Przestępczość VAT-owska na Ukrainie

VAT jest takim fajnym podatkiem, że wszędzie tam, gdzie tylko się pojawi, to jakoś tak zachęca do różnych oszustw. Nie inaczej było w przypadku naszego wschodniego sąsiada, czyli Ukrainy. Problem przestępczości VAT-owskiej rozrósł się tam do takich rozmiarów, że rząd Julii Tymoszenko w 2005 roku zastanawiał się nawet nad zlikwidowaniem VAT-u i wprowadzeniem w jego miejsce podatku obrotowego. Ostatecznie jednak do tego nie doszło, ale nie wyprzedzajmy faktów…

 

VAT na Ukrainie – krótkie wprowadzenie ????????

Przede wszystkim trzeba zacząć od tego, że podatek od wartości dodanej pełni niezwykle ważną rolę w budżecie Ukrainy – podobnie zresztą jak w Polsce oraz w innych krajach Unii Europejskiej. Dość powiedzieć, że danina ta generuje ok. 40% dochodów państwa, według słów Sergieja Bilana, wiceszefa ukraińskiej ДФС / SFS (służba skarbowa). Stawka podstawowa wynosi na Ukrainie 20% – wystarczająco dużo, aby opłacało się tworzyć karuzele VAT-owskie oraz innego rodzaju konstrukcje zmierzające do uszczupleń należności podatkowych. Co ciekawe, ponad połowa pobranego podatku VAT to kwoty zapłacone przy okazji importu towarów na obszar celny Ukrainy, w tym oczywiście z krajów Unii Europejskiej (według oficjalnych danych). Jeśli chodzi o skalę oszustw, to w 2014 roku Ihor Bilous, nowy szef ukraińskiej służby podatkowej, stwierdził, że za czasów prezydenta Janukowycza oszustwa w VAT stanowiły równowartość aż ¼ budżetu państwa, a pieniądze „wypłynęły na zagraniczne konta należące do skorumpowanych urzędników”.

 

Specyfika działania ukraińskich grup przestępczych

Według tego, co można przeczytać w mediach, na Ukrainie znaczna część przestępczości związanej z wyłudzaniem / uszczuplaniem podatku VAT opierała się na schematach podobnych do tych stosowanych w Polsce po roku 2005 (słynne karuzele). Wiele wskazuje na to, że rzeczywiście tak było, zważywszy na ogromny poziom korupcji wśród ukraińskich urzędników, na co zresztą zwracały uwagę min. międzynarodowe firmy doradcze. Dlaczego korupcja ułatwiała właśnie taki sposób działania? Odpowiedź jest prosta: ze względu na zwroty VAT-u. Po prostu urzędnicy, którzy zatwierdzali zwrot oraz / lub celnicy, który „podbijali kwity” np. poświadczając fikcyjny wywóz towarów, byli często częścią zorganizowanej grupy przestępczej i brali odpowiedni % od transakcji. Niektóre źródła twierdzą wręcz, że oszustwa VAT-owskie na Ukrainie są (były?) zinstytucjonalizowane w formie zorganizowanych „pralni podatkowych”, działających na ogromną skalę pod patronatem najwyższych urzędników skarbowych (na co istnieje podobno wiele dowodów). My tutaj w Polsce też mówimy od czasu do czasu, że w skarbówce można znaleźć urzędników mających powiązania z tzw. mafiami podatkowymi, ale na Ukrainie była to prawdopodobnie zupełnie inna skala, o wiele, wiele wyższa.

Przykładem tego, jak wyglądały połączenia na linii polityka – biznes jest pewna ciekawa sprawa, która ujrzała światło dzienne w 2017 roku. Tak więc niezależni ukraińscy blogerzy „dokopali się” do informacji mówiących o tym, że jeden z wielkich amerykańskich koncernów spożywczych za pośrednictwem swojego ukraińskiego oddziału może być zamieszany w nielegalne schematy podatkowe związane z VAT-em. Konkretnie miało zachodzić uzasadnione podejrzenie, że dyrektor koncernu na Ukrainę Dmitrij G. oraz zatrudniony tam syn zastępcy prezydenta Kijowa Roman P. uczestniczą w grupie przestępczej mającej na celu wyłudzenie nienależnego zwrotu VAT-u. Krótki opis modelu działania:

Ukraiński oddział koncernu miał kupować zboże za gotówkę za pośrednictwem kontrolowanych przez siebie spółek – słupów (S. oraz G.). Spółki te kupiły zboże od innych spółek (V. oraz D.), które z kolei miały być kontrolowane przez Romana P. W ten właśnie prosty sposób miano wykreować fikcyjny VAT do zwrotu, o który następnie wystąpiły spółki S. oraz G.

Ile razy i na jaką skalę zastosowano podobny schemat, tego dokładnie nie wiadomo. Źródła ukraińskie podają, że tylko w jednym konkretnym przypadku chodzi o zwrot podatku na kwotę 15 milionów hrywien, czyli w przeliczeniu ok. 2 milionów PLN. Emocje budzi też fakt, że wspomniany Roman P. (syn zastępcy prezydenta Kijowa), który najpierw był stażystą, a później szeregowym handlowcem w ukraińskim oddziale koncernu, nagle zaczął jeździć Audi S8 wartym ok. 150 tys. Euro. No cóż, może naprawdę dobrze handlował…? ????

Ciekawe jest również to, że Dmitrij D. (szef oddziału koncernu na Ukrainę) nie wahał się podobno wywierać presji na ukraińskie służby skarbowe, aby te dokonały zwrotu VAT-u, choć urzędnicy mieli na ten temat spore wątpliwości. Sprawa była na tyle poważna, że otarła się o takie instytucje, jak Amerykańska Izba Handlowa oraz ambasada USA! Widać więc jasno, że są to rozgrywki na naprawdę wysokim szczeblu.

 

Ukraina, zatrzymanie członków grupy przestępczej. Źródło: portal Цензор.НЕТ

 

Jakie towary służyły do wyłudzania zwrotów VAT-u na Ukrainie

Przede wszystkim należy zacząć od tego, że największe pole do popisu dawały zwroty VAT-u związane z eksportem towarów poza granice Ukrainy. A skoro tak, to postawiono na następujący model działania:

kupujemy tanio > podbijamy cenę do niebotycznych rozmiarów za pomocą spółek – krzaków pełniących rolę znikających podatników > występujemy o zwrot VAT-u z tytułu eksportu 

Na potrzeby takiego schematu wynaleziono ciekawą ścieżkę: przeróżne produkty o niejasnym przeznaczeniu związanym z nauką i rozwojem technologii. Przykłady? Soczewki optyczne, membrany elektrod, elementy piezoelektryczne, różne czujniki itp. – ogólnie tego typu rzeczy, do których można było „dorobić legendę” uzasadniającą kosmiczny wręcz wzrost ich wartości (przynajmniej na fakturach). No i jak wspomniałem przed momentem, takie towary były wykorzystywane do transakcji fikcyjnego eksportu, a ich cena na rynku krajowym została uprzednio odpowiednio zawyżona poprzez system fikcyjnych dostaw, niejednokrotnie nawet o tysiące %! Zawyżenie ceny było oczywiście wykorzystywane do odzyskania odpowiednio „tłustego” zwrotu VAT-u.

 

Przykłady karuzel

Pewna ukraińska firma sprzedała za granicę blisko 100 tysięcy „piezoelektrycznych czujników ciśnienia”, rzekomo wykonanych w jednej z fabryk w okolicach Charkowa. Całkowita deklarowana wartość „eksportu” tego towaru wyniosła ok. 306 milionów hrywien, czyli w przeliczeniu jakieś 43 miliony PLN. Taki czujnik na fakturach przy eksporcie kosztował blisko 450 USD, podczas gdy realny koszt jego wytworzenia wynosił ok. 2 USD. Według szacunków 94% kosztów produkcji stanowiły tu części składowe, które można było łatwo i tanio kupić w normalnych sklepach. Gotowe i zapakowane czujniki były następnie wysyłane do Polski lub Wielkiej Brytanii, drogą lotniczą lub samochodami. Ten sam towar wracał z powrotem na Ukrainę (jak to bywa w karuzelach), a jego wartość na fakturach wynosiła już zaledwie 2,5 USD / sztuka. Ta wartość była potem oczywiście „pompowana” przez odsprzedaż pomiędzy kolejnymi ukraińskimi spółkami, po czym czujniki znów jechały do Polski, ale znów po kilkaset USD za sztukę, od których był zwracany VAT (tytułem eksportu). Odnośnie końcowych losów towaru wiadomo tyle, że po prostu utknął gdzieś sobie na jakichś polskich magazynach i nigdy nie trafił do normalnej sprzedaży. Straty ukraińskiego skarbu państwa obliczono w tym przypadku na ponad 50 milionów hrywien.

Dość znaną historią był też przypadek nanorurek, które miały być eksportowane do Hongkongu. A cóż to takiego te nanorurki i jakie jest ich zastosowanie? Ekspertem w tej dziedzinie nie jestem, ale szybki research pozwolił mi dowiedzieć się, że jest to materiał uznawany za jeden z najbardziej wytrzymałych i najsztywniejszych na świecie, a stosuje się go min. w przemyśle elektronicznym, urządzeniach medycznych, czy też przy produkcji niektórych polimerów. No i teraz te nanorurki miały opuścić Ukrainę z ceną fakturową równą ok. 450 Euro za 1 kg (od czego zresztą miano później zażądać zwrotu VAT-u). Co się jednak okazało? A to, że zamiast „wysokich technologii” VAT-owcy próbowali wywieźć za granicę zwykłą sadzę, co zostało jednak odkryte przez milicjantów. Jak obliczono, deklarowana ilość nanorurek wystarczyłaby do zaspokojenia potrzeb produkcyjnych wszystkich krajów Azji Południowej aż do 2040 roku – czyli przestępcy „poszli na grubo”, jak to się mówi… Pewnej pikanterii dodaje tej sprawie fakt, że w proceder zamieszani byli szefowie jednej ze znanych sieci sprzedającej produkty spożywcze.

 

Czujniki ciśnienia używane w karuzelach VAT-owskich. Źródło: portal Цензор.НЕТ

 

Schemat alternatywny

Oczywiście zdarzało się i tak, że stosowano nieco inną metodę:

– na fakturach eksportowano towar wartościowy, rzeczywiście nadający się do sprzedaży,

– otrzymywano zwrot na podstawie fałszywych „kwitów” potwierdzających eksport, wystawionych przez skorumpowanych celników, przy czym towar nigdy nie opuszczał Ukrainy,

– fikcyjnie wyeksportowany towar „upłynniano” na krajowym rynku po niższej cenie, nie odprowadzając VAT-u.

Jeśli miałbym to wszystko jakoś skomentować, to napiszę tak: jeżeli ktoś orientuje się w realiach przestępczości VAT-owskiej, to z pewnością dostrzeże, że „wałki” typu nanorurki czy wtryskiwacze były na tyle prymitywne, iż bez aktywnego udziału przedstawicieli aparatu skarbowego właściwie nie powinny zaistnieć w większej skali. Z taką oto konkluzją przejdźmy do kolejnego zagadnienia.

 

Schemat organizacyjny grup VAT-owskich na Ukrainie

Nie będzie chyba wielkiego zaskoczenia, jeśli napiszę, że w przypadku ukraińskich grup przestępczych mieliśmy do czynienia z wykorzystaniem znikających „słupów” – były to często osoby z hospicjów, ubezwłasnowolnione, cudzoziemcy z krajów Wspólnoty Niepodległych Państw itd. Ogólnie można powiedzieć, że charakterystyka dość podobna do polskich „prezesów” – ciężko tutaj bowiem wymyślać koło od nowa. Idźmy dalej: według służb ukraińskich mieliśmy trzy główne kategorie podmiotów zamieszanych w przestępstwa podatkowe:

– tzw. beneficjenci, czyli realnie działające przedsiębiorstwa, które korzystając z usług innych firm (tranzytorów) zawierają fikcyjne umowy skutkujące „zbiciem” VAT-u, a tym samym nie płacą znacznych kwot podatków do budżetu – tego typu firmy były także beneficjentami karuzel, tzn. występowały o zwroty;

– tzw. tranzytory, czyli przedsiębiorstwa, które pod przykrywką legalnej działalności gospodarczej prowadzą transakcje sprzedaży lub usługi pośrednictwa, nie mając na celu uzyskania korzyści ekonomicznych, ponieważ nie mają odpowiednich zdolności produkcyjnych, magazynów, personelu itp. – ich rolą jest wystawianie faktur, a operują na minimalnych marżach, gdzie różnica pomiędzy przychodami a kosztami wynosi +- 0,5%, od czego płacone są podatki;

– tzw. słupy, czyli przedsiębiorstwa, które zazwyczaj działają poprzez pośredników i zamykają się w niezwykle krótkich terminach (na Ukrainie znane jako „jednodniowe firmy”), których funkcją jest akumulowanie wszystkich zobowiązań podatkowych beneficjentów i tranzytorów.

Widać tu bez wątpienia podobieństwo do znanych z naszego podwórka brokerów, buforów oraz znikających podatników. Schemat na tyle przejrzysty, że w zasadzie nie ma co się nad nim dłużej rozwlekać.

 

Ferrari 599 GTB należące do syna bliskiego współpracownika Petra Poroszenki, prezydenta Ukrainy. Współpracownik ten jest zamieszany w skandal korupcyjny związany z dostawami do armii, gdzie także zastosowano schemat wielokrotnego „pompowania” cen towarów. Foto: Александр Дубинский

 

Koniec epoki zwrotów – i co dalej…?

Podobnie jak i w Polsce, tak i na Ukrainie nadszedł czas, że naprawdę „chamskie” zwroty, podobne do opisanych powyżej, właściwie się pokończyły. Było to skutkiem tego, że kilka lat temu władze fiskalne ogłosiły walkę z luką podatkową i przestępczością VAT-owską. Należy tutaj zaznaczyć, że VAT był tylko jednym z problemów – zaraz obok stała masowa „optymalizacja” kosztów skutkująca relatywnie małymi wpływami do budżetu z tytułu ukraińskiego odpowiednika naszego CIT-u. Skalę zjawiska oddają niezależne szacunki, w których mowa o 300 – 600 miliardów hrywien pozostających w obiegu szarej strefy (czyli bez opodatkowania), podczas gdy dochody budżetu w latach 2013 i 2014 wynosiły odpowiednio 340 i 360 miliardów hrywien! Byli zresztą dziennikarze śledczy, którzy starali się wyjaśnić sprawę (co ciekawe, podobno żyją do dziś) i zgodnie z ich ustaleniami 80 – 90% wszystkich ukraińskich przedsiębiorstw korzystało z „optymalizacji” podatków, w które zamieszane były min. takie instytucje, jak Ministerstwo Finansów, SBU (służba bezpieczeństwa), prokuratura oraz zwykli urzędnicy skarbowi różnych szczebli. Nie mam możliwości zweryfikowania, czy rzeczywiście była to prawda, ale jeśli tak, to mamy obraz państwa będącego w destrukcji.

Wracając jednak do tematyki VAT-u, to zgodnie z ogólnie dostępnymi informacjami na Ukrainie dość ciężko jest go dziś nielegalnie zwrócić, głównie ze względu na system elektronicznej ewidencji faktur połączony ze specjalnymi kontami bankowymi przeznaczonymi do wpłacania należnego podatku VAT (rozwiązanie wdrożone w 2017 roku). Postaram się poruszyć ten temat w jednym z kolejnych wpisów, ponieważ moim zdaniem jest to dość ciekawe rozwiązanie (przynajmniej na pierwszy rzut oka). W każdym razie można z dużą dozą prawdopodobieństwa stwierdzić, że elektroniczna ewidencja faktur pozwoliła wyeliminować drobniejszych VAT-owców z rynku, ale mając częściowo na uwadze nasze polskie doświadczenia, mogę powiedzieć tak: duży może więcej (szczególnie jeśli zdążył w tzw. dzikich czasach zgromadzić odpowiedni kapitał). Tak więc moim zdaniem rekiny dalej sobie pływają w wodzie, może nieco mniej mętnej, a społeczeństwo ukraińskie jest karmione propagandowymi sukcesami.

Samej luki VAT zresztą nie zlikwidowano całkowicie, o czym świadczą chociażby wypowiedzi różnych oficjeli. Zmienił się za to model przestępstwa – dziś działa się min. na takim „patencie”, jak generowanie kosztów VAT-owskich przez znikające firmy, dzięki czemu realnie działające przedsiębiorstwa płacą po prostu niższe podatki. Popularne więc było zawieranie fikcyjnych umów podwykonawstwa, gdzie np. przy zamówieniu robót budowlanych firma A daje zamawiającemu wysokie koszty, w tym VAT, a tak naprawdę prace wykonuje od początku do końca firma B, za dużo mniejsze pieniądze. Dzieje się to oczywiście za wiedzą zamawiającego i wymaga odpowiedniego operowania dokumentacją, ale jest do wykonania. Rzecz jasna firma A jest tutaj swego rodzaju figurantem, który niekoniecznie musi rozliczyć się z wszystkich danin należnych skarbowi państwa.

Inny wariant z generowaniem kosztów odbywał się w taki oto sposób: spółka A rejestrowana na „słupa” rzekomo dostarczała towary lub usługi realnie działającemu przedsiębiorstwu B. Po otrzymaniu przelewu na konto A, środki były podejmowane w gotówce pod pozorem wypłat dla pracowników, pokrycia kosztów podróży służbowych oraz wydatków bieżących itp. Rzecz jasna pieniądze wracały potem do przedsiębiorstwa B, które dokonało wpłaty – kwota była już jednak pomniejszona o prowizję dla A (od 7 do 10%). Oczywiście nie było tutaj mowy o płaceniu żadnego podatku – spółka A nie odprowadzała nic do budżetu, ale sama wystawiała kosztowe faktury VAT, które umożliwiały dokonanie odliczeń firmie B.

 

Widok na ulicę Lwowa. Z racji bliskości polskiej granicy działało tam podobno sporo grup zajmujących się przestępstwami VAT-owskimi (analogicznie jak wielu VAT-owców działało chociażby we Wrocławiu). Źródło: zbiory prywatne.

 

Kilka cech charakterystycznych dla ukraińskich VAT-owców

Na Ukrainie, podobnie zresztą jak i w Polsce, występowały pewne typowe elementy w działalności podmiotów trudniących się wyłudzaniem / uszczuplaniem podatku od wartości dodanej – poniżej niektóre z nich:

– rejestracja firmy w oparciu o nieważne lub sfałszowane dokumenty (bywało, że działalność taka była prowadzona bez wiedzy osób, które figurowały jako założyciele, gdyż ktoś np. zdobył ich dane i wykorzystał do celów rejestracyjnych);

– rejestrowanie firm na klasyczne „słupy”, które nie zamierzają prowadzić realnej działalności gospodarczej;

– rejestracja działalności na normalne osoby, a następnie przerejestrowanie jej na „słupa” (np. w drodze sprzedaży spółki);

– spółka istnieje przez krótki okres (kwartał) i jedynie w tym czasie wystawia faktury, a potem zaprzestaje jakiejkolwiek aktywności;

– podatnik nie posiada otwartych rachunków w instytucjach bankowych;

– oficjalny przedstawiciel lub założyciel nowej firmy jest przedstawicielem lub też założycielem innego przedsiębiorstwa, które zostało wcześniej zlikwidowane w drodze postępowania upadłościowego;

– podatnik nie składa sprawozdań finansowych do inspektoratu podatkowego za ostatni okres sprawozdawczy;

– przedstawiciel spółki jest osobą, która ma na koncie wyrok sądowy za tzw. fikcyjną przedsiębiorczość.

Jak widać wiele z tych cech pokrywa się z rzeczami, jakie znamy z naszego lokalnego podwórka. Za niewątpliwą ciekawostkę można uznać tutaj brak rachunków bankowych w oficjalnych instytucjach – w polskich warunkach rzecz raczej nie do pomyślenia. Nie powinno to specjalnie dziwić zważywszy na fakt, że tylko w latach 2014 – 2016 na Ukrainie upadło…  aż 77 banków! Ukraińskie firmy poniosły z tego tytułu straty szacowane na 82 miliardów hrywien, czyli ok. 11,5 miliarda PLN – była to około ¼ wszystkich środków zgromadzonych na firmowych rachunkach w skali kraju! Tak dla porównania dodam, że w samym 2015 roku wielkość całej luki VAT na Ukrainie była szacowana na ok. 24 miliardy PLN (dane Banku Światowego). Wyobraźcie sobie teraz, co by się działo w Polsce, gdyby firmy w ciągu 2 lat straciły ¼ pieniędzy ze swoich rachunków bankowych – rewolucja, zapaść gospodarcza…? W każdym razie ciężko zaprzeczyć, że masowe upadłości w ukraińskim sektorze bankowym stanowiły bardzo poważne utrudnienie dla rozwoju przedsiębiorczości w tym kraju. Ciężko jest mi dziś powiedzieć, ile z takich sytuacji było wynikiem quasi-przestępczych działań, ale obstawiam, że i takie przypadki się zdarzały.

 

Widok portu w Sewastopolu (Krym), rok 2009. Źródło: zbiory prywatne. 

 

Kilka słów na zakończenie

Chciałem jeszcze wspomnieć o kilku innych zagadnieniach od strony bardziej praktycznej, ale niestety okazało się, że muszę je najpierw skonsultować z ukraińskimi znawcami tematu, więc zapewne pojawią się one za jakiś czas jako druga część niniejszego wpisy. Niestety, bariera językowa jednak robi swoje – szczególnie w kwestii prawniczego słownictwa specjalistycznego, które zresztą tłumacz Google niespecjalnie ogarnia. Obiecuję jednak, że będę nad tym systematycznie pracował i sukcesywnie podwyższał poziom „zagranicznych” wpisów. Na zakończenie dodam jedynie, że szczerze szanuję polskich przedsiębiorców, którzy zdecydowali się na ekspansję na Ukrainę – to jednak wciąż trochę inny świat niż Polska i trzeba naprawdę doskonale znać specyfikę tamtejszego rynku, aby nie „popłynąć”. No, ale z drugiej strony, jak mawiają Rosjanie: kto nie ryzykuje, ten szampana nie pije!

Zdjęcie ilustrujące wpis jest poglądowe! Osoby, rzeczy lub sytuacje przedstawione na tym zdjęciu NIE mają bezpośredniego związku z treścią niniejszego wpisu!

Ceny biletów kontra przekręty paliwowe na moskiewskim lotnisku Szeremietiewo

Przestępczość w tzw. bloku wschodnim, do którego zalicza się min. takie kraje, jak Rosja, Ukraina oraz Białoruś, jest owiana pewną aurą tajemniczości i budzi spore zainteresowanie wśród wielu osób. Przykładowo: gdy jakiś czas temu zadałem pytanie na grupie facebookowej Białe Kołnierzyki, czy ktoś chciałby poczytać o realiach przestępczości gospodarczej w Europie Wschodniej, to pozytywny odzew przekroczył moje oczekiwania. A skoro tak, to postanowiłem rozpocząć cykl wpisów poświęconych tej właśnie tematyce – oto pierwszy z nich, taki w sam raz „na rozruch”.

 

Lotnisko Szeremietiewo i spółki – słupy

Sprawa ujrzała światło dzienne w 2008 roku, kiedy to wybuchł tzw. kryzys paliwowy. Okazało się wtedy, że na największym moskiewskim lotnisku Szeremietiewo zwyczajnie zaczyna brakować paliwa na zaspokojenie potrzeb linii lotniczych. Sytuacja była na tyle dziwna i paląca, że sprawa dotarła do samego Władimira Putina, który nakazał rozwiązanie problemu. Do akcji wkroczyły więc rosyjskie służby i przeprowadziły gruntowny audyt…

I cóż takiego się okazało? Oto kierownictwo lotniska zamiast zamawiać paliwo bezpośrednio od rafinerii po jawnych cenach, począwszy od 2003 roku kupowało je poprzez sieć różnych spółek, oczywiście za mocno zawyżone sumy. Spółki te były „podpięte” pod tzw. Platformę Proxy, czyli wielki, międzynarodowy „wehikuł” służący min. do prania pieniędzy na ogromną skalę (szerzej opiszę to kiedy indziej). Śledztwo ujawniło jeden z przykładowych schematów:

Lotnisko Szeremietiewo miało dwóch głównych dostawców paliwa: spółki Stenoil oraz Promokon. Co ciekawe, obie te firmy miały tych samych dyrektorów zarządzających oraz księgowych i były odpowiedzialne za ok. 90% dostaw paliwa na lotnisko ogółem. Jeszcze ciekawsze jest natomiast to, że zarówno Stenoil jak i Promokon kupowały paliwo od tej samej spółki pod nazwą Grand – była to klasyczna firma-krzak, której formalny dyrektor generalny i właściciel 100% udziałów nawet nie wiedział, że takowy podmiot w ogóle istnieje! Rzekomo ktoś miał wykorzystać jego paszport do niecnych celów, a czy tak rzeczywiście było, to już się raczej nie dowiemy… W każdym razie owa spółka Grand kupowała paliwo od innej firmy–krzak noszącej nazwę BusinessTrade, której dyrektor także „nie wiedział”, że jest dyrektorem i posiadaczem udziałów. Na jeszcze wcześniejszych etapach transakcji występowały jeszcze inne spółki, aż wreszcie pojawiali się faktyczni dostawcy: koncerny Lukoil, Gazprom oraz TNK-BP.

 

Widok na terminal lotniska Szeremietiewo. Źródło: Wikimedia

 

Śledztwo z morderstwem w tle

Jak można się było tego spodziewać, w toku śledztwa przesłuchano oczywiście przedstawicieli wspomnianych koncernów paliwowych, którzy zeznali, że starali się o legalne kontrakty na dostawy paliwa na lotnisko. Ludzie ci twierdzili, że pomimo składania atrakcyjnych ofert, kierownictwo lotniska i tak nalegało na to, aby realizowali oni dostawy za pośrednictwem spółek-słupów i blokowało wszelkie inne opcje współpracy. Rzecz jasna w trakcie audytu i tak wyszedł na jaw fakt, że paliwo trafiało na lotnisko bezpośrednio z rafinerii, bez żadnego przeładunku, więc tak naprawdę sieć pośredniczących „krzaków” z normalnego, biznesowego punktu widzenia była totalnie zbędna. A było o co walczyć – śledczy oszacowali bowiem, że tylko w latach 2006 – 2007 spółki – krzaki zarobiły w tym systemie ok. 200 milionów USD, które następnie wytransferowano za granicę (o czym za moment).

Pieniądze wypłacone przez lotnisko spółkom Stenoil oraz Pronokom trafiły na konta dwóch firm ubezpieczeniowych. Ich prezesem był Maxim Vedenin, który w 2011 roku (a więc już po wybuchu całej afery) został skazany na 19 lat pozbawienia wolności za rozbój i morderstwo dwóch prostytutek. Jest to całkiem ciekawa historia, która sporo mówi o realiach rosyjskiego biznesu w tamtych latach. Tak więc, według komunikatu prasowego, w czerwcu 2010 roku właściciel pewnego moskiewskiego mieszkania zadzwonił na milicję i powiedział, że w wynajmowanym przez siebie lokalu odnalazł ciało 32-letniej Marii Andreevy, trudniącej się prostytucją (w tym mieszkaniu miała ona przyjmować swoich klientów). Milicja szybko wpadła na trop Vedenina i namierzyła jego dom, w którym znaleziono broń z tłumikiem oraz amunicję. Złapany Vedenin przyznał się do tego, że przed 2008 rokiem (a więc przed wybuchem „afery lotniskowej”) kierował „spółką inwestycyjną”, która jednak zbankrutowała. Potem, już jako bezrobotny, znalazł sobie nowe źródło zarobkowania: po prostu napadał na prostytutki, groził im bronią i zabierał pieniądze. W międzyczasie okazało się jeszcze, że był on również zamieszany w morderstwo innej prostytutki (tym razem z Ukrainy), ale zostawmy już ten wątek kryminalny.

 

Maxim Vedenin po zatrzymaniu przez rosyjską milicję. Źródło: Komsomolskaja Prawda

 

Co się stało z pieniędzmi…?

Analiza przepływów finansowych wykazała, że przed 2008 rokiem firmy ubezpieczeniowe kierowane (teoretycznie) przez Vedenina pomagały wyprać i wytransferować pieniądze wspomnianych spółek–krzaków. Szlak był dość typowy dla tego typu przedsięwzięć, ale i tak warto chyba o nim wspomnieć:

– Unafin LTD (Cypr) – pieniądze szły przez rosyjski Promsvyazbank

– Shulhof Investigation GMBH (Austria) – pieniądze szły przez Reiffeisenbank

– Continous Corporation (Panama), pieniądze szły przez łotewski Ūkio bankas

– Meister Developer LTD (Santa Lucia)

– Pool Service LTD, Iduna Commerce LTD

– rosyjskie spółki Unikom oraz Almatrade

– różne spółki w Dubaju…

Długo by wyliczać, ponieważ firm było co najmniej kilkadziesiąt, zresztą rozsianych min. po takich krajach, jak Kazachstan, Uzbekistan oraz inne ex-republiki byłego Związku Radzieckiego. Co ciekawe, znaczną rolę w tych transakcjach odegrały łotewskie banki (czy świadomie, czy też nie, to już inna historia). Zresztą łotewski ślad występuje w tej historii w jeszcze innym kontekście: część pieniędzy przewinęła się bowiem przez firmy należące do tamtejszych super-słupów (można ich chyba tak nazwać), czyli Stana Gorina oraz Erika Vanagelsa. Ci mili Panowie byli „zaangażowani” w działalność w setkach lub nawet tysiącach (!) firm–krzaków, które zasłynęły z różnych ciekawych akcji, jak min. oszustwa przetargowe polegające na sztucznym podbijaniu cen szczepionek przeciwko grypie.

 

 

„Notka biograficzna” Erika Vanagelsa. Źródło: runabildes.lv

 

Na zakończenie tego wątku warto jeszcze dodać, że część nielegalnie zarobionych milionów zostało wytransferowanych przy pomocy… sieci lombardów. Wyglądało to tak, że pieniądze były przelewane do takiego punktu, po czym wypłacano je podstawionym słupom, którzy niejednokrotnie podawali ukradzione dane osobowe. Oczywiście już po wykryciu afery lombardy te zostały natychmiast zlikwidowane. Swoją drogą to był naprawdę ciekawy „patent” na transfer pieniędzy, ponieważ w odpowiednim momencie wystarczyło taki lombard zamknąć, a następnie powiedzieć, że rzeczy pozostawione w zastaw zostały sprzedane za grosze, ukradzione itd. I myk, udowodnij teraz, panie detektywie, ile te graty były rzeczywiście warte (i czy w ogóle były) oraz czy doszło do fikcyjnych transakcji…

 

A kto za to wszystko tak naprawdę zapłacił…?

Na to pytanie doskonale odpowie znane powiedzenie z pewnego znanego filmu:

Pan płaci, pani płaci, my płacimy. To są nasze pieniądze proszę pana. Społeczeństwo.

I tak właśnie było, ponieważ według różnych szacunków „afera paliwowa” na lotnisku Szeremietiewo spowodowała, że pasażerowie przepłacali za bilety od 40 do nawet 50%! Czyli na bogato, jak to w Rosji bywa…

Zdjęcie ilustrujące wpis jest poglądowe! Osoby, rzeczy lub sytuacje przedstawione na tym zdjęciu NIE mają bezpośredniego związku z treścią niniejszego wpisu!

Przemyt gazów HFC – sposób na dochodowy biznes?

Przemycać można różne rzeczy – nawet takie, które „się fizjologom nie śniły”, jak mawiał klasyk. Do tej kategorii można chyba zaliczyć gazy typu HFC, czyli inaczej mówiąc hydrofluorowęglowodory lub też gazy cieplarniane. Stosuje się je min. w różnego rodzaju urządzeniach chłodniczych, klimatyzacjach oraz jako składniki wielu aerozoli – nie ma więc chyba wątpliwości, że jest to popularny produkt.

 

Dlaczego w ogóle przemyca się gazy typu HFC

Zacznijmy od tego, że Unia Europejska stara się walczyć z gazami typu F (do których należą także HFC), dążąc do ich stopniowego wycofania z rynku. Zgodnie z przyjętymi niedawno dyrektywami, do 2030 roku ma nastąpić obniżenie poziomu emisji takich gazów aż o 2/3 (w porównaniu ze stanem na 2014 rok). Oczywiście walka ta jest toczona „w imię ekologii i z uwagi na efekt cieplarniany”, gdyby ktoś miał w tej kwestii jakieś wątpliwości. Efektem takiego podejścia było nałożenie limitów / kontyngentów, jakie mają do dyspozycji producenci oraz importerzy na terenie UE. Nie wdając się zbytnio w szczegóły, spowodowało to bardzo duży wzrost cen: w latach 2014 – 2018 nastąpił skok aż o ponad 800% (średnie z kilku krajów UE)! A ponieważ zapotrzebowanie na HFC tak od razu się nie zmniejszyło, a chętnych na zakup po niskiej cenie było sporo, to do akcji szybko wkroczyli przemytnicy… I zrobili to z rozmachem – branżowe źródła szacują bowiem, że w 2018 roku wartość przemytu tych gazów do UE wynosiła ok. 20% legalnej sumy dopuszczonej do obrotu, co oznacza, że jest to wielomilionowy biznes.

 

Podstawowe kierunki przemytu

Tutaj należałoby zacząć od tego, że duża część (o ile nie zdecydowana większość) HFC nielegalnie pojawiającego się na europejskim rynku pochodzi z Chin. Świadczą o tym poniekąd rozbieżności w danych eksportowych Chińczyków, a danych importowych służb państw UE. I tak, dla przykładu:

– Chorwacja: 304% różnicy w stosunku do chińskich danych

– Dania: 238% różnicy

– Litwa: 123% różnicy

– Grecja: 104% różnicy

Oznacza to, że przykładowo do takiej Chorwacji z Chin wyeksportowano 304% więcej HFC, niż zadeklarowano importu w samej Chorwacji. Inny przykład: chińscy celnicy zarejestrowali w 2017 roku wywóz 245 ton HFC do Łotwy, podczas gdy łotewscy celnicy zarejestrowali jedynie 16 ton przywiezionych na terytorium Łotwy. Co się zatem stało z pozostałymi 229 tonami gazu – wyparował…? Niekoniecznie – raczej został wprowadzony na teren Unii Europejskiej z ominięciem limitów. Oczywiście, część z tej różnicy można zapewne wytłumaczyć błędami typu przypisanie nieprawidłowego kodu celnego lub zwyczajnemu niewysłaniu dokumentów, ale luka importowa i tak będzie znaczna.

 

Różnice w zestawieniach celnych Chiny – wybrane kraje Europejskie. Źródło: raport EIA (Environmental Investigation Agency).

 

Jeżeli chodzi o szlaki przemytnicze, jakimi HFC trafia na tereny UE, to można wskazać na 3 główne kierunki:

– północny, czyli przez Rosję i Ukrainę do Litwy, Łotwy i Polski, a stamtąd dalej na Zachód

– południowy, czyli przez Turcję do Grecji, Chorwacji oraz Włoch,

– zachodni, czyli z Wysp Owczych do Danii.

 

Główne szlaki przemytnicze do UE. Źródło: raport EIA (Environmental Investigation Agency).

 

Główne metody przemytu

Metoda 1: półlegalny import gazów

Należy zacząć od tego, że importowane na teren UE gazy cieplarniane muszą być wpisane do rejestru HFC, przy użyciu systemu F-gas. System ten służyć ma alokacji kontyngentów na zużycie gazów oraz monitorować ich wykorzystanie – obowiązek zarejestrowania się w tym systemie ma każde przedsiębiorstwo, które w ciągu 1 roku produkuje sprowadza na teren Unii gazy typu HFC w ilości odpowiadającej 100 tonom CO2 eq / CDE (równoważnik dwutlenku węgla). Na czym jednak polega wspomniana „półlegalność”? A chociażby na tym, że gazy normalnie płyną sobie do jakiegoś europejskiego portu, gdzie są zwyczajnie zgłaszane do procedur celnych. Na co liczą w takich przypadkach przestępcy?

 

Po pierwsze na to, że celnicy nie skontrolują kontenera, w którym np. może się znajdować o wiele większa ilość HFC niż ta zadeklarowana w dokumentach. I to się niekiedy udaje, gdyż celnicy zwyczajnie nie są w stanie skontrolować wszystkiego. Przykładowo: w naszej Gdyni % udział zgłoszeń celnych poddanych kontroli przed zwolnieniem towarów kształtował się w 2016 roku na poziomie 2,56% (zgodnie z oficjalnymi danymi) i nie sądzę, żeby od tego czasu jakoś drastycznie wzrósł. Jak kształtuje się wspomniany udział np. w Rotterdamie, tego niestety nie wiem, ale obstawiam, że na zbliżonym poziomie – warto sobie bowiem uświadomić fakt, że ten holenderski port przyjmuje rocznie około 125 milionów kontenerów, czyli średnio ponad 340 tys. dziennie. Fizyczne, 100% skuteczne, skontrolowanie takiej ilości to arcytrudne zadanie – nawet przy pomocy nowoczesnych skanerów i doskonałej organizacji procesów logistycznych (z której zresztą słyną Holendrzy).

 

Po drugie przemytnicy co prawda deklarują prawidłowe kody celne gazów, ale najzwyczajniej w świecie nie zgłaszają takich transportów do systemu F-gas. W praktyce jest bowiem tak, że celnicy sprawdzają jedynie to, czy dany importer jest w systemie i jak duży limit mu przyznano, a nie sprawdzają już tego, w jakim % tenże limit wykorzystał. Sprawdzenie % wykorzystania limitu jest w ogóle trudne do przeprowadzenia – w systemie nie ma bowiem łatwo dostępnych informacji na ten temat, co mocno utrudnia czynności kontrolne. Zresztą można też np. sprowadzić towar na firmę – krzak, która w ogóle nie jest zarejestrowana w rejestrze przedsiębiorstw obracających HFC i liczyć na to, że służby celne tego faktu nie wyłapią. Przykładem praktycznego zastosowania tej ostatniej metody był transport 600 butli gazu 134a, skonfiskowanych w 2018 roku właśnie we wspomnianym kilka linijek wyżej Rotterdamie. Towar przybył tam drogą morską z Turcji, a odbiorcą była firma bez wpisu w rejestrze przedsiębiorstw obracających HFC.

 

No i po trzecie ciekawym „patentem” jest tutaj deklarowanie szybkiego reeksportu. W praktyce wygląda to tak, że importuje się dużą ilość HFC do któregoś z krajów UE, sporo powyżej przyznanego limitu, a w razie problemów podczas odprawy celnej nieuczciwy importer oświadcza, że gazy będą dalej eksportowane poza teren Unii. Jest to zgodne z prawem – o ile oczywiście taki towar faktycznie w krótkim czasie popłynie czy też pojedzie gdzieś w dalekie świata strony. W rzeczywistości jednak gazy zostają sprzedane w Europie, a firma importująca po prostu się „zwija”.

 

Rzecz jasna szmuglerzy ryzykują konfiskatą towaru oraz nałożeniem poważnych kar finansowych na firmy zamieszane w nielegalny import HFC. Jednak widocznie po wkalkulowaniu strat i tak się opłaca – analogicznie chociażby jak w przypadku przemytu papierosów, gdzie średnio 1 TIR na 10 jest przeznaczony „do odstrzału” przez służby celne i nikt specjalnie nie rozpacza z tego powodu. A jeśli chodzi o kary administracyjne, to zawsze przecież można założyć firmę na „słupa” – stara, sprawdzona metoda, którą się wykorzystuje także i w tym biznesie.

 

Okno logowania do systemu F-gas. 

 

Metoda 2: klasyczny przemyt do UE

Tutaj nie ma wielkich niespodzianek: HFC trafia do Unii Europejskiej drogą lądową lub morską, a główny szlak przemytniczy biegnie od Chin, poprzez Rosję i Turcję. Metody transportu są różne: od kontenerów na statkach, poprzez TIR-y, autokary, a na zwykłych autach osobowych skończywszy. Zaraz, zaraz, gazy w osobówkach i autobusach…? Owszem – w ten sposób często przemyca się chociażby 134a, używany jako czynnik chłodzący do klimatyzacji samochodowych (który mocno ostatnio podrożał). Warto też wspomnieć o ciekawej opcji, jaką jest szmuglowanie na łodziach rybackich z Turcji do Grecji lub poprzez Maltę na południe Włoch – ten kanał jest praktycznie nie do skontrolowania w szerszej skali.

 

Przemyt HFC do Polski

Nie ma się co oszukiwać: ze względu na nasze położenie jesteśmy krajem, w którym przemytników jest całkiem sporo, więc byłoby w sumie dziwne, gdyby nie starali się oni zarobić także na szmuglowaniu HFC. I tak też się dzieje, ponieważ Polska jest swego rodzaju punktem przerzutowym, do którego sprowadza się wspomniany towar – głównie z Ukrainy – a potem „pcha” go dalej na Zachód. Oczywiście przy okazji korzystają także nasi przedsiębiorcy – przykładowo szacunki polskiej fundacji PROZON, która min. zajmuje się monitorowaniem problemu, mówią o tym, że obecnie w Polsce ok. 1/3 czynników do „nabijania” klimatyzacji w pojazdach mechanicznych pochodzi z wątpliwych lub nielegalnych źródeł. Czy te dane są przeszacowane, czy jednak nie, ciężko jest mi powiedzieć.

 

Przemyt na dużą skalę

Na początku kwietnia 2019 roku funkcjonariusze KAS z Łodzi przejęli blisko 25 ton gazów typu HFC bez odpowiednich papierów. Zgodnie z ustaleniami import towaru zgłosiła firma z Ukrainy, a został on zatrzymany dzięki „użyciu nowoczesnej technologii oraz wiedzy funkcjonariuszy KAS dotyczącej skomplikowanych regulacji prawnych UE w zakresie obrotu gazami sklasyfikowanymi jako cieplarniane”. No ok, niech będzie…

 

Kontrabanda gazów HFC przechwycona przez służby na terenie Polski. Źródło: KAS (Krajowa Administracja Skarbowa). 

 

Przemyt na małą skalę

W marcu 2018 roku polscy celnicy skontrolowali 2 samochody, w których przewożono czynnik chłodniczy ukryty w… butlach na gaz LPG. Trzeba przyznać, że rozwiązanie dość pomysłowe. No i teraz w tych autach udało się „upchnąć” jakieś 65 – 90 litrów gazu – nie wchodząc zbytnio w techniczne zawiłości: 1 litr takich gazów to równowartość ok. 0,5 kg, więc w tym przypadku przemytnicy mieliby do dyspozycji +- od 32 do 45 kg czynnika. Teoretyczna wartość rynkowa w Polsce wynosiła ok. 4500 – 6500 PLN, ale realna odsprzedaż byłaby jednak raczej na poziomie ok. 1/2 – 1/3 tejże ceny rynkowej (jak to w przypadku nielegalnych towarów bywa). Co ciekawe, podobno owych przemytników zawrócono na Ukrainę, nakładając na nich grzywny w wysokości ok. 20% wartości nielegalnego towaru. Ok, a kto byłby potencjalnym odbiorcą? Najprawdopodobniej warsztaty zajmujące się napełnianiem klimatyzacji samochodowych, które dzięki zakupowi przemycanego HFC mogą po prostu zarobić więcej (bo klientów „skasują” na ogół jak za czynnik z legalnej dystrybucji).

 

Kontrola samochodu, którym chciano przemycić do Polski gazy HFC ukryte w butli na LPG. Źródło: Fundacja Ochrony Klimatu PROZON. 

 

Opłacalność biznesu – rok 2019

Zacznijmy może od cen w legalnej dystrybucji, jakie obowiązują na terenie Unii Europejskiej. Tak więc w Niemczech butlę zawierającą 12 kg HFC 134a możemy kupić od +- 350 Euro. Bardzo podobne ceny mamy również w Polsce, gdzie taka butla kosztuje ok. 1500 PLN. W przeliczeniu wychodzi więc jakieś 30 Euro za 1 kg czynnika. Idźmy dalej: na potrzeby przemytu – zwłaszcza na mikroskalę – zwykle używa się małych butli o pojemności od 10 do 13,6 kg. Przy zakupie hurtowym w Chinach (ilości całopojazdowe powyżej 1000 sztuk) da się kupić butle HFC o pojemności 13,6 kg w cenie 40 – 45 Euro / sztuka. Jak łatwo obliczyć, 1 kg czynnika kosztuje tu ok. 3 Euro, a więc 10-krotnie mniej niż jego cena w legalnej dystrybucji detalicznej na terenie UE!

Oczywiście nikt tutaj raczej nie „wykręci” 10-krotnej przebitki, ponieważ towar po pierwsze trzeba przetransportować z Chin do Europy, po drugie rozprowadzić w detalu (lub hurcie), a po trzecie wreszcie zaoferować w bardzo atrakcyjnej cenie, aby ktoś w ogóle zaryzykował jego kupno. I tak, dla przykładu, na Zachodzie Europy da się taką butlę o pojemności 13,6 kg sprzedać za 200 – 250 Euro, a w Polsce realnie można za nią uzyskać jakieś 140 – 200 Euro (tak przynajmniej twierdzą firmy z branży). Zauważalnie niższa cena „startowa” w naszym kraju jest spowodowana tym, że stosunkowo łatwo można tutaj przemycić towar z Ukrainy, do której mamy przecież blisko, co obniża koszty. Jeżeli chodzi o modele dystrybucji, to poniżej 2 przykładowe:

1. Sprowadzenie dużego transportu z Chin i przewiezienie go w całości na teren UE, a potem już klasyczna odsprzedaż: mailowanie i dzwonienie po firmach z branży, portale aukcyjne, dealerzy – detaliści docierający np. do niezależnych warsztatów nabijających klimatyzację itp. Nie jest to zadanie łatwe, ale do przeprowadzenia – zwłaszcza, jeśli znajdzie się jednego dużego odbiorcę, który od razu weźmie cały towar lub jego znaczną część.

2. Sprowadzenie transportu na np. Ukrainę, a stamtąd przemycenie „małą łyżeczką” do Polski i Niemiec. Hurtownik sprowadzający towar nie musi przy tym sam organizować takiego przemytu – wystarczy, że doda swój narzut (zwykle przy podobnych biznesach jest to 50 – 100%) i odsprzeda towar „mrówkom”, które będą to przewozić przez granicę ukraińsko – polską i rozprowadzać dalej. Przykładem takich „mrówek” byli chociażby kierowcy dwóch aut przewożących HFC w butlach na LPG z Ukrainy do Polski. Ten sposób jest bezpieczniejszy, choć wydaje się, że dystrybucja tego typu byłaby bardziej rozciągnięta w czasie.

Na zakończenie wątku dystrybucji warto jeszcze dodać pewien „smaczek” statystyczny: otóż według badania przeprowadzonego wśród firm z branży (tzn. używających HFC), aż 72% z nich miało styczność z nielegalnym towarem lub też dostało propozycję jego zakupu z podejrzanych źródeł. Handlarze więc nie próżnują…

 

Screen z ogłoszenia na Facebooku dotyczącego sprzedaży HFC. 

 

Krótkie podsumowanie: jak walczyć z nielegalnym importem gazów typu HFC

Powiem tak: nie ma się co dziwić, że przemyt i nielegalny handel HFC kwitnie – tak to już bywa w przypadku towarów, których cena jest sztucznie „pompowana” przez rozmaite regulacje lub też bardzo duże obciążenia podatkowe (analogicznie: papierosy). Oczywiście w planach są przeróżne działania zmierzające do ograniczenia procederu, jak chociażby:

– uzupełnienie istniejącego systemu o narzędzie pozwalające służbom celnym na szybkie sprawdzenie tego, jak wysoki limit na HFC przyznano danemu importerowi i jakie jest % wykorzystanie tego limitu w czasie rzeczywistym,

– zlikwidowanie „bałaganu” z jednostkami – obecnie limity są mierzone w ekwiwalentach CO2, a tymczasem w formularzach celnych (SAD) występują kilogramy oraz tony; oczywiście można to przeliczyć, ale jest to dodatkowe utrudnienie, które zniechęca wielu celników do rzetelnej pracy,

– stworzenie dodatkowej dokumentacji oraz usprawnienie / umożliwienie monitorowania obrotu gazami HFC deklarowanymi jako przeznaczone do szybkiego reeksportu poza UE,

– systematyczne szkolenia służb celnych, aby skuteczniej wyłapywały przemytników oraz sukcesywne nagłaśnianie problemu.

Nie da się ukryć, że obecnie system monitorowania jest dość dziurawy, więc handlarze nielegalnie sprowadzonym HFC mają możliwość relatywnie prostego zarabiania. I dopóki się tego systemu nie uszczelni, to gazy dalej będą „przeciekać” na teren Unii Europejskiej. A zresztą, nawet po operacji uszczelnienia i tak pozostanie jeszcze klasyczny przemyt – a tego praktycznie nie da się w 100% wyeliminować, dopóki będą klienci na tego typu kontrabandę (a zapewne będą, jeśli utrzyma się dotychczasowy poziom rozbieżność cen na linii UE – Chiny).

Zdjęcie ilustrujące wpis jest poglądowe! Osoby, rzeczy lub sytuacje przedstawione na tym zdjęciu NIE mają bezpośredniego związku z treścią niniejszego wpisu!