie wystąpi w roli zleceniodawcy „odzysku”, ale z różnych powodów rozwiązanie to nie musi wcale zapewniać bezpieczeństwa prawnego pierwotnemu wierzycielowi.

2. Niespodziewane koszty

Swego czasu dość częste bywały przypadki, w których windykatorzy co prawda odebrali część lub całość długu, ale jakoś „zapomnieli” przekazać te pieniądze wierzycielowi. I jeśli nawet wierzyciel po czasie wniósł reklamację i zaczął argumentować, że przecież nie tak się umawiali, to w odpowiedzi usłyszał chociażby, że „koszty niespodziewanie wzrosły i co zrobisz, jak nic nie zrobisz”. Przypadki takie miały miejsce zwłaszcza wtedy, gdy zleceniodawcę nie wiązała ze zlecającym żadna formalna umowa – sytuacja wcale nie aż tak rzadka w przypadku współpracy z przestępcami.

3. Wymuszenia stosowane przez „windykatorów”

No i po trzecie scenariusz chyba najbardziej drastyczny, czyli taki, w którym windykatorzy zwracają się przeciwko temu, kto ich wynajął. Typowy przebieg podobnej akcji: egzekutorzy próbują ściągnąć dług na zlecenie, nie udaje im się to, więc idą do wierzyciela-zleceniodawcy i żądają od niego „zwrotu kasy za poniesione koszty” (mniejsza o to, czy rzeczywiste, czy wyimaginowane). Zleceniodawca zaskoczony, że przecież nie tak się umawiali, że miał być tylko % od odzyskanej sumy itd., ale w odpowiedzi słyszy np. że podał złe informacje dotyczące stanu majątkowego dłużnika, więc w zasadzie jest winien całej sytuacji – każdy pretekst jest dobry. Dodam tylko, że nie ma tutaj co liczyć na jakiś etos przestępczy, zasady honorowe itp., bo na dzień dzisiejszy one w półświatku praktycznie nie funkcjonują.

Krótkie podsumowanie wątku

Jeśli miałbym coś doradzić przedsiębiorcom, którzy nie obracają się zbyt często w przestępczych kręgach (ani sami nie są gangusami), to powiem tak: nie idźcie tą drogą. Ja wiem, taka wizja twardej windykacji może dla niektórych całkiem kusząco wyglądać, ale jest duża szansa, że narobicie sobie przy okazji sporego bałaganu. A jeśli ktoś ma dobre znajomości wśród naprawdę wpływowych przestępców i jest na tyle zdeterminowany, aby przy ich pomocy odzyskać swoje pieniądze siłowymi metodami, to niech pamięta, że za tego typu przysługi często trzeba się zrewanżować w najmniej korzystnym momencie (i nie mam tutaj na myśli pieniędzy). Tyle w temacie, bo przecież nie jestem od tego, aby uczyć życia dorosłych ludzi – co najwyżej mogę zasygnalizować pewne kwestie.


Ściema nr 2: ściągnięciem długu zajmą się byli funkcjonariusze „służb 3-literowych”

Jakiś czas temu niektórzy właściciele firm windykacyjnych zorientowali się, że oldschoolowi bandyci z kijami nieco gorzej sprzedają się marketingowo, niż byli funkcjonariusze CBŚ, ABW, WSI itd. wpasowani w rolę egzekutorów. Rynek, a wraz z nim świadomość klientów, nieco się ucywilizował i obecnie prymitywne metody rodem z lat 90. nie znajdują już takiego uznania, jakim cieszyły się kiedyś. Modne stało się za to sugerowanie nieoficjalnego i quasi-przestępczego oddziaływania na dłużnika za pomocą przeróżnych „wpływów”. O co chodzi? Przykładowo taki windykator-kombinator wmawia wierzycielowi, że dzięki „niesamowitym układom” ludzi związanych ze służbami jest w stanie skierować na dłużnika wszelkiego rodzaju „plagi egipskie”, poczynając od najazdu skarbówki, poprzez nękanie delikwenta przez policjantów, a na kontroli Sanepidu, PIH-u, PIP-u itp. kończąc. Ogólnie wszystko, co najgorsze – rzecz jasna stan taki trwać ma do czasu spłaty długu. Niekiedy też pojawiają się bardziej sensacyjne zapowiedzi działań w stylu preparowania i podrzucania dowodów na jakąś przestępczą działalność dłużnika (co dla ex-funkcjonariuszy jest podobno rutyną).


A jak najczęściej wygląda rzeczywistość?

Powiem tak: mając pewne rozeznanie tego rynku i opierając się na kilku wiarygodnych opiniach, mogę śmiało stwierdzić, że zdecydowana większość podobnych deklaracji to zwykły kit wciskany wierzycielom przez osoby, których głównym celem jest po prostu wyciągnięcie zaliczki na poczet prowadzenia takich działań windykacyjnych. W zdecydowanej większości – czyli nie zawsze!

Powody takiego stanu rzeczy są dość złożone. Zacznę od tego, że większość występujących na rynku wierzytelności to zdecydowanie zbyt niska półka, aby w ogóle brać pod uwagę możliwość zaangażowania funkcjonariuszy służb w takie nieczyste działania. Ok, gdyby chodziło o milionowe kwoty, to jeszcze, jeszcze – wtedy zleceniodawcą mógłby być ktoś ze znajomościami na odpowiednim poziomie, a i „pula na stole” mogłaby zrównoważyć poniesione ryzyko. Ale jeśli mówimy o kwotach rzędu kilkudziesięciu czy np. stu-kilkudziesięciu tysięcy złotych… no, to już nie bardzo się spina. Prawdopodobieństwo, że funkcjonariusz czynnej służby, czy też nawet pobierający mundurową emeryturę, będzie się narażał na poważne problemy z prawem za smutne kilkanaście tys. złotych prowizji od takiej windykacji, jest raczej niewielkie.
Oczywiście, sporadycznie może się zdarzyć, że „źli funkcjonariusze” wejdą jednak do akcji – sam zresztą chyba opisałem już kiedyś znany mi przypadek byłych policjantów stanowiących trzon działu windykacji pewnego przedsiębiorcy z branży budowlanej, gdzie stosowano ewidentnie bandyckie metody. Kolejnym przykładem, dość dobrze opisanym zresztą przez lokalne media, jest historia pewnej toruńskiej firmy pożyczkowej udzielającej tzw. chwilówek. Firma ta również zatrudniała byłego policjanta, który rzekomo miał zapewniać jej windykatorom bezkarność w działaniach – a trzeba przyznać, że opierały się one na dość niekonwencjonalnych metodach, jak np. wywożenie dłużnika do lasu, przypalanie go i wsadzanie mu kija w … – no wiadomo gdzie. Co prawda nie zostało to oficjalnie potwierdzone w toku śledztwa, ale… Ale, jak to się mówi, niesmak jednak pozostał i w sumie nie do końca wiadomo, jak to było (ofiary podobnych akcji często zmieniają zeznania na późniejszych etapach). Takie sytuacje to jednak raczej tylko wyjątki potwierdzające regułę. Poza tym takie usługi, jeśli rzeczywiście byłyby świadczone, ograniczałyby się do wąskiej grupy wtajemniczonych i nie byłyby oferowane przypadkowym osobom, a już na pewno nie za pośrednictwem portali typu OLX.


Były prokurator windykatorem…? Zdarzało się!

Aby sprawa była jasna: to absolutnie nie jest tak, że np. byli policjanci z wydziałów do zwalczania przestępczości zorganizowanej, ex funkcjonariusze CBŚP, czy nawet emerytowani prokuratorzy, nie zajmują się windykacją tzw. trudnych długów „pokomorniczych”! Owszem, robią to, profesjonalnie prowadząc sprawy związane chociażby z wyłudzeniami, gdzie wierzytelność powstała w wyniku popełnienia przestępstwa. Tyle, że niewiele ma to wspólnego ze stereotypowym wożeniem dłużnika w bagażniku, za to z „siedzeniem w papierach” już jak najbardziej. Tacy ludzie nie zajmują się jednak z reguły sprawami mniejszej wagi, niż kilkaset tysięcy PLN – po prostu koszty ich pracy są odpowiednio wysokie (za unikalne doświadczenie trzeba odpowiednio płacić, takie życie).


Przebierańcy w akcji

O ile szansa na to, aby dłużnika nachodzili i straszyli prawdziwi funkcjonariusze, nie jest zbyt duża, o tyle nie można wykluczyć, że odwiedzą go przebierańcy udający np. policjantów w cywilu. Takie sytuacje miały miejsce kilkanaście lat temu, ale nie można wykluczyć, że i dziś dzieją się podobne rzeczy. Zresztą pisałem już chyba na blogu o windykatorach, którzy podszywali się pod ówczesne CBŚ – wyrobili sobie nawet łudząco podobne „blachy”, z tą różnicą jednak, że litera na końcu zmieniła się w S. Podobno nawet funkcjonariusze drogówki salutowali tym spryciarzom, a windykowani przez nich dłużnicy… no cóż, byli nieźle przestraszeni. Oczywiście, dłużnik w przypadku wizyty takich „CBŚ-ów” zawsze może zadzwonić na policję celem wyjaśnienia sytuacji, ale wtedy musi konkretnie i rzeczowo wyjaśnić, że odwiedziły go osoby podające się za funkcjonariuszy, które próbują wymusić na nim zwrot wierzytelności, a on ma podejrzenia, że wcale tymi funkcjonariuszami nie są. No i w takiej sytuacji już po „misternej akcji”… Rzecz jasna są metody pozwalające budować takim pseudo-funkcjonariuszom naprawdę wiarygodne „legendy”, ale nie będę ich dziś opisywał.


Jak rozpoznać windykatora-ściemniacza?

Ten wątek zacznijmy może od tego, że takie firmy windykacyjne od działań niekonwencjonalnych najczęściej są jednostkami wątłymi organizacyjnie (np. jednoosobowe spółki z o.o.), które na papierze nie zatrudniają żadnych pracowników. Ciężko jest też znaleźć w sieci informacje dotyczące ich funkcjonowania (poza darmowymi ogłoszeniami na różnych portalach), a na firmowych stronach internetowych, często zresztą opartych na tanich, nieestetycznych szablonach, widnieją zdawkowe informacje w stylu: „Stosujemy niekonwencjonalne metody windykacji gwarantujące najwyższą skuteczność”. Brak jest za to takich rzeczy, jak wiarygodne referencje, czy też notatki biograficzne założycieli firmy. Z jednej strony wygląda może wyglądać to dość średnio, ale z drugiej nie można jednak wykluczyć, że potrzeba dyskrecji niezbędna przy tego typu usługach uniemożliwia „odsłanianie się” oraz promowanie na szeroką skalę. W każdym razie reguły pasującej do wszystkich tutaj nie ma i każdy przypadek należałoby w zasadzie poddać indywidualnej ocenie.

Jeśli natomiast chodzi o treści przekazywane przez takich „superagentów windykacji” ich potencjalnym klientom, to generalna zasada jest taka, że im bardziej takie opowieści brzmią jak scenariusz filmu sensacyjnego, tym mniejsze prawdopodobieństwo, że ktoś je zastosuje w realnym życiu – zwłaszcza jeśli nie mówimy o wielomilionowych kwotach długów, tylko o wierzytelnościach np. na kilkadziesiąt tysięcy. Do tego takie osoby zwykle nie są w stanie sensownie uwiarygodnić się w jakikolwiek sposób, za to mocno naciskają na wpłatę zaliczki (co samo w sobie nie jest złe – pod warunkiem, że będzie ona spożytkowana na realne i skuteczne działania). Kolejną dość podejrzaną okolicznością może być nieznajomość zagadnień prawnych związanych z windykacją, chociażby na poziomie podstawowym (moim zdaniem osoba działająca na co dzień w branży powinna się w nich chociaż z grubsza orientować). Jeśli więc traficie na swojej drodze na kogoś takiego, kto opowiada Wam historie nadające się na ekranizację, a nie rozróżnia podstawowych pojęć prawnych związanych z windykacją należności, to podchodźcie do niego z ogromną rezerwą – tylko tyle i aż tyle.


Kilka niekonwencjonalnych metod wywierania presji na dłużnika

No i na koniec tzw. wisienka na torcie, czyli kilka asów, jakie wierzyciel może wyciągnąć z rękawa podczas rozgrywki z dłużnikiem. Polecam je traktować jako swego rodzaju ciekawostki obrazujące to, w jaki sposób można działać na dłużnika psychologicznie, bez konieczności posuwania się do przemocy fizycznej. Zaznaczam też, że absolutnie nie namawiam do stosowania podobnych metod, bo jest to balansowanie na granicy prawa, a właściwie to jej przekraczanie.


1. Zdobycie informacji/materiałów mogących skompromitować dłużnika lub mocno utrudnić mu ży
cie.

Przykład z pewnej akcji: detektyw wynajęty przez wierzyciela wyśledził, że dłużnik ma romans. Niby nic nadzwyczajnego, ale jednak mogące podlegać egzekucji prawa majątkowe w odpowiednim momencie zostały przeniesione na firmę jego żony, której z dość oczywistych względów taki układ z kochanką w tle mógłby się nie spodobać… Był to więc jakiś punkt zaczepienia w negocjacjach. Oczywiście jeśli sytuacja analogiczna do opisanej nie ma miejsca w rzeczywistości, to zawsze można próbować ją sprowokować, chociażby podsuwając delikwentowi atrakcyjną dziewczynę (bywały i takie przypadki). Rzecz jasna podobne „haki” nie muszą się wcale ograniczać do stosunków damsko – męskich! Równie dobre, a nawet lepsze, bywa chociażby wejście w posiadanie informacji na tyle kompromitujących, że właściwie mogą one wyeliminować firmą daną firmę z rynku. Kwestia inwencji, profesjonalizmu w działaniu oraz posiadanych środków finansowych…


Uwaga na oskarżenie o szantaż!

Być może taki scenariusz, jak przedstawiony powyżej, brzmią dla niektórych interesująco, ale trzeba mieć jednak świadomość, że pójście z takimi kompromitującymi materiałami do dłużnika i wywieranie przy ich użyciu presji ukierunkowanej na spłatę długu jest niczym innym, jak po prostu szantażem. Oczywiście szantaż to sformułowanie potoczne – na potrzeby wpisu przyjmijmy, że tak właśnie nazywamy groźbę karalną mająca na celu spowodowanie określonego zachowania. Taki dłużnik teoretycznie może więc wyprowadzić tzw. kontrę w postaci złożenia zawiadomienia o przestępstwie – jest to prawdopodobne zwłaszcza w sytuacjach, kiedy błędnie ocenimy potencjał zdobytych materiałów pod kątem siły wywieranego nacisku. Wyjaśnię to trzymając się jednego z powyższych przykładów: małżeństwo dłużnika jest fikcją i obie strony nie kryją się wobec siebie z tym, że mają innych partnerów = żona nie będzie specjalnie zła, że jej mąż spotyka się z innymi kobietami. Rzecz jasna wierzyciel do pewnego stopnia może się zabezpieczyć przed wmieszaniem go w przestępstwo szantażu, przeprowadzając podobną operację przy wykorzystaniu podstawionych słupów (np. lipna firma windykacyjna, która formalnie odkupiła dług od pierwotnego wierzyciela i stara się go odzyskać na własną rękę). Jednak z całą pewnością nie jest to gra ani łatwa do przeprowadzenia, ani tania, a jednak dalej ryzykowna.


Art. 115 KK

Teoretycznie jest pewna furtka, pozwalająca na coś takiego, jak prawie legalny szantaż – pewne możliwości daje tutaj §12 artykułu 115 Kodeksu Karnego:
Groźbą bezprawną jest zarówno groźba, o której mowa w art. 190 groźba karalna, jak i groźba spowodowania postępowania karnego lub rozgłoszenia wiadomości uwłaczającej czci zagrożonego lub jego osoby najbliższej; nie stanowi groźby zapowiedź spowodowania postępowania karnego, jeżeli ma ona jedynie na celu ochronę prawa naruszonego przestępstwem.

No i właśnie to ostatnie zdanie stanowiło niekiedy swoiste usprawiedliwienie dla windykatorów, którzy np. zdobyli obciążające dłużnika materiały mogące mocno zainteresować skarbówkę lub policję. Oczywiście, osoba poddana takiej presji mogłaby złożyć doniesienie o przestępstwie i miałaby szanse na wygraną w sądzie, ale wynik nie byłby w 100% pewny, gdyż udowodnienie, że skierowana w stosunku do niej groźba nie miała na celu jedynie ochrony prawa naruszonego przestępstwem, a coś więcej (czyli wymuszenie zwrotu wierzytelności) nie zawsze byłoby łatwe. No, a poza tym taki zgłaszający przy okazji musiałaby w zasadzie zadenuncjować sam siebie, także…


2. Podstawiony klient – wariant pierwszy

Ta metoda nie jest ani specjalnie nowa, ani jakoś szczególnie odkrywcza, ale w wielu przypadkach ma szansę się sprawdzić. Wygląda to zwykle tak, że wierzyciel dowiaduje się (np. w wyniku działań wynajętego detektywa), że dłużnik prowadzi nową działalność zarejestrowaną formalnie „na słupa”. Kolejnym krokiem jest wysyłanie do takiego przedsiębiorstwa wielu atrakcyjnych zapytań ofertowych i/lub wstępnych zamówień, rzecz jasna poprzez podstawione osoby/firmy. I co się teraz dzieje: dłużnik wpada w podniecenie wywołane możliwością otrzymania nowego kontraktu, ale nagle okazuje się, że potencjalny klient wycofuje się z dealu argumentując to tym, że nie współpracuje z nierzetelnymi płatnikami. Sytuacja powtarza się raz czy drugi, więc dłużnik zaczyna szukać, kto też może stać za rozpowszechnianiem podobnych pogłosek. No i wtedy okazuje się, że za wszystko odpowiada jakaś nieznana firma windykacyjna. Dłużnik dzwoni więc do niej i pyta: dlaczego mnie szkalujecie, wytoczyć wam proces…? W odpowiedzi słyszy, że wykupiono jego długi i teraz musi on jak najszybciej uregulować swoje zobowiązania, albo czekają go spore problemy i ucieczka w działalność firmowaną przez kogoś innego tu nie pomoże. Co będzie dalej, to już zależy od konkretnego dłużnika (albo pójdzie do sądu, albo nie pójdzie).


3. Podstawiony klient – wariant drugi

W tym wariancie z kolei chodzi o „wykończenie” dłużnika jego własną bronią. Jest to możliwe chociażby w sytuacji, kiedy delikwent będzie prowadził działalność gospodarczą pod innym szyldem (najczęściej nie na swoje nazwisko). Co można wtedy zrobić? Oczywiście spróbować zamówić w kontrolowanej przez niego firmie jakiś towar, na przedłużony termin płatności, używając do tego np. podstawionej spółki-słup. Zwykle wymaga to nieco aranżu, ale nikt nie powiedział przecież, że będzie to łatwe i zawsze musi się udać. Rzecz jasna płatność za takie zamówienie nigdy do tego dłużnika nie dotrze, a ściślej rzecz biorąc na pewno nie cała – co najwyżej jakieś drobne kwoty wpłacane przez x-miesięcy, aby uniknąć zarzutów prokuratorskich o wyłudzenie (a ciężko takie zarzuty postawić, jeśli ktoś mądrze uprawdopodobni, że opóźnienia w płatności nie nastąpiły na skutek jego złej woli – temat na osobny wątek). Ocenę moralną tej metody pozostawiam Czytelnikom – jedni zapewne powiedzą, że takie zachowanie nie przystoi gentlemanom, a inni z kolei przytoczą argument, że skoro „nosił wilk razy kilka…”.


4. Systematyczne niszczenie reputacji firmom nieformalnie kontrolowanym przez dłużnika

Tutaj nie będzie chyba zaskoczeniem, że największe pole do podobnego działania zapewnia Internet, gdzie przy znajomości odpowiednich mechanizmów oraz zainwestowaniu odpowiedniej ilości czasu, da się zniszczyć opinię prawie każdej firmie. Zresztą nie trzeba się ograniczać wyłącznie do sieci – przykładowo nie obawiająca się odpowiedzialności firma windykacyjna może wynająć billboard w centrum miasta, na którym przez kilka tygodni będzie pojawiała się informacja, że za dobrą cenę kupią długi takiego a takiego przedsiębiorstwa (kontrolowanego przez dłużnika). Możliwości jest multum – choć w większości opartych na nielegalnych działaniach. W każdym razie tzw. czarny PR przeprowadzony profesjonalnie i z odpowiednią częstotliwością bywa naprawdę skuteczny. Nie będę się dziś zbytnio rozpisywał nad całym arsenałem dostępnych technik, bowiem jest ich tak wiele, że można by na ten temat stworzyć osobny wpis. Wszystko sprowadza się tak naprawdę do tego, o jakie kwoty wierzytelności się rozchodzi i ile zainwestuje się w tego typu działania – przy posiadaniu odpowiednich środków (oraz kontaktów) nie ma w zasadzie przeszkód, aby sprawą zainteresowały się ogólnopolskie media. Rzecz jasna pojawia się pytanie, czy takie zniszczenie przeciwnika – wróć, dłużnika – nie jest przypadkiem działaniem na naszą szkodę, no bo jeśli doprowadzimy do definitywnego zamknięcia jego działalności, to rzeczywiście może nie mieć z czego oddać…

 

Podsumowanie + ważna informacja

Jeśli miałbym to wszystko jakoś podsumować, to powiem tak: rynek windykacji w ciągu ostatnich lat dość mocno się ucywilizował i obecnie mało jest już na nim firm, które otwarcie reklamują się jak słynne niegdyś Prosektorium (nazwa autentyczna), mające dość ciekawe hasło promocyjne: „Możesz zacząć się obawiać, kiedy staniemy u twoich bram…”. Chciałbym także zaznaczyć, że ten wpis jest oparty na moich osobistych doświadczeniach związanych z branżą tzw. niekonwencjonalnej windykacji, jak i na informacjach zebranych od ludzi zajmujących się zawodowo tym wąskim tematem (bo tzw. windykacja konwencjonalna to zupełnie inna bajka). Proszę zatem nie traktować wszystkich zawartych tutaj przykładów jako absolutnych wyznaczników mających zastosowanie zawsze i wszędzie – przykładowo może się przecież zdarzyć, że kogoś faktycznie mogą windykować na zlecenie przestępcy z tzw. wyższej półki, do tego przy użyciu dość brutalnych metod. Świadomie też pominąłem wątek moralnych osądów – tutaj już każdy niech we własnym sumieniu oceni to, czy sprawiedliwym jest stosować „śliskie” metody przeciwko temu, kto nas oszukał, czy może jednak lepiej konsekwentnie podążać ścieżką wytyczoną przez prawo.

Windykacja w branży budowlanej

Budownictwo w Polsce jest w czołówce branż, w których występują problemy z płatnościami. Funkcjonuje w niej wielu nieuczciwych deweloperów oraz kancelarii prawnych, wyspecjalizowanych w tworzeniu umów i schematów mających na celu pozbawienie podwykonawców należnych im pieniędzy.

W czym możemy Ci pomóc

– skuteczna windykacja należności od dewelopera / generalnego wykonawcy

– ocena ryzyka współpracy z danym deweloperem / generalnym wykonawcą

– przeprowadzenie ustaleń majątkowych

– zgromadzenie materiału dowodowego

Kontakt:

E-mail: kontakt@bialekolnierzyki.com

Telefon: 513 755 005

 

Zapraszamy również do zakładki Oferta, w której znajdziesz więcej informacji na temat tego, czym się zajmujemy.

 

Darmowe materiały dla subskrybentów! 

Chcesz mieć dostęp do większej ilości przydatnej wiedzy? W takim razie zachęcam Ciebie do zapisywania się na nasz newsletter, w którym będziemy Tobie przesyłać ekskluzywne materiały dotyczące praktycznego zastosowania prawa w naszej rzeczywistości gospodarczej. Za darmo i bez zobowiązań! Link do zapisów: ➡️ kliknij

Zdjęcie ilustrujące wpis jest poglądowe! Osoby, rzeczy lub sytuacje przedstawione na zdjęciu NIE mają bezpośredniego związku z treścią niniejszego wpisu!

No i znowu kilka słów w kwestii odpadów…

Bardzo często jest tak, że ilekroć zaczynam się wgłębiać w jakiś temat, to okazuje się, że skala nieprawidłowości w danej branży jest o wiele większa, niż się początkowo spodziewałem. Dotyczy to min. już poruszanej przeze mnie kwestii śmieci, gdzie okazuje się, że przywożenie niebezpiecznych odpadów z Zachodniej Europy i urządzanie sobie nielegalnych wysypisk przez tzw. mafię śmieciową może stanowić tylko wierzchołek przysłowiowej góry lodowej. Okazuje się bowiem, że cała masa poważnych nieprawidłowości występuje także na… komunalnych składowiskach odpadów podległych pod lokalne władze.

Przykłady? Proszę bardzo:

– brak wymaganych prawem pisemnych procedur dotyczących składowania odpadów

– braki w dokumentacji i brak jasno sprecyzowanych obowiązków konkretnych członków kadry kierowniczej, co potencjalnie mogło np. doprowadzić do tzw. rozmycia odpowiedzialności w razie stwierdzenia nieprawidłowości przez organy kontrolujące

– brak realnego rejestrowania tego, co faktycznie wjeżdża na wysypiska (np. śmieci nikt nie kontroluje pod względem jakościowym, nikt nie prowadzi chociażby dokumentacji fotograficznej)

– nadzwyczaj częste rotacje na stanowiskach związanych z przyjmowaniem odpadów, co w razie kontroli może utrudnić przypisanie odpowiedzialności do konkretnej osoby

– brak kontroli nad faktycznymi ilościami wwożonych odpadów – np. śmieci były przywożone przez zestawy (ciężarówka + naczepa), których łączna długość przekraczała kilkanaście metrów, skutkiem czego nie mieściły się one na wadze i śmieci wjeżdżały na składowiska na podstawie samych kwitów wagowych (nie wiadomo więc, czy realnie było to 5 ton, czy może 8 ton)

– praktyczne zaniechanie niezbędnych inwestycji w infrastrukturę składowisk, podczas gdy pieniądze spółek komunalnych były wydawane w kuriozalny niekiedy sposób, na rzeczy kompletnie niezwiązane z podstawową działalnością przedsiębiorstw (czyżby kontrolowane wyprowadzanie środków…?)

– niewysyłanie raportów dotyczących monitorowania składowiska (min. pod kątem negatywnego wpływu na środowisko) do odpowiednich instytucji nadzorujących

To zaledwie niewielki wycinek tego, co dzieje się na niektórych polskich wysypiskach komunalnych (nie twierdzę, że tak jest na wszystkich, bo chciałbym wierzyć, że jednak nie). Nie jestem niestety w stanie odpowiedzieć na pytanie, ile z podobnych „grzeszków” jest popełnianych z pełną premedytacją, a ile wynika ze zwykłego braku kompetencji oraz beztroski… Tutaj trzeba by w zasadzie analizować indywidualnie każdy konkretny przypadek, np. po przeprowadzeniu szczegółowego audytu. Skala podobnych nieprawidłowości jeśli chodzi o całą Polskę jest nieoszacowana i osobiście wątpię, że kiedykolwiek to się zmieni (z różnych powodów zresztą).

Jeśli miałbym to wszystko jakoś podsumować to zrobiłbym tak: 
– po pierwsze wiele wskazuje na to, że na dzień dzisiejszy nie do końca wiadomo, co też właściwie na tych naszych wysypiskach rzeczywiście się znajduje (może tysiące ton nigdzie niezarejestrowanych niebezpiecznych odpadów…?),
– po drugie współczuję ludziom, którzy chcieliby kiedyś posprzątać ten cały bajzel z opadami w Polsce, bo czeka ich bardzo, bardzo dużo ciężkiej i niewdzięcznej pracy, w trakcie której mogą się narazić wielu wpływowym ludziom.
Do tematu zapewne jeszcze kiedyś wrócę, bo im dalej w las, tym bardziej ciekawie się robi…

Zdjęcie ilustrujące wpis jest poglądowe! Osoby, rzeczy lub sytuacje przedstawione na zdjęciu NIE mają bezpośredniego związku z treścią niniejszego wpisu!