RPA i program BEE – idea kontra rzeczywistość

Dziś będzie historia z drugiego końca świata, bo aż z Republiki Południowej Afryki. Ten piękny kraj przeżył w 1994 roku małą rewolucję, w wyniku której zniesiono apartheid, czyli podział rasowy. Niestety, nie było tutaj efektu czarodziejskiej różdżki, dzięki któremu nagle zniknęłyby nierówności społeczne – a były one naprawdę duże, ponieważ zaledwie 10% najbogatszych obywateli (w ogromnej większości byli to biali) posiadało aż 95% bogactw kraju. W RPA współczynnik Giniego, obrazujący rozkład dóbr, był więc naprawdę wysoki. Nowi władcy tego państwa postanowili, że trzeba coś z tym zrobić, gdyż taki stan rzeczy miał ograniczać rozwinięcie pełnego potencjału społecznego i blokować rozwój ekonomiczny. No i właśnie na tej idei wyrósł właśnie program BEE, czyli Black Economic Empowerment.

 

Black Economic Empowerment – założenia programu

Podstawowym założeniem projektu było, ogólnie rzecz biorąc, wyrównywanie szans czarnoskórej ludności RPA w stosunku do dominujących ekonomicznie białych. W związku z tym stworzono szereg rozwiązań prawnych faworyzujących tę pierwszą grupę społeczną – był to min. rating oceniający przedsiębiorstwa chociażby pod tym kątem struktury posiadania. Im więcej czarnoskórych obywateli było wśród akcjonariuszy lub udziałowców, tym lepiej. Ktoś powie: no dobra, a co to za różnica…? A chociażby taka, że przy nieodpowiedniej (czyt. wyłącznie białej) strukturze własności biznes praktycznie tracił możliwość zgarnięcia rządowych kontraktów lub wręcz nie miał racji bytu. Przykład: zgodnie z Mineral and Petroleum Resources Development Act (2002 rok) przedsiębiorstwo, które chciało otrzymać koncesję górniczą na wydobycie, musiało mieć w strukturze posiadaczy przynajmniej 26% czarnoskórych.

Nie koniec jednak na tym – partia rządząca uznała, że w ramach wyrównania szans należy dopomóc w szybszej zmianie struktury własnościowej przedsiębiorstw. Program BEE miał więc motywować duże firmy, będące w posiadaniu białych, do sprzedaży akcji tzw. Czarnym Partnerom, czyli spółkom kontrolowanym przez czarnoskórych. Przy tak dużym poziomie nierówności społecznych teoretycznie miało to ręce i nogi, ale praktyka pokazała, że jednak niekoniecznie…

 

Działanie programu BEE w praktyce, czyli co mogło pójść nie tak

Zacznijmy od tego, że na potrzeby takich działań stworzono system finansowania, w którym kluczową rolę odgrywały spółki celowe SPV. W dużym skrócie: SPV, czyli Special Purpose Vehicles, to struktura wydzielona z macierzystej firmy, która ma służyć określonym celom (np. nabywaniu akcji) oraz ograniczyć ryzyko. W wersji RPA wyglądało to tak, że Czarni Partnerzy otwierali SPV i pozyskiwali finansowanie pozwalające na zakup akcji „białych” firm. Na jakich zasadach? Były różne modele, ale dwa najpopularniejsze to:

– pożyczka udzielona przez „białą” firmę sprzedającą akcje,

– pożyczka udzielana przez instytucje finansowe, której zabezpieczeniem były min. kupione akcje.

Dominował pierwszy model sprzedaży, a pożyczki te mogły być zazwyczaj spłacane z dywidend wypłacanym Czarnym Partnerom. Okres spłaty wynosił zazwyczaj 10 lat – jeśli po tym czasie postało jeszcze jakieś niewielkie zadłużenie, to Czarny Partner mógł np. sprzedać część akcji w celu uregulowania go lub po prostu odejść z programu i nie kupować akcji. Co warte zaznaczenia, Czarni Partnerzy musieli płacić na początku nieduże wkłady pieniężne, będące ułamkiem realnej rynkowej wartości tychże akcji. Formalnie nie była to jednak zniżka (wbrew temu, co pisały niektóre media żądne sensacji), ponieważ pozostawało zadłużenie do spłaty, do wysokości normalnej ceny akcji. Na pierwszy rzut oka był to więc wariant opcji kupna (call option), w którym wystawca oferuje w przyszłości transakcję kupna instrumentu po cenie ustalonej przez obie strony w chwili zawarcia kontraktu. Była jednak istotna różnica: w przeciwieństwie do europejskiego modelu call option, w RPA zastosowano cenę zmienną, tzn. liczono wartość akcji w momencie zakończenia okresu spłaty. Nie było więc możliwości zastosowania tzw. vanilla options, czyli ustalenia ceny wykupu już w momencie zawierania transakcji. Miało to niekiedy daleko idące konsekwencje.

 

Wariant nr 1: deale dla zwykłych obywateli

Przede wszystkim każdy czarnoskóry obywatel mógł skorzystać z programu BEE, zakładając spółkę SPV i kupując opcje na akcje przy zapłaceniu z góry kilku % oszacowanej wartości początkowej. I wielu tak właśnie zrobiło, kupując nieduże ilości, które w zasadzie nie dawały im niczego ponad to, że mieli prawo głosu na walnym zgromadzeniu akcjonariuszy. Otrzeźwienie przychodziło jednak w momencie wykupu akcji lub tuż przed nim. Bardzo często okazywało się bowiem, że wypłacana przez lata dywidenda nie starcza na wykup nawet znaczącej części papierów wartościowych, nie mówiąc już o całości. Po prostu część przedsiębiorstw wypłacała bardzo małe dywidendy, więc nie można było sfinansować nimi operacji wykupu – a wykupić trzeba było całość. Dodatkowo ceny akcji na przestrzeni lat często rosły, co również w opisywanym wariancie niekoniecznie było korzystne dla drobnych inwestorów. Dlaczego? Ano właśnie na skutek zastosowania modelu, w którym dla wykupu przyjmowało się końcową cenę akcji, a nie początkową! Przykład:

– Mr Black w ramach programu BEE kupił w 2000 roku opcje na 1000 akcji firmy Super Company, a każda z tych akcji była warta 100 ZAR (randów południowoafrykańskich). Startowa kwota do spłaty wynosiła więc 100 tys. ZAR.

– Dywidenda, wypłacana spółce SPV kontrolowanej przez Mr Blacka, przez następne 10 lat wyniosła 50 tys. ZAR.

– W 2010 roku, a więc gdy miał nastąpić moment wykupu, wartość jednej akcji Super Company wynosiła 200 ZAR, więc Mr Black chcąc je wykupić musiałby zapłacić 200 tys. ZAR. Oczywiście wartość długu zmniejszyła się o 50 tys. tytułem wypłaconej dywidendy, ale ciągle pozostało do spłaty 150 tys. ZAR.

– Teoretycznie Mr Black mógłby tutaj wziąć kredyt w banku na 150 tys. ZAR, wykupić resztę akcji i albo je zatrzymać, albo sprzedać po cenie rynkowej za 200 tys. ZAR i być 50 tys. ZAR do przodu. Teoretycznie, bo dochodziło jeszcze coś takiego, jak oprocentowanie transakcji zakupu opcji, liczone np. według wskaźnika JIBAR (używany w RPA)! I to ono powodowało, że po 10 latach cały deal był psu na budę, bo oprocentowanie długu było wyższe niż wypłacona dywidenda. Mr Black zamykał więc spółkę i odchodził z programu BEE z niczym.

Rzecz jasna podany powyżej przykład jest mocno uproszczony, ale oddaje zasadę działania mechanizmu. Czyli:
– wycena końcowa akcji była zbyt wysoka,
– koszt długu był zbyt wysoki,
– wypłacana dywidenda była zbyt niska, aby Czarny Partner mógł spłacić za jej pomocą zadłużenie.

W efekcie akcje pozostawały własnością emitującego je przedsiębiorstwa (czyli „białej” firmy), a Czarni Partnerzy nie mieli z tego nic. Osobom, które nie znały się na finansach (a do takich zaliczało się wielu kupców), ciężko było oszacować poziom ryzyka i rentowności, więc kończyło się na wielkim rozczarowaniu. Inaczej mówiąc niektórzy po prostu myśleli, że akcje same się spłacą z dywidendy, ale się przeliczyli. Patrząc po tym, jak oceniany jest program BEE w południowoafrykańskich mediach, można zaryzykować stwierdzenie, że takich osób była większość. Oczywiście, mogło zdarzyć się i tak, że np. wartość akcji spadła, a dywidenda wystarczyła na wykupienie całości, ale wydaje się, że nie były to przypadki przeważające (jeśli chodzi o zwykłych inwestorów).

 

Wariant nr 2: deale dla elity

Wpływowi czarnoskórzy politycy i urzędnicy teoretycznie przystępowali do programu BEE na takich samych zasadach, jak przeciętni czarnoskórzy obywatele RPA. Tyle, że w praktyce warunki gry na tym poziomie były zupełnie inne.

Po pierwsze dzięki rozmaitym koneksjom „ważniacy” mogli załatwić sobie finansowanie umożliwiające zakup większych ilości opcji na akcje. Wiązało się to chociażby z możliwością umieszczenia swoich ludzi w zarządzie czy radzie nadzorczej – tak więc ktoś tam już załapał się na dobrze płatną fuchę i miał wpływ na to, co dzieje się w firmie.

Druga sprawa: układy polityczne nowych akcjonariuszy umożliwiały załatwienie wielu rzeczy, jak chociażby wygranych w rządowych przetargach, czy w skrajnych przypadkach nawet przepchnięcie odpowiedniej ustawy. Można się tylko domyślać, czy w ślad za tym szły różnego rodzaju „premie”…

Trzecia kwestia: dzięki dostępowi do finansowania, spółki SPV kontrolowane przez wysoko postawionych polityków i urzędników miały możliwość wcześniejszego wykupywania akcji i obrotu nimi na giełdzie. Po co? Załóżmy taki oto scenariusz: „biała” firma, mająca jako akcjonariuszy wpływowych czarnoskórych polityków, wie, że dzięki ich wpływom najprawdopodobniej zgarnie tłusty rządowy kontrakt. Co więc robi spółka SPV należąca do tychże polityków, która nabyła opcje na akcje…? Oczywiście pozyskuje finansowanie i wykupuje akcje od „białej” firmy! No a potem, gdy już upubliczni się wiadomość o pozyskaniu rządowego kontraktu, to cena akcji poszybuje do góry, więc spółka SPV będzie mogła je sprzedać z zyskiem, spłacić zadłużenie i wyjść na plus. Rzecz jasna zaraz potem można powołać nowy podmiot SPV Black Partner, który znów zakupi opcje na akcje za ułamek ich wartości i tak dalej…

Władza – dostęp do finansowania – wiedza. W takiej konfiguracji naprawdę ciężko jest stracić. Ile było przypadków podobnych do opisanego powyżej? Najprawdopodobniej sporo, skoro w 2018 roku prezydent RPA Cyril Ramaphosa powołał komisję śledczą, która miała badać nieprawidłowości związane z zaangażowaniem w podobne transakcje funduszu PIC. Tenże PIC (Public Investment Corp) to państwowy fundusz inwestycyjny mający za zadanie zbierać środki min. na wypłaty emerytur, dysponujący miliardami dolarów. Ważną rolę w tej instytucji pełnił niejaki Tshepo Mahloele, który wraz ze znajomymi biznesmenami opracował prosty schemat:

– spółka SPV kontrolowana przez kumpla Mahloele zostawała Czarnym Partnerem i kupowała opcje na akcje od „białej” firmy;

– Mahloele załatwiał tej spółce SPV finansowanie z PIC, dzięki czemu mogła ona wykupić od razu akcje;

– gdy tylko cena akcji szła znacząco w górę, spółka SPV odsprzedawała je PIC bądź na giełdzie i spłacała zadłużenie, resztę pozostawiając jako zysk,

– no a następnie można było otworzyć kolejną spółkę SPV i powtórzyć schemat – i tak dalej…

I tak oto Mahloele z ekipą zarobili grube miliony. Oczywiście można domniemywać, że mieli oni dostęp do poufnych informacji i wiedzieli kiedy może nastąpić podwyżka kursu akcji, więc szli na tzw. pewny strzał.

 

Tshepo Mahloele, bohater jednego ze skandali związanych z programem BEE. Źródło: tshepomahloele.com

 

Jaki był skutek wprowadzenia w życie programu Black Empowerment Economy?

No i tym właśnie sposobem niektórzy czarnoskórzy politycy zasiedli z dotychczasowymi białymi elitami przy wspólnym stole. A zwykli czarni obywatele, którzy „pobawili się” w zakup akcji w ramach BEE…? W przeważającej części nie zyskali zbyt wiele – może oprócz chwilowej nadziei na lepsze życie. Zresztą większość czarnoskórego społeczeństwa w RPA, mimo licznych bonusów programu BEE, nadal stanowią osoby żyjące w biedzie. Według danych opublikowanych w 2017 roku, 55,5% tamtejszego społeczeństwa miała do dyspozycji mniej niż 75 USD miesięcznie na osobę (w przeliczeniu), przy cenach żywności, ubrań czy mieszkań zbliżonych do polskich! Można odnieść wrażenie, że w pewnych aspektach przypomina to nieco sytuację z genialnej książki „Folwark zwierzęcy” Orwella, ale w oczach niektórych byłoby to porównanie wysoce niestosowne i obraźliwe (choć ja bym nie odczytywał go dosłownie). No a skoro tak, to stworzenie puenty dla tego wpisu pozostawiam każdemu z Czytelników z osobna. ???? 

Zdjęcie ilustrujące wpis jest poglądowe! Osoby, rzeczy lub sytuacje przedstawione na zdjęciu NIE mają bezpośredniego związku z treścią niniejszego wpisu!

Przestępczość VAT-owska w Bułgarii, czyli jak wyciągnąć VAT z systemu split payment + kilka innych ciekawostek

Dzisiejszy wpis jest przeznaczony dla koneserów tematyki przestępczości VAT-owskiej na terenie Unii Europejskiej. Skąd tak wąskie zdefiniowanie grupy docelowej? Zauważmy, że w sieci niewiele można znaleźć treści po polsku mówiących o tym, jak to kombinują z podatkiem od wartości dodanej w innych krajach. A skoro tak, to temat raczej nie budzi ogromnego zainteresowania i się nie klika – no a kliknięcia i lajki są przecież bożkiem dzisiejszego internetu, bo dużo wyświetleń = większa kasa od reklamodawców. Jednak ja mam ten komfort, że mogę sobie napisać coś, co przeczyta stosunkowo niewiele osób. Ale ok, starczy tego wstępu – przejdźmy do meritum. ????

 

VAT w Bułgarii przed wejściem do Unii Europejskiej

Podatek od wartości dodanej wprowadzono w Bułgarii w 1994 roku. Przez pierwsze kilka lat od tej daty przestępczość VAT-owska w tym kraju w zasadzie nie istniała – głównymi tego powodami miały być: wysoka inflacja i bardzo długie oczekiwanie na zwroty. Dopiero po 1997 roku zaczęły wypływać pierwsze duże sprawy związane z przestępczością tego typu, ale ciężko dokładnie oszacować ich skalę, ponieważ niespecjalnie mierzono chociażby wysokość luki VAT. Poważne, rządowe pomiary tego zjawiska pojawiły się dopiero od 2000 roku – wtedy to oszacowano wysokość „VAT-owskiej dziury” w Bułgarii na ok. 10% (dla porównania: w Polsce w latach 2000 – 2006 wynosiła ona ok. 7%). Jednak opracowania zachodnich firm consultingowych szacowały tę bułgarską lukę w tym samym okresie na ok. 30%. Konia z rzędem temu, kto dziś ustali, które wyliczenia były bliższe prawdy.

 

Karuzela VAT i faza „podbijania”

Przed wejściem Bułgarii do UE tradycyjnie jednym z najpopularniejszych narzędzi VAT-owców były oczywiście karuzele transgraniczne. Nie będę tutaj rozrysowywał przykładowego schematu, gdyż Czytelnicy tego bloga na ogół znają takie absolutne podstawy. Co jest jednak charakterystyczne dla państw nie będących w UE, gdzie przestępczość VAT-owska opierała się głównie o zwroty tytułem eksportu, towary z karuzeli często przechodziły fazę „podbijania”. Opisałem już ten mechanizm przy okazji wpisu o VAT-owcach z Ukrainy. Wklejam teraz jego fragment:

Pewna ukraińska firma sprzedała za granicę blisko 100 tysięcy „piezoelektrycznych czujników ciśnienia”, rzekomo wykonanych w jednej z fabryk w okolicach Charkowa. Całkowita deklarowana wartość „eksportu” tego towaru wyniosła ok. 306 milionów hrywien, czyli w przeliczeniu jakieś 43 miliony PLN. Taki czujnik na fakturach przy eksporcie kosztował blisko 450 USD, podczas gdy realny koszt jego wytworzenia wynosił ok. 2 USD. Według szacunków 94% kosztów produkcji stanowiły tu części składowe, które można było łatwo i tanio kupić w normalnych sklepach. Gotowe i zapakowane czujniki były następnie wysyłane do Polski lub Wielkiej Brytanii, drogą lotniczą lub samochodami. Ten sam towar wracał z powrotem na Ukrainę (jak to bywa w karuzelach), a jego wartość na fakturach wynosiła już zaledwie 2,5 USD / sztuka. Ta wartość była potem oczywiście „pompowana” przez odsprzedaż pomiędzy kolejnymi ukraińskimi spółkami, po czym czujniki znów jechały do Polski, ale znów po kilkaset USD za sztukę, od których był zwracany VAT (tytułem eksportu).

Czyli w dużym skrócie: towary w wyniku wielokrotnego fakturowania „magicznie” zwiększały kilkukrotnie swoją cenę, co powodowało oczywiście tłustsze zwroty podatku dla firmy, która o taki zwrot występowała przy okazji eksportu. Tak właśnie działo się w Bułgarii, jak i w innych krajach tzw. demoludów (również i w Polsce, o czym innym razem).

 

Bułgaria: zatrzymanie członka jednej z grup, która „omijała” VAT handlując paliwem na dużą skalę. Źródło: novinite.com

 

Znikający podatnicy? Niekoniecznie!

Ciekawostką jest, że w Bułgarii w pewnym okresie obok znikających podatników mieliśmy sporą liczbę tzw. niewypłacalnych podatników. Jaka to różnica? Już tłumaczę: w przeciwieństwie do typowego słupa (znikający podatnik) niewypłacalny podatnik to firma, która działa już jakiś czas na rynku, ale bezpośrednio przed wejściem w schemat VAT-owski dostaje się pod zarząd jakiegoś prezesa-figuranta, a jej majątek znika. Efekt: urząd skarbowy nie ma z czego egzekwować ewentualnych kar i należności podatkowych. Ok, a dlaczego taki schemat, a nie np. znikający podatnicy, tak dobrze znani z naszego polskiego podwórka…? Powód był prosty: kontrola skarbowa mająca na celu zatwierdzenie (bądź odrzucenie) zwrotu VAT-u z miejsca zainteresowałaby się nową spółką, podczas gdy przedsiębiorstwa już funkcjonujące od x-lat miały bonus w postaci większego zaufania. I tu przeskoczmy płynnie do tematu przepisów podatkowych, mających istotny związek z tym punktem.

 

Bułgaria kontra VAT-owcy

Ponieważ przestępczość związana z VAT-em cały czas wzrastała, a w perspektywie pojawiło się wejście do Unii Europejskiej (akcesja w 2007 roku), to trzeba było jakoś uporządkować temat. No i oczywiście podjęto takie próby. Przykładowo poczynając od 2000 roku Bułgaria stopniowo wprowadziła następujące zasady:

  1. Jeśli dana firma miała prawo do zwrotu, to nie dostawała go ot tak, ale mogła odliczyć sobie kwotę nadwyżki VAT-u w kolejnych 3 miesiącach i dopiero to, co zostało, było zwracane przez skarbówkę w ciągu 45 dni.
  2. Solidarna odpowiedzialność – jeśli ktoś z uczestników łańcucha nie uregulował VAT-u na wcześniejszym etapie, to skarbówka miała prawo odmówić zwrotu tego podatku występującemu o taki zwrot.
  3. Specjalne konta VAT, działające podobnie do znanego u nas split payment. Czyli tak: każda kwota VAT-u przekraczająca równowartość 500 Euro z danej transakcji miała trafić na rachunek bankowy służący wyłącznie do rozliczeń podatku od wartości dodanej. Oczywiście kwotę VAT-u wpłacał kupujący na konto VAT-owskie sprzedającego. Dzięki takiemu rozwiązaniu bułgarska skarbówka mogła łatwo skontrolować, czy bilanse się zgadzają.

Trzeba przyznać, że na pierwszy rzut oka system wyglądał dość na szczelny i teoretycznie VAT-owcy mieli ciężki orzech do zgryzienia. Teoretycznie…

 

Walka z mafiami VAT w praktyce

Przykład Bułgarii dość jasno pokazał, że nie wszystko złoto co się świeci i że nie każdy bat na zorganizowane grupy przestępcze musi chłostać z pożądaną mocą i precyzją. No, ale po kolei, odnosząc się najpierw do 2 pierwszych z powyższych punktów…

  1. Praktycznie od razu okazało się, że wprowadzenie 3-miesięcznego okresu, w którym skarbówka nie zwraca VAT-u, lecz odejmuje go od aktualnego bilansu, może zachwiać płynnością finansową wielu eksporterów. Przykład: jakiś eksporter skupuje towary po stawce brutto na krajowym rynku, sprzedaje je po stawce netto za granicę, ale ma małe koszty VAT-owskie (czyli sprzedaje bardzo mało w kraju), więc zanim dostanie duży zwrot, to musi zamrozić sporo własnego kapitału. Jasnym jest, że tak być nie mogło, więc wprowadzono szybsze okresy rozliczeniowe tylko dla eksporterów: do 30 dni. Każdy taki zwrot miał być poprzedzony kontrolą skarbową, co w bułgarskiej rzeczywistości okazało się bardzo trudnym zadaniem. Niski poziom informatyzacji, długi przepływ informacji, no i wreszcie podatność aparatu skarbowego na korupcję (zwłaszcza w okresie przed wejściem do UE). Dodatkowo sytuację komplikowali też wspomniani powyżej niewypłacalni podatnicy, których nie tak łatwo było wykryć w stosownym momencie. W praktyce jednak osiągnięto pewne sukcesy, choć karuzele dalej się kręciły. Było to możliwe dzięki prostemu „patentowi”: po prostu przestępcy korumpowali służby celne, zapewniając sobie tym samym odpowiednie kwity. Nie było to raczej specjalnie kosztowne zważywszy na fakt, że w okresie 2000 roku średnie wynagrodzenie w Bułgarii oscylowało w okolicach 100 Euro / mies. (!).
  2. Solidarna odpowiedzialność właściwie od początku spowodowała skutki podobne do tych, które mieliśmy okazję obserwować w Polsce: rykoszetem dostały uczciwe firmy, które nieświadomie dały się wciągnąć w schemat VAT-owski. W praktyce bułgarskie sądy zostały zalane nawałem spraw, w których przedsiębiorcy skarżyli się na bezprawne – ich zdaniem – działania aparatu skarbowego, żądającego od nich oddawania VAT-u wyłudzonego przez przestępców. Nie wdając się już w szczegóły, sytuacja była na dłuższą metę nie do zaakceptowania, więc bułgarski KAS stopniowo złagodził kurs – zwłaszcza, że w 2003 roku wprowadzono wspomniane konta VAT, czyli de facto split payment, który miał być remedium na przestępczość podatkową.

Do tej pory sukcesy w walce z VAT-owcami były niepełne, więc przejdźmy teraz do najciekawszego zagadnienia, czyli podzielonej płatności.

 

Split payment kontra Metoda X

Jak już napisałem powyżej, utworzenie specjalnych kont VAT postawiło grupy przestępcze w trudnej sytuacji. Jednak w podatkach bardzo rzadko zdarza się system, którego nie można byłoby jakość obejść – i tak się właśnie stało w tej sytuacji.

Ok, więc każda kwota podatku VAT w wysokości 500 Euro lub więcej musiała być wpłacona na specjalny rachunek. Teoretycznie znikający / niewypłacalni podatnicy nie mogli się dobrać do tych środków ot tak – ale mogli nimi zapłacić równowartość VAT-u na fakturze VAT wystawionej przez innego kontrahenta uczestniczącego w split payment. A to już dawało pewną furtkę – kluczem do jej otwarcia była Metoda X.

 

Schemat działania Metody X

 

Główni gracze:

– firma A, początkowy dostawca

– firma B, pełniąca rolę znikającego podatnika

– firma O, będąca organizatorem procederu

– firma C, pełniąca rolę tzw. dostawcy wspierającego

 

Poszczególne etapy transakcji:

– Sprzedawca A, który nie jest zarejestrowany do VAT (!) sprzedaje towar firmie B, która jest już VAT-owcem działającym w split payment – cena to 10 000 Euro netto, VAT-u się tu nie dolicza.

– B sprzedaje towar firmie O za 11 000 Euro + 2200 Euro VAT (przyjmijmy stawkę 20% dla łatwych obliczeń) = 13 200 Euro. O jest organizatorem procederu zarejestrowanym do VAT, który przy okazji tej transakcji wpłaca na split paymentowe konto należące do B kwotę 2200 Euro.

– Na konto B, która w tym schemacie pełni rolę znikającego podatnika, wpłynęło 2200 Euro VAT-u tytułem transakcji z O. Pieniędzy tych jednak nie można ot tak ruszyć, więc…

– Więc właśnie wtedy do gry wkracza dostawca C, który sprzedaje firmie B towary za 11 000 Euro + 2200 Euro VAT. B przelewa więc 2200 Euro na rachunek VAT-owski C, na którym są one zablokowane. B ma więc zerowy bilans na koncie VAT.

Jeśli komuś wydało się to skomplikowane do „odkodowania”, to niech spojrzy na załączony schemat. Dziś jest on rysowany odręcznie, na kartce, ponieważ przyznam się bez bicia, że nie chciało mi się odpalać programu graficznego i tracić na to czasu. Taki surowy szkic bowiem w zupełności wystarczy do zademonstrowania zasady działania, a przy okazji wyjaśni też, skąd w ogóle wzięła się nazwa Metoda X. ????

 

Metoda X pozwalająca na obejście mechanizmu obowiązkowego split paymentu. All rights reserved ????

 

Co dalej…?

Dalej mamy oczywiście różne możliwe warianty rozegrania tej sytuacji.

 

Wariant 1

Organizator schematu, czyli firma O, fikcyjnie sprzedaje towar za granicę i występuje o zwrot VAT-u do urzędu skarbowego. Z uwagi na uczestnictwo w systemie split payment dostaje go bez problemu. A sam towar? Tutaj mamy 2 opcje:

– Pierwsza opcja jest taka, że towar zostaje po prostu upłynniony w kraju firmom niebędącym płatnikami VAT lub osobom fizycznym. A VAT od takich transakcji? Oczywiście nie zostaje odprowadzony do skarbówki i to on stanowi zysk przestępców (sprzedają oni bowiem w cenie brutto!).

– Druga opcja jest wygodniejsza, ponieważ wystarczy znaleźć zagranicznego odbiorcę, który kupi towar (teoretycznie już wysłany za granicę) w cenie pomniejszonej o, powiedzmy, 10% z brakującego VAT-u. Pozostałe 10% trafia do organizatora O i stanowi zysk z procederu. Ale uwaga, w opisywanym wariancie można to byłoby wykonać wtedy, gdy zadziała druga strona X-a, tzn. gdy ona zarobi na koszty tego rabatu!

 

Wariant 2

Na linii firma A > firma B > firma O krążą tylko same faktury i pieniądze. W tym wariancie O również występuje o zwrot (fikcyjny eksport), ale to tylko równoważy straty poniesione w związku z tym, że jednak trzeba było przelać równowartość VAT-u na split paymentowe konto B, a stamtąd na konto C. Z konta C z kolei VAT trafi do skarbówki (no chyba, że się go jakoś stamtąd wyciągnie), więc bilans wychodzi na zero. Jak więc zarobić…? W pewnym sensie należy powtórzyć schemat z Wariantu 1 – z tym, że w tym przypadku realny towar idzie od C do B, a następnie to B sprzedaje go na krajowym rynku w cenie brutto odbiorcom, którzy nie uczestniczą w systemie split payment (firmy nie będące VAT-owcami lub osoby fizyczne). No, ewentualnie sprzedaż taka jest rozbita na szereg mikrotransakcji, które nie łapią się na ustawowy limit (500 Euro należnego VAT-u) i w związku z tym kupujący nie muszą wpłacać VAT-u na split paymentowe konto B, lecz na normalne konto bankowe. Zysk w tym wariancie również stanowi równowartość VAT-u pobranego przy sprzedaży.

W każdym razie widać, że te klocki można przestawiać na różne sposoby, także komplikując schemat i dodając do niego kolejne firmy. Dziś już nie będę tego rozrysowywał, ale warto wiedzieć, że i takie możliwości istnieją. Przypominam też: omawiamy tutaj model z Bułgarii, a nie obecne, polskie realia (na co przyjdzie czas)!

 

 

Kilka istotnych spostrzeżeń na temat mechanizmu podzielonej płatności

 

Po pierwsze już na pierwszy rzut oka widać, że Metoda X ma jedną istotną słabość: niespecjalnie nadaje się do działań na naprawdę dużą skalę. Głównym minusem podstawowego wariantu tego rozwiązania jest bowiem konieczność sprzedaży przez B towarów otrzymanych od C lub sprzedaży przez O towarów otrzymanych od B:

– albo firmom nie-VAT-owcom,

– albo firmom VAT-owcom w małej skali (mocno rozproszona sprzedaż),

– albo bezpośrednio do finalnych konsumentów,

– albo zagranicznemu nabywcy, skuszonemu niską ceną.

Z powodu tak istotnych ograniczeń dystrybucyjnych w grę wchodziły głównie produkty z kategorii FMCG (słodycze, kawy, napoje energetyczne itp.), gdyż nie było wielkim problemem puścić je w obieg np. na targowiska i do sklepów detalicznych. Portali aukcyjnych w tamtym okresie w Bułgarii raczej nie było, więc ten kanał odpadał.

 

Druga kwestia to to, skąd wziąć dostawcę A, który dostarczy towary w atrakcyjnej cenie wolnej od VAT. Nie chodzi tutaj oczywiście o przypadek, w którym krążą same faktury, bo to inna sprawa. Firm, które nie byłyby płatnikami VAT-u, a miały jakiś chodliwy towar w dobrej cenie, raczej nie było zbyt wiele na rynku. Analogiczny problem jednak nie występował w podanym przykładzie w drugim łańcuchu, gdzie upłynnieniu miały ulec towary trafiające od C do B, a następnie do „nie-VATowych” klientów. C mógł bowiem kupić towar od normalnej firmy będącej płatnikiem VAT, no i wtedy tenże VAT powędrowałby do firmy niekontrolowanej przez organizatora schematu. Jednak gdyby nie było tu dostawy od innego podmiotu, to C musiałby wpłacić przecież ten podatek do skarbówki, więc tak czy inaczej bilans wynosił zero.

Reasumując: najprostszy do przeprowadzenia scenariusz wydaje się taki, że O występuje o zwrot na podstawie fikcyjnego wywozu, a B sprzedaje towary na rynku krajowym nie-VATowcom i zwyczajnie znika z „przytulonym” podatkiem w kieszeni, co stanowi zysk całej grupy.

 

Jak bułgarski split paymet zadział w praktyce?

Mechanizm podzielonej płatności obowiązywał w Bułgarii tylko w latach 2003 – 2006, gdy ostatecznie zakończono projekt kont VAT. Według oficjalnych informacji niespecjalnie sprawdził się w praktyce – a oto dlaczego:

– split payment w zasadzie ułatwił życie oszustom, ponieważ uwolnił ich od kontroli skarbowych;

– nie zapewnił także bezwarunkowego zwrotu VAT-u uczciwym przedsiębiorcom, gdyż skarbówka widząc skalę oszustw i tak te zwroty wstrzymywała;

– podzielona płatność oznaczała zamrożenie części środków na rachunkach VAT, co niekorzystnie odbiło się na sytuacji finansowej przedsiębiorców;

No i tyle. Niektórzy powiedzą zapewne, że w Bułgarii specjalnie zniesiono podzieloną płatność w wyniku działań lobbystów, aby wybrani mogli „nachapać się” po wejściu kraju do UE. No, cóż, nie będę tego wątku rozwijał.

 

Przestępczość VAT-owska w Bułgarii po przystąpieniu do UE

… akurat o tym będzie prawdopodobnie w jednym z kolejnych wpisów – mam nadzieję, że wybaczycie mi ten mały bait. Być może znajdzie się to w mojej książce dotyczącej przestępczości VAT-owskiej w Polsce oraz Unii Europejskiej. Jest już bliżej niż dalej do zakończenia, z czego się bardzo cieszę (stan na październik 2019). ????

Zdjęcie ilustrujące wpis jest poglądowe! Osoby, rzeczy lub sytuacje przedstawione na zdjęciu NIE mają bezpośredniego związku z treścią niniejszego wpisu!

Bardzo ciekawe znajomości nowego prezydenta Ukrainy

Wołodymyr Zełenski, zwycięzca niedawnych wyborów prezydenckich na Ukrainie, to bez wątpienia ciekawa postać. Wielu twierdzi jednak, że jeszcze ciekawsze osoby stoją za jego plecami, rządząc z tzw. drugiego szeregu według starych, sprawdzonych schematów znanych z Machiavelli’ego. No i taką właśnie szarą eminencją ma być ukraiński oligarcha Ihor Kołomojski, mogący się poszczycić majątkiem w wysokości powyżej 1 miliarda USD (tyle przynajmniej posiada oficjalnie). Rzecz jasna sam Zełenski twierdzi, że jest absolutnie niezależny i wcale nie realizuje interesów Kołomojskiego. Cóż, możliwe… Faktem jednak jest, że obaj znają się bardzo dobrze, a stacja telewizyjna 1+1 należąca do tego drugiego odegrała niebagatelną rolę podczas kampanii prezydenckiej (oczywiście promując Zełenskiego). W każdym razie w tle stoją ogromne pieniądze – i to takie, które budzą kontrowersje oraz prowokują do działania dziennikarzy, nie tylko ukraińskich. Tym razem do pracy wzięli się śledczy związani z międzynarodową organizacją OCCRP, ustalając kilka ciekawych rzeczy, które Wam dziś zaprezentuję. ????

 

Wołodymyr Zełenski. Źródło: Wikipedia

 

PrivatBank i 5,5 miliarda USD strat

PrivatBank, założony w 1992 roku, był największym komercyjnym bankiem na Ukrainie, obsługującym ponad 50% osób fizycznych w tym kraju. Blisko połowa akcji tego banku oficjalnie należała do Ihora Kołomojskiego, który był zresztą jednym z jego założycieli. Po latach prosperity przyszło jednak załamanie – i to nie byle jakie. Waleria Hontariewa, była prezes banku centralnego Ukrainy, nazwała wręcz przypadek PrivatBanku jednym z największych skandali finansowych w XXI wieku. Według niej dwaj główni właściciele, czyli Kołomojski oraz inny oligarcha Hennadij Boholubow, mieli rzekomo ukraść 5,5 miliarda USD z kont banku, a następnie wytransferować je za granicę. To ogromna suma, stanowiąca aż 33% (!) depozytów bankowych ukraińskiej ludności! Po tej akcji PrivatBank zaczął mieć kłopoty z wypłacalnością, skutkiem czego w 2016 roku nastąpiła jego nacjonalizacja za symboliczną 1 hrywnę. Jak do tego doszło?

 

Główny kierunek transferu pieniędzy z Ukrainy

Zgodnie z ustaleniami dziennikarzy śledczych, PrivatBank otworzył swój oddział na Cyprze. Co ciekawe, centralny bank Ukrainy traktował tę filię tak samo, jak oddziały krajowe. W skutek tego na Ukrainie nikt nie śledził, czy pieniądze PrivatBanku zostają w kraju, czy też może wypływają za granicę. Ba, w tym przypadku do wytransferowania pieniędzy poza ukraiński system bankowy nie trzeba było nawet używać systemu SWIFT. Z kolei cypryjskie instytucje nadzoru finansowego miały traktować tę filię jako podmiot niezależny od ukraińskiej centrali, więc nie zgłaszały przepływów pieniężnych do ukraińskich organów. W praktyce wyszło na to, że cypryjska filia PrivatBanku pozostała praktycznie bez nadzoru. Do myślenia może również dać fakt, że żaden inny bank na Ukrainie nie otrzymał zgody na otwarcie oddziału zagranicznego na takich zasadach. Przypadek…?

Idźmy dalej: PrivatBank miał pożyczać pieniądze firmom związanym z Kołomojskim i Boholubowem w ramach tzw. insider lending – są to pożyczki, których banki mogą udzielać własnym managerom i dyrektorom, oczywiście przy zachowaniu pewnych rygorystycznych zasad. No i dwóch wspomnianych przed chwilą gentlemanów chętnie z takiej opcji korzystało: pieniądze pożyczano na Ukrainie, a następnie wędrowały one na Cypr. Właścicielami zasilanych w ten sposób rachunków były spółki offshore, w znacznej części zarejestrowane na Brytyjskich Wyspach Dziewiczych. ????

 

Ihor Kołomojski. Źródło: AFP Photo / Unian / Vladyslav Musienko

Spółki offshore i ciekawe przepływy finansowe

Jak to w przypadku spółek offshore bywa, ich formalni właściciele pozostali w ukryciu. Raport amerykańskiej firmy doradczej Kroll mówi jednak, że w rzeczywistości podmiotami tymi zarządzano z głównej siedziby PrivatBanku mieszczącej się w Dniepropietrowsku. Co dalej… Spółki offshore, które otrzymywały pożyczki od ukraińskiego banku, miały następnie wpłacać te pieniądze do innych spółek offshore w związku z różnymi fikcyjnymi kontraktami. Te drugie spółki z kolei spłacały z tych środków różne pożyczki, również wzięte w PrivatBanku. Takie rozwiązanie miało na celu generowanie sztucznych przepływów pieniędzy i sprawianie wrażenia, że wszystko jest ok. Jako ciekawostkę dodam, że według ekspertów finansowych wzór tych płatności był tak bardzo skomplikowany, że do jego wygenerowania prawdopodobnie użyto zaawansowanych algorytmów. Wot, technika (jak mawia się w niektórych dowcipach na temat Rosjan). Ktoś być może zapyta: no dobrze, ale przecież przepływy były, pieniądze krążyły, więc jak tu je ukraść…? A chociażby tak: ktoś nagle „wciska guzik” i wszystkie spółki offshore przestają spłacać swoje zobowiązania.

 

Pranie pieniędzy – obowiązkowy element fraudów

W trakcie śledztwa ustalono, że z Ukrainy płynęły na Cypr miliardy dolarów, które następnie przewinęły się przez konta spółek offshore. I tak, dla przykładu, przez 8 lat poprzedzających nacjonalizację PrivatBanku rachunki należące do Grizal Enterprises odnotowały wpływy w wysokości 8 miliardów USD, przez Hangli International Holdings przeszło 14,9 miliarda USD, 12 miliardów USD przez Claresholm Marketing, itp., itd. Dodatkowo przelewy krążyły także pomiędzy osobistymi kontami Kołomojskiego i Boholubowa, a prowadzonymi przez nich przedsiębiorstwami. Według specjalistów tego typu posunięcia były charakterystyczne dla schematów prania pieniędzy, a poza tym nie miały sensu w przypadku firm prowadzących legalną działalność. Podejrzenia te potwierdziła Kateryna Rozhkova, pełniąca funkcję zastępcy szefa ukraińskiego banku centralnego, która stwierdziła, że cypryjska filia PrivatBanku była niczym więcej, jak właśnie pralnią pieniędzy.

 

Pralnia pieniędzy się zacina

System hulał sobie najlepsze, ale wreszcie nadszedł czas, kiedy cypryjską filią PrivatBanku zainteresowały się tamtejsze organy nadzoru finansowego. W 2015 roku miały miejsce 2 kontrole, w wyniku których poinformowano cypryjskie i ukraińskie władze o podejrzanych transferach środków z Ukrainy. Oprócz tego cypryjska filia została ukarana grzywną w wysokości 1,5 miliona Euro, co wydaje się wręcz śmieszną kwotą. Jednak już kilka tygodniu później PrivatBank został znacjonalizowany – ale co się stało z pieniędzmi przepływającymi przez Cypr…? Rozpłynęły się one w sieci różnych spółek offshore oraz kont osobistych. Zanim organy nadzoru przejęły PrivatBank, 5,5 miliarda dolarów zostało już przekazane bankom w Austrii, Luksemburgu i na Łotwie. Szczególnie interesujący wydaje się tutaj wątek dwóch małych banków pośredniczących w tych operacjach: były to austriacki Winter Bank oraz East-West United z Luksemburga. Te dwa banki obsługiwały niegdyś handel pomiędzy krajami Zachodu, a państwami z bloku sowieckiego. Można sobie tylko wyobrażać, jak potężni ludzie i jak wielkie pieniądze za tym stoją…

 

Łotewski ślad

Inna ścieżka transferu pieniędzy miała z kolei wieść do łotewskiej filii PrivatBanku. No i to też jest ciekawy temat, ponieważ w 2015 roku organy nadzoru finansowego w Mołdawii oskarżyły PrivatBank z Łotwy o współudział w wypraniu ponad 1 miliarda USD nielegalnie wytransferowanych z trzech mołdawskich banków. Oczywiście środków tych nigdy nie odzyskano, co niespecjalnie mnie dziwi. Ten sam łotewski PrivatBank miał być również zaangażowany w pranie pieniędzy pochodzących z Rosji – jakieś 2 miliardy USD. Tutaj warto też opisać jeden „patent”, który skojarzył mi się z „bankowym bezpiecznikiem”: otóż niecałe 9 miesięcy przed nacjonalizacją ukraińskiego PrivatBanku, zmniejszył on swój udział w PrivatBank Łotwa do 46,5%. Tym prostym sposobem łotewska filia nie była już traktowana jako podmiot zależny od ukraińskiej centrali. W konsekwencji już znacjonalizowany PrivatBank Ukraina oraz ukraińskie organy nadzoru finansowego de facto utraciły możliwość skontrolowania łotewskiej filii. A jak tak, to ciężko myśleć o odzyskaniu wytransferowanej kasy – po prostu nie mamy pańskiego płaszcza i co nam pan zrobisz…? Jaskółki oczywiście ćwierkają, że Kołomojski z Boholubowem zachowali kontrolę nad tym łotewskim bankiem, choć w nieco mniej jawnej formie.

 

Główna siedziba PrivatBank na Łotwie. Źródło: OCCRP.org

 

Międzynarodowy Fundusz Walutowy oraz starcie tytanów

W 2014 roku MFW wypłacił Ukrainie pierwszą ratę pomocy finansowej w wysokości 17 miliardów USD – środki te miały na celu ustabilizowanie ukraińskiej gospodarki po szoku spowodowanym aneksją Krymu przez Rosję. Z tych pieniędzy 220 milionów USD poszło w ramach pożyczki do PrivatBanku – centralny bank Ukrainy przekazał je tam celem naprawy finansów. Tyle tylko, że większa część z tej kasy praktycznie od razu trafiła na Cypr, a stamtąd popłynęła szerokim strumieniem do spółek offshore i… resztę już znacie. ????

Ok, wystarczy już chyba tych wątków aferalnych. Oczywiście nikt do tej pory nie poniósł odpowiedzialności karnej w całej sprawie (o ile mi wiadomo), a sam Kołomojski zaprzecza wszelkim zarzutom. Ba, oligarcha twierdzi wręcz, że to on jest prześladowany jako akcjonariusz PrivatBanku i że celem ukraińskich władz była bezpodstawna nacjonalizacja oraz wywłaszczenie. Swoją drogą przyznam, że gdyby ta wersja okazała się prawdziwa, to byłby to piękny przykład „starcia tytanów”, gdzie jeden oligarcha chce wykończyć drugiego wykorzystując do tego struktury państwa. Tak naprawdę bowiem faktycznie trwa regularna wojna pomiędzy Petrem Poroszenko a Kołomojskim, którego majątek stopniał o ponad połowę w stosunku do stanu z 2013 roku. Stało się to między innymi wskutek zawirowań wokół dwóch kontrolowanych przez Kołomojskiego firm z branży paliwowej: Ukrnafta (wydobycie) oraz Ukrtransnafta (transport paliw) – wykryto tam podobno przekręty podatkowe na kwotę min. 600 milionów USD. Potem doszła jeszcze sprawa PrivatBanku, który zaczął mieć kłopoty akurat wtedy, gdy Poroszenko przejął władzę. Kołomojski widząc co się dzieje uciekł za granicę (Szwajcaria, a potem Izrael), skąd postanowił przeprowadzić kontratak. No i wszystko wskazuje na to, że całkiem skuteczny…

 

A na sam koniec… kilka kartek z kalendarza

31 marca 2019 roku odbyła się pierwsza tura głosowania, w której Zełenski wygrał z innymi kandydatami, stając się faworytem do zwycięstwa z dużą przewagą w sondażach nad ówczesnym prezydentem Petrem Poroszenko.

18 kwietnia Sąd Administracyjny w Kijowie orzekł, że nacjonalizacja PrivatBanku była nielegalna.

21 kwietnia w drugiej rundzie Zełenski zostaje wybrany na prezydenta Ukrainy, uzyskując blisko ¾ głosów.

Jak sprawa PrivatBanku potoczy się dalej…? Wiadomo, że wspomniany wyrok sądowy otworzył jego byłym właścicielom drogę do uzyskania odszkodowania. Sam Kołomojski zresztą stwierdził, że nie chce tego banku z powrotem i zadowoli się rekompensatą w wysokości 2 miliardów USD. Mówiąc szczerze ja mu się wcale nie dziwię – po co komu bowiem bank stojący na progu bankructwa, do tego z tak zszarganą reputacją…? Też bym wolał parę dolców będąc na jego miejscu – i coś mi mówi, że raczej te pieniądze dostanie, a pochodzić one będą z kieszeni ukraińskich podatników. ????

No a tak informacyjnie jeszcze dodam, że od 2020 roku włączyłem komentarze na blogu, więc jeśli ktoś ma ochotę się wypowiedzieć, to zapraszam! ⬇️

Zdjęcie ilustrujące wpis jest poglądowe! Osoby, rzeczy lub sytuacje przedstawione na zdjęciu NIE mają bezpośredniego związku z treścią niniejszego wpisu!