Zamykać te kopalnie, czy nie zamykać…?

Już na wstępie szczerze przyznaję: nie jestem ekspertem w temacie górnictwa i branży energetycznej, więc nie podejmę się oceny, czy decyzja o planowanym zamknięciu niektórych kopalń jest słuszna, czy nie jest. Nie mam wystarczającej wiedzy i tyle. Ale właśnie dlatego mogę sobie pozwolić na luksus zadawania pytań, za które nie można mnie potępić, jako tematycznego laika. Pierwsze z nich jest takie:

Czy te kopalnie przeznaczone do zamknięcia na pewno były dobrze zarządzane, czy wyciągnięto z nich max tego, co można było…?

No bo tak szczerze, to od czasu do czasu docierały do mnie różne informacje, które mogą budzić wątpliwości w tej istotnej kwestii. Jako przykład wrzucam fragment rozmowy, którą odbyłem jeszcze na początku 2019 roku.

Niedawno zamknięto najbardziej rentowną kopalnię Krupiński. Zamknięto ją, bo rzekomo przez 10 lat generowała ona straty rzędu jakichś 100 milionów złotych rocznie. Ale gdyby przypatrzyć się, jak prowadzono roboty inwestycyjne, to można by powiedzieć, że tej kopalni przez 10 lat ograniczono do minimum możliwości wydobycia węgla. Był zbyt na węgiel, a wydobycie ograniczano z premedytacją. Właściwie to na tej kopalni przez 10 lat prowadzono roboty inwestycyjne, zamiast wydobycia węgla. Jaskrawym przykładem z ostatnich lat jest to, że wydano setki milionów złotych na udostępnienie pewnych partii złoża i proszę sobie wyobrazić, że przygotowanie tej partii trwało kilka lat i już po podjęciu ostatecznej decyzji przez walne zgromadzenie akcjonariuszy w grudniu 2016 roku, zbrojono jeszcze ściany i robiono to do lutego 2017.

I jak wszystko już było przygotowane do generowania ewentualnych zysków, to ta kopalnia została zamknięta. Myśmy złożyli zawiadomienie do prokuratury rejonowej o popełnieniu przestępstwa na dużą skalę i uargumentowaliśmy to tak, że te argumenty są nie do odrzucenia. Wniosek złożył też podobno główny audytor, czyli poseł M. oraz kilka związków zawodowych. I do dnia dzisiejszego w ogóle nie ma żadnego odzewu! Ja kontaktowałem się z prokuratorem, wskazywałem mu, że jestem byłym audytorem i mam wiedzę na ten temat, że mogę przyjechać do niego i powiedzieć mu, jakie dokumenty ma zabezpieczyć. I nic – śledztwa nie wszczęto, myśmy złożyli zażalenie, które zostało odrzucone. A tymczasem ta kopalnia dziś, przy obecnych cenach węgla, mogłaby generować ok. 1 miliarda złotych rocznego zysku – tak wyszło nam z biznesplanu.

To jedna historia. Druga była o wiele głośniejsza, gdyż sprawą zajął się sam TVN. Poszło o to, że Adam Milewski, audytor z Jastrzębskiej Spółki Węglowej, ujawnił raport dotyczący ogromnych nieprawidłowości w tej firmie, za co zresztą stracił pracę. W raporcie tym była mowa o 120 tysiącach ton niezaksięgowanego węgla, który mógł być nielegalnie wywożony z terenu kopalni. Miano tam zawyżać ilość kamienia wydobywanego wraz z węglem, aby ukryć fakt, że znikają tysiące ton surowca. Audyt wykrył też inne „kwiatki”, jak np. to, że w jednym z zakładów waga do ważenia aut była zepsuta przez 3 lata (!) i przez ten czas ewidencja ilości węgla wyjeżdżającego z kopalni zależała od tego, jaką wartość wpisze kierowca. Ile tysięcy ton węgla można było dzięki temu wywieźć na lewo…? Ciężko powiedzieć.

Już nawet nie będę wspominał o legendarnych przetargach na sprzęt do kopalń typu narzędzia górnicze, gdzie pijawki ssały kopalnie okrutnie, zawyżając ceny ponad wszelką przyzwoitość. Ile było patologii w polskich kopalniach podobnych do tych opisanych powyżej? Tego to chyba nawet najstarsi górale – wróć – górnicy nie wiedzą. W każdym razie wszystko to sprowadza się znów do tego samego pytania:

Czy ktokolwiek panuje nad tym, co się w tym górnictwie dzieje i czy ktoś ma jakiś plan rozwiązania tej sytuacji, inny niż zamykanie kopalń w krótkim terminie?

Żeby była jasność: zdaję sobie sprawę z tego, że w górnictwie źle się dzieje i reformy są konieczne. Tak samo absolutnie nie podoba mi się to, żeby z moich podatków dotowano nierentownego trupa, który w dłuższej perspektywie nie ma szans na funkcjonowanie choćby na granicy opłacalności. Tylko, że liczby mówią ciekawe rzeczy. A więc przykładowo w 2016 roku Polska Grupa Górnicza miała następujący rachunek zysków i strat:

– koszt wytworzenia sprzedanych produktów: 3 miliardy 679 milionów złotych

– strata brutto: 381 milionów złotych

Jak widać strata wynosiła mniej więcej 10% kosztów wytworzenia produktów (bez kosztów ogólnego zarządu), co wydawać by się mogło wynikiem „do wyciągnięcia” przy redukcji niektórych wydatków i poprawieniu jakości zarządzania, jeśli koniunktura by się utrzymała. Co innego, gdyby np. strata wynosiła 50 – 60% kosztów sprzedanych produktów – wtedy możliwe, że nie byłoby czego zbierać.

Ale już np. w 2017 roku PGG odnotowała już zysk w wysokości ponad 80 milionów złotych. W 2018 było jeszcze lepiej, bo aż 493 miliony złotych zysku netto. Jednak nastroje trzeba przyhamować, bo raport NIK z 2019 roku mówił o tym, że restrukturyzacja PGG nie przyniosła spodziewanych efektów, a zastosowane sposoby wyceny wartości nabytych aktywów zawyżały wyniki finansowe spółki. Zarząd PGG to oczywiście skontrował, a jak było naprawdę, ciężko powiedzieć bez wielodniowej analizy. Jeśli ktoś to wie, to gratuluję.

Więc może na ten moment należałoby zacząć od zrobienia gruntownego planu uzdrowienia sytuacji i zlikwidowania patologii w górnictwie…? No i czy my mamy w ogóle plan, skąd wziąć energię po wygaszeniu kopalń? Taki realny plan, dobrze obliczony, a nie opierający się na stwierdzeniu „póki co to będziemy kupować węgiel z zagranicy, bo i tak jest tańszy, a potem się zobaczy”. Bo zamknąć i zlikwidować ot tak jest najprościej – aż „nie będzie niczego”, jak to mawiał pewien kandydat na prezydenta Białegostoku. O wiele trudniej jest stworzyć sensowny plan naprawczy i wdrażać go konsekwentnie. A, trzeba mieć też do tego odpowiednich ludzi. Tak, tak, tutaj potrzeba nie tylko specjalistycznej wiedzy z zakresu zarządzania, ale także jaj – jaj twardych jak ze stali. Bo ktoś musi wyjść naprzeciw związkowcom i powiedzieć np. tak:

Słuchajcie, albo teraz redukujemy zatrudnienie o 20% i uzależniamy kolejne podwyżki od tego, czy kopalnia wypracuje zysk, albo zamykamy od razu. Wybierajcie.

Tego byle kto nie zrobi. I byle prezes z partyjnego nadania też nie wyprowadzi kopalni na prostą, bo to zadanie dla ponadprzeciętnej jednostki, a nie dla kogoś, kto swoją karierę zbudował na partyjnych układzikach zamiast na wiedzy i umiejętnościach. Być może rządzący zdają sobie sprawę, że tego nie udźwigną, więc wolą likwidować? Nie wiem.

 

Wypadałoby wspomnieć także o 2 argumentach, które często przewijają się w internetowych dyskusjach.

 

1. Ale po co nam polski węgiel, skoro ten z zagranicy jest tańszy?

Ok, czy jednak zawsze będzie tańszy, tzn. czy np. za 4 – 5 lat też będzie? Kto da gwarancje, jaka będzie koniunktura i jakie ceny dostaniemy od zagranicznych dostawców, gdy nasze kopalnie będą już pozamykane i będziemy musieli sprowadzać surowiec z zagranicy w ilościach wielokrotnie większych, niż teraz? Ja jakoś nie mogę zapomnieć tzw. umowy jamalskiej na dostawy gazu z Rosji, wynegocjowanej jeszcze w latach 90. przez ówczesnego premiera Waldemara Pawlaka. Była to umowa niekorzystna dla Polski, zawierająca różne rygory i ograniczenia oraz słynną klauzulę cenową. Wszystko to powodowało, że za gaz płaciliśmy bardzo drogo. Tyle, że niektórzy eksperci mówią tak: nie do końca była to wina samego Pawlaka, ale raczej tego, że byliśmy postawieni pod ścianą i nie mieliśmy możliwości dywersyfikacji dostaw. No a z węglem, czy będziemy mieli możliwość zdywersyfikowania dostawców przy kilkukrotnie większym zapotrzebowaniu na importowany towar, czy jednak głównie z Syberii będziemy musieli ściągać? No bo wiecie, jak ktoś nie ma za bardzo innego dostawcy, a brać musi, to można go kroić na maksa, to takie proste. Nie ma sentymentów.

 

2. Ale Margaret Thatcher w Wielkiej Brytanii miała podobny problem z restrukturyzacją górnictwa i rozwiązała temat w kilka lat – czemu my niby nie możemy?

Ok, ale taki jeden szczegół: w trakcie radykalnych reform sektora górniczego, węgiel dostarczał jakieś 20% energii zużywanej na Wyspach. W Polsce zdaje się za 2018 rok było to jakieś 78% energii z węgla, z czego blisko 50% to węgiel kamienny. Widzicie różnicę między naszym krajem, a UK…? O ile przy 20% da się jakoś pokombinować, to przy blisko 80% mamy już megaciężkie zadanie. Zresztą strategia energetyczna dla Polski przewiduje obecnie, że w 2030 roku udział węgla w wytwarzaniu energii elektrycznej będzie wynosił 56 – 60%. Czyli węgiel dalej będzie dominującym paliwem. Ba, kto wie, czy nie wystąpią opóźnienia w dekarbonizacji (co jest bardzo możliwe) i jeszcze długo węgiel będzie podstawą naszej energetyki.

 

Szybkie podsumowanie

Do czego więc zmierzam to to, że wystarczy zestawić sobie powyższe punkty 1 i 2 no i mamy potencjalne niebezpieczeństwo uzależnienia energetycznego Polski od zewnętrznych dostawców. A import węgla z Rosji rośnie, oj rośnie… No to może gaz z USA, Norwegii czy skądś tam…? Może. Ale znów obawa o ceny itp., bo może się okazać, że przez kilka – kilkanaście lat będziemy dosłownie postawieni pod ścianą i będą rozgrywać nas jak dzieci w piaskownicy. Nie to, że jakieś teorie spiskowe, wpływy obcych mocarstw, itp. – prędzej zwykła nieudolność i brak umiejętności sprawnego zarządzania. To wszystko napawa mnie więc wątpliwościami, które mogę mieć jako laik górniczy, przypominam. Życzyłbym więc sobie ogólnonarodowej debaty, w której eksperci z różnych opcji przedstawialiby rzetelne raporty i rozwiązania, a potem zostałaby wybrana opcja najlepsza dla Polski. Ale o tym to mogę sobie pomarzyć co najwyżej, nie mam złudzeń. Prędzej puszczą w publicznej telewizji kolejny koncert Zenka Martyniuka i powtórkę Sylwestra w Zakopanem, niż zaryzykują publiczne pokazanie swojej niekompetencji i braku sensownego planu. A zresztą, kto by to oglądał oprócz samych górników może – za trudne, za skomplikowane, a tu La Bandida leci na TVP 1. Także ten…

Zdjęcie ilustrujące wpis jest poglądowe! Osoby, rzeczy lub sytuacje przedstawione na zdjęciu NIE mają bezpośredniego związku z treścią niniejszego wpisu!

 

Legislacyjny rollercoaster, czyli konfiskata prewencyjna, estoński CIT i UE w akcji

Jeśli chodzi o prawo związane z przestępczością gospodarczą, jak i z działalnością gospodarczą tak w ogóle, to ostatnie tygodnie fundują nam wyraźne wahania nastrojów.

 

Konfiskata rozszerzona

Zaczęło się od projektu zapewnienia naczelnikom skarbowym nowych możliwości w stosowaniu konfiskaty rozszerzonej (wspominałem już o tym 2 razy, więc nie będę powtarzał po raz kolejny). Pół biedy, gdyby to prawo właściwie napisano i dobrze stosowano – obawiam się jednak, że w wielu przypadkach tak nie będzie.

 

Estoński CIT

Potem… Potem na moment zabłysnęło światełko w tunelu: wprowadzenie od 2021 roku tzw. estońskiego CIT-u, czyli niepłacenie podatku tak długo, dopóki firma inwestuje. Ma to zachęcić przedsiębiorców do inwestowania i tym samym rozbujać gospodarkę, która może spowolnić po kryzysie. No i bardzo fajnie. Oczywiście, niektóre firmy będą zapewne kombinować – prosty przykład to tzw. rolowanie zysków i reinwestowanie ich w spółki – słupy, celem uniknięcia płacenia podatków rzecz jasna. No, ale to jest już zadanie KAS, aby wyłapać takie kombinacje, a zresztą nie ma idealnie szczelnego systemu. Generalnie więc na plus.

 

Konfiskata prewencyjna

I teraz, gdy sobie czytam o tym CIT estońskim i się cieszę, nagle następuje klasyczny strzał mokrą szmatą w ryj. A ta szmata to konfiskata prewencyjna. Już miałem pisać, że coś takiego może i nie dziwiłoby w latach 40. i w dekretach PKWN, ale w dzisiejszej Polsce chyba już nie bardzo pasuje. Miałem, ale… Ale okazało się, że to nie jest pomysł do końca polski – podobne rozwiązania mają być wprowadzone w Unii Europejskiej od października 2020 roku, więc już niedługo. Czy we wszystkich krajach członkowskich, nie wiem. Przepisy dotyczące konfiskaty będą miały charakter transgraniczny, aby lepiej eliminować podmioty zaangażowane chociażby w karuzele VAT. Tak więc będzie 45 dni na wykonanie nakazu konfiskaty z innego kraju UE, a 48h w sprawach pilnych. No i o ile w państwach z wydolnymi systemami prawnymi to mogłoby dobrze spełnić swoją funkcję, to obawiam się, że w Polsce może być z tym różnie.

Dlaczego? Ponieważ może zaistnieć poważne niebezpieczeństwo wprowadzenia domniemania winy. Z czym to się wiąże, poniekąd przedstawiła już Rada Przedsiębiorczości, która zaapelowała do Ministerstwa Sprawiedliwości o wycofanie się z tego pomysłu. W praktyce bowiem może być tak, że przykładowy przedsiębiorca Kowalski będzie robił interesy z Nowakiem, który okaże się przestępcą. I mimo, że Kowalski o tym nie wiedział, to państwo będzie mogło mu wejść na majątek – ot tak, prewencyjnie, bo może też kradł…? I teraz trzeba będzie udowadniać, że majątek pochodzi z legalnych źródeł – teoretycznie rzecz łatwa, w praktyce przed polskim fiskusem niejednokrotnie bardzo skomplikowana. A ile tam będzie pomyłek i interpretacji, ile zmarnowanego czasu, energii i kasy wydanej na prawników…

Diabeł tkwi w szczegółach…

Oby nie było więc tak, że z najgłębszych czeluści ustawodawczych piekieł wyskoczy coś takiego, jak konfiskata prewencyjna w wersji made in Poland, dając rządzącym praktycznie nieograniczone możliwości skonfiskowania firmy dowolnemu przedsiębiorcy. To już byłoby naprawdę niebezpieczne. Ba, w drastycznych przypadkach mogłoby dojść do „hodowania kabanów na rzeź”, czyli najpierw dopuszczamy do rozwoju firm, a potem państwo przejmuje majątek co poniektórych w oparciu o mocno wątpliwe podstawy.

 

Unia Europejska kontra białe kołnierzyki

Wypada też zauważyć, że te konfiskaty, o których dziś pisałem, są kolejnymi elementami dokręcania śruby. Albo inaczej: to następne rozwiązania prawne, jakie są wprowadzone w UE celem walki z przestępczością gospodarczą. Weźmy chociażby taki przykład sprzed 2 lat, jak polska ustawa o odpowiedzialności podmiotów zbiorowych (w 2018 roku poszedł projekt), gdzie też miano umożliwić łatwiejsze konfiskowanie firm. Tyle, że choć szum medialny wokół tamtego tematu był większy, niż wokół dzisiaj projektowanych konfiskat, to tamte rozwiązania paradoksalnie były chyba mniej niebezpieczne dla przedsiębiorców.

I tutaj ciekawostka: polskie przepisy o odpowiedzialności podmiotów zbiorowych były w pewnej mierze wzorowane na ustawodawstwie Wielkiej Brytanii, jakie od 2017 roku stosowano tam do zwalczania mafii VAT. Mówiąc w dużym skrócie, w tych brytyjskich przepisach chodziło o to, żeby można było karać przedsiębiorstwa, które nie są w stanie zapobiec przestępczej działalności swoich pracowników, agentów lub zewnętrznych firm świadczących usługi w ich imieniu. Co więcej, karane na podobnych zasadach mogły być też podmioty, które nie uczestniczyły bezpośrednio w przestępczym łańcuchu dostaw, jak np. firmy księgowe lub doradcze.

 

Szybkie podsumowanie

Generalnie więc konkluzja jest taka: w Unii Europejskiej widać od lat tendencję do zaostrzania prawa wymierzonego przeciwko przestępczości białych kołnierzyków. W Polsce też idziemy w tym kierunku, ale tworzone rozwiązania jakoś tak dają organom państwa dużo uznaniowości i swobody. A prawo nieprecyzyjne zawsze jest niebezpieczne. Więc przypadek, błędy legislacyjne, czy może metoda…?

 

Zdjęcie ilustrujące wpis jest poglądowe! Osoby, rzeczy lub sytuacje przedstawione na zdjęciu NIE mają bezpośredniego związku z treścią niniejszego wpisu!

Jak można zapobiegać fałszerstwom wyborczym: standard E2E

Ja już nawet nie mam siły się śmiać z tego całego wycieku tzw. pakietu wyborczego, serio. W ogóle zresztą bym nie wspominał o tej żenującej sytuacji (karton & dykta), no ale jednak zahacza ona nieco o temat zabezpieczeń przed fałszerstwami, więc uznałem, że mimo wszystko jest to tematyka godna białych kołnierzyków. No i można przy okazji zwrócić uwagę na pewne rozwiązania antyfraudowe związane z wyborami, o których mówi się na świecie już od dobrych kilku lat.

 

Wybory korespondencyjne 2020 – niewykorzystane możliwości

Zacznę od tezy, która niektórym może się wydać dziwna: otóż mieliśmy szansę, żeby te wybory były naprawdę transparentne. Yyyy, ale jak to, serio…? A tak. Właśnie przy okazji tego całego zamieszania koronawirusowego mogliśmy wykonać skok i zaimplementować u nas nowoczesne standardy E2E, czyli End-To-End, które zapewniają wyborcom możliwość skontrolowania rzetelności wyborów. Tego typu rozwiązania, oparte na metodach kryptograficznych, zostały już opracowane jakiś czas temu przez informatyków i kryptografów właśnie. Co więcej, można je zastosować zarówno w wersji analogowej, jak i cyfrowej. Tej drugiej nie będę dziś omawiał, ale akurat teraz mamy głosowanie korespondencyjne, które jest świetną okazją do testowania nowości. Już tłumaczę, jak to mogłoby wyglądać.

 

Standard End-To-End

Otóż weryfikacja wyborów w standardzie E2E (End-To-End) opiera się na 3 filarach:

– wyborca może uzyskać pewność, że jego głos został zarejestrowany,

– wyborca może sprawdzić, czy na pewno jego głos został przypisany do odpowiedniego kandydata,

– wszyscy wyborcy mogliby sprawdzić, czy wyniki są prawidłowe dla całego zbioru głosów.

Brzmi fajnie? No jak dla mnie i owszem. Tylko jak tego dokonać…?

 

Przykładowe rozwiązanie dla systemu głosowania

1. Wyborca dostaje kartę do głosowania, która ma indywidualny numer seryjny – jeden jest nadrukowany np. na górze karty, a drugi na dole i jest to część, którą wyborca może sobie łatwo oderwać. Ta oderwana część z indywidualnym numerem jest potwierdzeniem, które każdy może sobie zachować. Oczywiście, w celu zachowania anonimowości wyborców, nie jest nigdzie ewidencjonowane, jaki numer karty trafia do konkretnej osoby.

2. Odrywamy więc to swoiste potwierdzenie od karty, po czym zaznaczamy naszego kandydata i wkładamy kartę do koperty. A po co odrywać, czy nie wystarczyłoby np. spisać numer…? Oderwana część, odpowiednio zabezpieczona przed podrobieniem, mogłaby poźniej służyć do udowodnienia, że faktycznie otrzymaliśmy kartę o takim numerze. Byłoby to przydatne w przypadku wykrycia nieprawidłowości w zliczaniu głosów.

3. Koperta trafia do komisji wyborczej, gdzie zliczane są głosy. Podczas procesu liczenia do każdego głosu jest przyporządkowany indywidualny numer karty wyborczej. Czyli liczący głosy wprowadzają te dane do systemu na zasadzie: zaliczony głos na konkretnego kandydata + numer karty. Głosy nieważne wraz z numerami kart też są wprowadzane do osobnej ewidencji.

4. Po podliczeniu głosów i ogłoszeniu wyników, wszystkie indywidualne numery seryjne z kart do głosowania pojawiają się w ogólnodostępnym systemie. Mając więc mój numer karty (to, co oderwałem), wchodzę sobie na dedykowaną stronę www i sprawdzam, czy karta z moim numerem została zaliczona jako ważny głos i czy zgadza się kandydat, na którego ten głos oddałem. Możliwe jest też podliczenie ilości głosów oddanych na poszczególnych kandydatów – tutaj można by np. umożliwić używanie przez użytkowników własnych programów weryfikacyjnych zliczających głosy.

5. Wszystko się zgadza? No to super! Nie zgadza się? Są podstawy do protestu i żądania weryfikacji wyników wyborów, np. jeśli by się okazało, że jest dużo nieprawidłowych zaliczeń głosów lub głosów nieważnych, co do których wyborcy zgłaszają zastrzeżenia. Rzecz jasna trzeba by zadbać o jakieś dowody, ale w czasach, gdy prawie każdy ma smartfona z aparatem, nie jest problemem zrobić zdjęcie już wypełnionej karty z widocznym jej unikalnym numerem seryjnym.

Tak, tak, podobne rozwiązania End-To-End to nie jest czarna magia! W końcu „wszystko da się zrobić – ludzie ludzi robią”, jak mawiał Dario z serialu „Ślepnąc od świateł”. Zresztą są już nawet opracowano różne metody weryfikacji, mające wychwycić nieprawidłowości. Naprawdę tu można się bawić i stwarzać wiele poziomów zabezpieczeń – no i od razu w systemie byłoby widać, które komisje wprowadzały nieprawidłowe dane (gdyby wprowadzić publiczne prezentowanie danych z podziałem na konkretne okręgi wyborcze). To też mogłoby odstraszyć kombinatorów. Trzeba tylko usiąść i zbudować właściwy system, maksymalnie odporny na fałszowanie wyników. Trzeba chcieć.

 

Może kiedyś…

Oczywiście, przy korespondencyjnym głosowaniu zapewne nigdy nie byłoby 100% pewności, że absolutnie wszystkie głosy zostałyby podliczone prawidłowo – przykładowo nie wszyscy zatrzymaliby sobie potwierdzenie z indywidualnym numerem karty i nie zapisaliby sobie tego numeru, więc takich kart nie byłoby potem jak sprawdzić. Ale z drugiej strony świadome grupy wyborców mogłyby tutaj stosować tzw. zarzutki, czyli umawiamy się, że w danym okręgu np. 20 osób popierających daną partię specjalnie nie odrywa części potwierdzającej, zapisując jednak numer karty. No a potem sprawdzają, czy czasem ich głosy nie zostały zaliczone na kogoś innego.

Błędy i tak by wystąpiły, wynikające chociażby z pomyłkowego wpisania danych – to nie ma się co łudzić. Wyzwaniem byłoby też zapewnienie pełnej anonimizacji i zabezpieczenie przed możliwością identyfikacji wyborców po numerach kart. Jednak i tak wprowadzenie takiego systemu to byłby krok naprzód, co do tego nie mam wątpliwości. Tak w ogóle przy klasycznych wyborach też można by pomyśleć nad zastosowaniem podobnego wariantu. W końcu przyświeca temu szczytny cel, bo im większa kontrola społeczna, tym mniejsze prawdopodobieństwo, że ktoś pokusi się o oszustwo. Cóż, może kiedyś doczekamy się zbliżonych rozwiązań, opartych chociażby o blockchain – może przy okazji wprowadzenia e-votingu… Oby.

 

Zdjęcie ilustrujące wpis jest poglądowe! Osoby, rzeczy lub sytuacje przedstawione na zdjęciu NIE mają bezpośredniego związku z treścią niniejszego wpisu!