Napoje energetyczne vs VAT

Napoje energetyczne vs VAT – temat dość bliski memu sercu z racji tego, że dość intensywnie działałem w tej branży kilka ładnych lat (oczywiście zgodnie z prawem, nie inaczej). No i faktycznie, do niedawna jeszcze energetyki były przez wielu uważane za jedne z ulubionych towarów w karuzelach VAT-owskich. Co więcej, takie „energole karuzelowe”, jak je nazywam, jeszcze do niedawna dawało się znaleźć bez większych problemów na półkach sklepów – głównie tych mniejszych, niezrzeszonych w żadnej sieci.

Jak jednak rozpoznać potencjalne napoje VAT-owców?

Jest kilka punktów charakterystycznych.

Po pierwsze niska cena – ok. 1 PLN na półce.

Zamówienie w rozlewni = 250 tys. puszek (minimum produkcyjne Ball Packaging lub Can-Pack, producentów tychże puszek) i jest to koszt rzędu 62-65 groszy netto, w zależności od kursu Euro i danej rozlewni. Przy zamówieniu 1 miliona puszek zapewne da się zbić do 50-kilku groszy netto. Przyjąłem ten 1 milion jako maksymalną wartość, ponieważ nikt o zdrowych zmysłach nie mający własnej rozlewni i/lub rozbudowanej sieci dystrybucji (o tym więcej później) nie wypuszczałby większych ilości na start – za duże ryzyko po prostu. Ok, a wiesz po ile musisz sprzedać, żeby Janusz sklepikarz wziął to od ciebie i postawił na półce za ok. 1 zeta? Otóż jakieś 65 groszy netto/80 groszy brutto to max. Za więcej sklepikarz nie weźmie niewypromowanego brandu, bo za mały zysk, żeby blokować sobie czymś takim półkę. Masz więc jakieś 15 groszy wrzuty. Ale teraz odejmij od tego koszty transportu i magazynowania. Odejmij koszty dotarcia bezpośredniego do sklepów (handlowiec + paliwo). Odejmij dochodowy (litościwie mały nawet, ale jednak). Ile Tobie zostanie w kieszeni? Grosz, dwa, trzy od puszki? A to przy dobrych wiatrach! Czyli jakieś 10 – 30 k od zainwestowanych 500 tys. PLN.

A myślisz, że to taka prosta sprawa rozprowadzić 1 milion puszek przez +- 1,5 roku (potem termin przydatności zacznie wychodzić z mody) po małych sklepach bez posiadania dużej, sprawnie zorganizowanej dystrybucji? No pewnie, że nie! A czy wiesz, ile zamawia na początek, tak na próbę, przeciętny sklepikarz? 2 zgrzewki (dane z kilkuset punktów sprzedaży). Potem, jak pójdzie dobrze, to weźmie może średnio 3-4 zgrzewki w miesiącu. No i teraz sobie podziel 1 milion zamówionych napojów na 24 (tyle jest w zgrzewce) i co wyjdzie? Jakieś 40 tys. transakcji sprzedaży! Tyle wystawionych faktur i dostaw – ogarnij i męcz się z tym wiedząc, że zarobisz na tym litościwe 20-30 kawałków, heh. A jeszcze Janusze biznesu żądają gratisów, opłat „półkowych”, prezentów i całowania po dupie nawet (to ostatnie to żart akurat, chociaż kto tam wie, nie znam wszystkich Januszy). O hurtownikach możesz zapomnieć – są tak zawaleni ofertami znanych napojów w cenach +-70 groszy netto, że mają w dupie jakiś energetyk no-name, co to im tylko będzie zajmował przestrzeń na magazynie, a nie wiadomo, czy zejdzie. No a poza tym boją się, że mają do czynienia z VAT-owcami, bo już się nacięli i mieli mało przyjemną kontrolę ze skarbówki, więc wolą sprawdzone firmy.

Czyli co, biznes dla ludzi nie umiejących liczyć? Skąd to zwątpienie – bardzo możliwe, że napoje tak naprawdę zarobiły już wcześniej, bo krążyły i krążyły w karuzeli, a więc ktoś zwrócił już sobie za nie VAT-y i teraz może je pchnąć po kosztach (a raczej poniżej nich). Ktoś powie: ale zaraz, zaraz, przecież są tanie brandy obecne także w marketach, to do nich też dopłacają i to VAT-owcy są? Otóż niekoniecznie – słowo klucz to skala. Tanie napoje będące np. markami własnymi firm posiadających rozlewnie, pchane przez markety wykorzystują efekt skali – sprzedają się w milionach puszek, więc mogą być przystępne cenowo i da się na nich zarobić przy małych wrzutach (zwłaszcza, gdy dana rozlewnia ma kilka brandów). Ale napoje produkowane w krótkich seriach (a 250 tys. – 1 milion puszek to krótka seria) nie pchane przez markety tylko przez małe sklepy, to nie jest do ogrania i nie zarobisz jeśli stoją po 1 zeta na półce. No ok, chyba, że ktoś ma wielką hurtownię zaopatrującą setki sklepów i sprzedaje te napoje niejako przy okazji, to jeszcze, jeszcze, ale tu dochodzimy do punktu drugiego.

Po drugie: spójrz na etykietę – cóż to za firma wypuściła na rynek takie napoje?

Wygugluj: może jest to duży gracz z branży, posiadający własną rozlewnię? Ok. A może to duża hurtownia/sieć hurtowni, która ma już zbudowaną sieć dystrybucji i oprócz tych napojów ma w ofercie jeszcze inne rzeczy z FMCG? Też ok.

A może jest to spółka z o.o. z kapitałem zakładowym 5 tys. PLN, o której w zasadzie nic nie wiadomo, nie prowadziła większej (albo żadnej) sprzedaży czegokolwiek, a w zarządzie są wyłącznie osoby nie związane z jakąś większą rozlewnią/firmą zajmującą się dystrybucją? No to już troszkę podejrzane.

A jeszcze bardziej podejrzane jest to, jeśli spółka – właściciel danego brandu zmienia się średnio 2-3 razy w roku (znam takie przypadki, ale nie będę wskazywał konkretnych brandów z wiadomych względów). A w ogóle najbardziej podejrzane jest to, jeśli na puszcze widnieje napis w stylu „wyprodukowano w EU dla Janusz-VAT s.r.o.” czyli Czechy czy tam Słowacja – no lepsze symptomy przygotowania do karuzeli ciężko sobie wyobrazić. Oczywiście, może zdarzyć się i tak, że gnębiony przez polskie służby uczciwy przedsiębiorca zdecydował się przenieść działalność do Czech i stamtąd atakować polski rynek, ale bajkowe historie tylko czasem okazują się prawdą, choćby w części. Jak by tak jeszcze dodać do tego angielskie napisy na puszce napoju o swojskiej nazwie typu Mocarz czy inny Piorun, wypuszczonej przez firmę „5 tys. kapitału zakładowego”, to już kombo w ogóle.

Dlaczego? Bo tak szczerze to mało kto znający realia tego biznesu uwierzy, że skoro nie potrafią ogarnąć dobrej dystrybucji na polskim rynku, to uda im się z sukcesem podbić zagranicę dysponując brandem, którego nazwy zagraniczny konsument nie będzie nawet w stanie odczytać, więc po co te angielskie napisy? Chyba nikt nie uwierzy, chociaż… Chociaż w sumie urzędnik ze skarbówki może w to uwierzyć (szczególnie jak otrzyma dodatkowo faktury), a takie napisy ENG w pewien sposób uprawdopodabniają możliwość wystąpienia rzeczywistej transakcji. I to po to one właśnie są – aby WDT wyglądała bardziej wiarygodnie.

Reasumując: co zrobiłbym, gdybym był kontrolerem z KAS albo innej instytucji?

Po prostu poszedłbym do kilkunastu osiedlowych sklepów w różnych miastach i kupił po puszce mało znanych napojów (tzn. nie Red Bull, Tiger, Black czy inny Rockstar) kosztujących mniej niż 1,60-1,80 PLN. Zapewne byłoby ich +- kilkanaście. Następnie sprawdziłbym, które z nich są dystrybuowane przez firmy posiadające własne rozlewnie lub duże hurtownie posiadające własną rozbudowaną sieć dystrybucji, a w przypadku nowych, nieznanych spółek, czy w ich zarządzie są osoby związane z wcześniej wymienionymi firmami – te bym odrzucił. Pozostałe Januszexy wrzuciłbym na tzw. bęben, a już w szczególności wszelkie zagraniczne s.r.o. oraz spółki zarejestrowane na adres w bloku mieszkalnym czy w wirtualnym biurze – wszelkie zwroty VATu wstrzymane i kontrola krzyżowa do xx-firmy w łańcuchu sprzedaży, czy towar rzeczywiście istnieje w zadeklarowanej ilości i czy stany magazynowe się zgadzają + kilka innych rzeczy jeszcze. Gwarantuję, że kilku VAT-owców by się trafiło.

Eksport energetyków do dalekich krajów

Swego czasu, czyli ze 2 lata temu, działała (dalej działa?) na rynku marka, która w mediach chwaliła się tym, że eksportuje energetyki do innych państw – i to kontenerami. Fajnie, bo kibicuję polskim przedsiębiorcom w zdobywaniu rynków w odległych krajach, ale nigdzie, w żadnych materiałach ani na Fejsbukach nie było jakichkolwiek zdjęć z transportu palet itd., czym często chwalą się podobne mniejsze firmy. Ok, to jeszcze nie jest jakoś specjalnie podejrzane, ale taki szczegół, że napoje były robione na folii termokurczliwej, już tak (a wprawne oko specjalisty dostrzeże to na zdjęciach).

Dlaczego taki pozornie drobny szczegół może mieć kolosalne znaczenie? Już wyjaśniam. Takie napoje na folii, nawet zamówione w stosunkowo dużej liczbie kilkunastu palet, to koszt ok. 90 groszy netto/puszka, a więc droga technologia. Fajna sprawa, jeśli sprzedaje się w małych ilościach, jak np. kilka palet. Ale dlaczego ktoś, kto rzekomo sprzedaje na kontenery (a więc prawdopodobnie setki palet) tak przepłaca, zamiast zamówić w rozlewni napój z klasycznie nadrukowaną puszką, tańszy o jakieś 40 groszy, co daje ogromne oszczędności przy dużych ilościach? I jeszcze niby pcha to do biednych krajów, gdzie dla konsumentów liczy się jak najniższa cena? No dlaczego, gdzie tu logika…?

Prawdopodobne odpowiedzi są 2:

– albo w rzeczywistości krążą tylko faktury i odpowiednie dokumenty, a sam napój został wyprodukowany w krótkiej serii jedynie po to, aby ładnie wyglądać na zdjęciach w artykułach medialnych podbijających wiarygodność całego biznesu (dla skarbówki ma to często znaczenie),

– albo ktoś tworzy wyglądającą na wiarygodną historię, mającą na celu zachęcenie i wkręcenie potencjalnych inwestorów, nie ugrywając jednak nic na VAT.

Osobiście skłaniam się ku pierwszej wersji, a to min. dlatego, że osobiście kontaktowałem się z owym biznesmenem proponując zakup napojów oraz ewentualną współpracę przy dystrybucji napoju w Afryce (powiedziałem, że mam tam pewne kontakty, co akurat jest prawdą). I czy spotkałem się z zainteresowaniem? A skąd – padły pełne podejrzliwości pytania: a po co chcę kupić i czemu, a cen się nie doczekałem wcale. Czy tak postępuje ktoś, kto chce sprzedać swój produkt? No raczej nie – a może wcale nie zależy mu na faktycznej sprzedaży… Oczywiście, są to tylko podejrzenia (choć poparte mocnymi poszlakami) i niekoniecznie muszą okazać się uzasadnione, a poza tym z ewentualnej fejk sprzedaży mogła powstać sprzedaż realna.


Potrzebujesz pomocy
przy rozwiązaniu problemów związanych z przestępczością gospodarczą? Chcesz odzyskać tzw. trudny dług? A może potrzebujesz skutecznej ochrony antywindykacyjnej? Napisz do mnie: kontakt@bialekolnierzyki.com

Zdjęcie ilustrujące wpis jest poglądowe! Osoby, rzeczy lub sytuacje przedstawione na zdjęciu NIE mają bezpośredniego związku z treścią niniejszego wpisu!

VAT a eksport poza UE

Wiele osób mylnie utożsamia wyłudzenia VAT-u wyłącznie z karuzelami & WDT, czyli z Wewnątrzwspólnotową Dostawą Towarów (Polska – Czechy, Polska – Niemcy itp.). No a tymczasem zarabiać można także wywożąc towary poza którąś ze wschodnich granic Polski – i to bynajmniej nie tylko na VAT, ale, w niektórych przypadkach, również na akcyzie (o czym za moment).

Trochę statystyki

Proceder ten nie należy do rzadkości, co częściowo pokazują chociażby oficjalne dane zbierane przez UN Comtrade(agenda ONZ, do której raporty wysyłają urzędy statystyczne z ponad 200 państw, w tym także polski GUS). No i co z tych raportów wynika? A wynika to, że jeszcze 3 lata temu mieliśmy całkiem duże „dziury” związane pomiędzy zadeklarowanym w Polsce eksportem, a importem z Polski deklarowanym w krajach, do których zostały wysłane nasze towary. I tak np. różnica na linii Polska – Niemcy w latach 2008-2015 wynosiła jakieś 30 miliardów USD – o tyle więcej wysłaliśmy do Niemiec według naszych danych z GUS, niż niemiecki odpowiednik GUS u nich „zaksięgował”. Co więc się stało z taką masą towarów? Część z nich to zapewne błąd w metodologii, część to tzw. szara strefa, ale reszta to najprawdopodobniej fikcyjnych eksport związany z wyłudzaniem VAT-u. Niemcy to i tak nie jest zresztą rekordzista, jeśli chodzi o „dziurę” w ujęciu procentowym – prawdziwe cuda dzieją się na linii handlu Polska – Cypr, do którego, według statystyk, w latach 2008-2015 wysłaliśmy towary za ponad 2 miliardy USD, gdy tymczasem Cypryjczycy odnotowali import z Polski w wysokości… 200 milionów USD. Oznacza to, że gdzieś „wcięło” ponad 80% polskiego importu na Cypr. Nie wiadomo, czy bardziej się z tego śmiać, czy może też płakać w związku z nieudolnością naszych organów kontroli skarbowej…

Eksport poza UE

No ok, ale miało być o eksporcie poza UE, więc będzie. I tak, według statystyk, „dziury” w eksporcie ukierunkowanym na Ukrainę, Rosję i Białoruś wynoszą odpowiednio 31, 22 i 24%. I nawet jeśli przyjąć założenie niektórych ekspertów, że połowa takiej „dziury” to np. różnice w klasyfikacji różnych towarów w innych państwach, odmienne okresy rozliczeniowe itd. to i tak zostaje +- kilkanaście %, co do których można z dużą dozą prawdopodobieństwa domniemywać, że są skutkiem przestępczości VAT-owskiej – a chodzi tutaj o miliardy PLN. Co prawda w teorii wyeksportowanie towaru poza obszar UE tak, aby można było otrzymać odpowiednie dokumenty celne uprawniające do zwrotu VAT-u (a czasem i akcyzy) wydaje się trudne, ale w praktyce jest dość proste. No bo w znacznej części przypadków tzw. kontrola celna wygląda tak:

– przyjeżdżasz do zaprzyjaźnionej agencji celnej z towarem mającym iść na eksport i z niezbędnymi dokumentami (faktura, specyfikacja, certyfikaty itp.),

– agent nawet nie sprawdza, co jest na pace, tylko wypisuje odpowiednie papiery,

– towar jedzie teraz do Urzędu Celnego, gdzie teoretycznie powinien być sprawdzony i odprawiony,

– w praktyce jednak dość rzadko celnicy sprawdzają na tym etapie towar, lecz ograniczają swoją aktywność do wydania dyspozycji „możesz Pan jechać”,

– kierowca wraca do agencji celnej, gdzie otrzymuje dokument EAD (Wywozowy Dokument Towarzyszący).

No i tyle – schemat uproszczony na potrzeby wpisu żeby nie produkować dodatkowych 2 stron nudnego tekstu, ale tak to mniej więcej wygląda (jeśli kogoś interesują szczegółowe procedury, to w sieci jest to dość wyczerpująco opisane).  Oczywiście, jest szansa, że celnicy skontrolują towar i wyłapią oszustwo (np. przysłowiowe cegły na pace zamiast drogiej elektroniki) – no to wtedy pozamiatane. Ale ptaszki ćwierkają, że doświadczeni i zarobieni VAT-owcy mają kumpli w agencjach celnych (ba, niektórzy mają swoje własne agencje), więc taki agent dzwoni do znajomego celnika i mówi: „Cześć Mirek, taka sprawa jest, zaraz mój kumpel wpadnie z towarem, weźcie go puśćcie szybko, bo się chłopina mocno spieszy…”. No i Mirek puszcza (rzecz jasna nie zawsze bezinteresownie). Pierwszy etap zaliczony, ale towar trzeba jeszcze odprawić na granicy (z Rosją, Białorusią, czy też z Ukrainą). No a tam już bywa różnie – też mogą zażądać papierów, „przetrzepać” pakę celem sprawdzenia zgodności towaru z kwitami itd. ale generalnie o wiele większy nacisk kładzie się na przemyt płynący szeroką rzeką do Polski, a nie na eksport z niej. Jednak w przypadku wartościowych transportów nieraz bez „ułożonego” celnika się nie obejdzie i nie są to bynajmniej wątki sensacyjne z „Psów” czy innych „Ekstradycji”, ale smutna rzeczywistość.

Jak zarobić na eksporcie jeszcze więcej, czyli „odwrócony przemyt”

Ciekawym patentem był fikcyjny eksport papierosów do Rosji, na Białoruś, czy też na Ukrainę. Ktoś powie zapewne: zaraz, zaraz, chyba tu się komuś kierunki po…rdoliły, przecież stamtąd to się przemyca, a nie wywozi…! No więc właśnie nie do końca, a biznes ten wygląda tak:

– dokonuje się legalnego, zafakturowanego zakupu papierosów w Polsce,

– „wybebesza” się paczki papierosów z oryginalnej zawartości i wypełnienia je podrabianymi papierosami, sianem, trocinami – różnie, chodzi w każdym bądź razie o użycie materiału o podobnej wadze i gęstości, co utrudnia pracę przyrządom prześwietlającym stosowanym przez służby,

– wywozi się towar poza którąś ze wschodnich granic Polski i uzyskuje dokumenty celne umożliwiające wystąpienie o zwrot VAT-u i akcyzy tytułem eksportu, które to podatki stanowią ok. 80% ceny brutto paczki papierosów,

– puszcza się legalnie zakupione w Polsce papierosy w tzw. drugi obieg, czyli na targowiska, do zaufanych sklepów jako „towar spod lady” itd. – papierosy te były/są często pakowane w podróbki pudełek, tyle, że bez banderoli, z podrabianymi banderolami, albo z banderolami „z odzysku”, choć te ostatnie już rzadko się spotyka,

– no i wreszcie magiczny moment: występujemy o zwrot podatków (VAT i akcyza) = megaprofit.

Zyski wypracowane w ten sposób można porównać do tych osiąganych w drodze klasycznego przemytu „fajek” do Polski, więc biznes się opłaca. Dodatkowo plusem jest to, że jeśli nie wykryje się tego myku na granicy (albo na wcześniejszym etapie kontroli w Urzędzie Celnym), to potem bardzo trudno jest udowodnić fikcyjny wywóz towaru – ot, zniknął gdzieś na bezkresnych stepach i szukaj Pan wiatru w polu…

To oczywiście tylko jeden z wielu przykładów – „eksportuje” się np. napoje energetyczne na Daleki Wschód i do Afryki, artykuły spożywcze, różnego rodzaju wyroby chemiczne oraz wiele, wiele innych rzeczy. W jednym z kolejnych wpisów postaram się w każdym razie omówić, jak uwiarygodnić taki eksport, żeby na pierwszy rzut oka nie było się za bardzo do czego przyczepić – patrząc od strony wykrywania nieprawidłowości podatkowych, rzecz jasna.


Potrzebujesz pomocy
przy rozwiązaniu problemów związanych z przestępczością gospodarczą? Chcesz odzyskać tzw. trudny dług? A może potrzebujesz skutecznej ochrony antywindykacyjnej? Napisz do mnie: kontakt@bialekolnierzyki.com

Zdjęcie ilustrujące wpis jest poglądowe! Osoby, rzeczy lub sytuacje przedstawione na zdjęciu NIE mają bezpośredniego związku z treścią niniejszego wpisu!

Kasy fiskalne i paragony z numerem NIP – krótki komentarz

W lipcu 2018 roku ma wejść w życie nowelizacja ustawy o VAT, które zakłada, że jeśli kasa fiskalna nie będzie drukowała paragonów z numerem NIP nabywcy, to nie będzie on potem mógł ich wymienić na fakturę VAT. Po co ta zmiana? Główny motyw jest dość prosty i raczej nie jest to chęć dowalenia przedsiębiorcom ot tak, dla zasady (zwłaszcza, że zakup takiej kasy ma być wsparty ulgą w wysokości 90% jej wartości) – prawdziwym powodem zmian są tzw. lewe koszty z paragonów.

Niby błaha sprawa, ale według niektórych wyliczeń handel paragonami (a ściślej rzecz biorąc kosztami) powodował uszczuplenia budżetu państwa na kwotę ok. 1,5 miliarda PLN rocznie. Mechanizm jest (a za chwilę już „był”) banalnie prosty: bierze się paragony ze sklepu, a następnie idzie z nimi do punktu obsługi klienta i prosi o wystawienie faktury VAT na konkretną firmę. Sklep ma obowiązek wystawić taką fakturę na żądanie osoby dysponującej paragonem/paragonami zgłoszone w ciągu maksymalnie 3 miesięcy od daty sprzedaży widniejącej na tymże paragonie/paragonach.

A taka faktura to oczywiście prawo do odliczenia VAT-u oraz zbicie dochodowego – rzecz jasna należy przy tym uważać, aby nie „przegiąć pałki” i nie wrzucać np. w koszty zakładu ślusarskiego zakupu luksusowej konfekcji damskiej, ani też nie wykazywać „kosztów paragonowych” w wysokości przekraczającej 20-30% ogólnej sumy kosztów w firmie, bo w razie kontroli to może nie przejść. Jeśli jednak mądrze zaksięgować kilkanaście – kilkadziesiąt takich faktur z paragonów miesięcznie (zależy od skali przedsiębiorstwa), to już można ugrać kilka tys. PLN – na spłatę rat leasingowych za dobre auto wystarczy. A jak ktoś jeszcze zakombinuje i sfinguje np. kradzież towaru z magazynu, to dodatkowo jeszcze może otrzymać pieniądze od ubezpieczyciela w oparciu o właśnie takie „faktury z paragonów”.

Skąd wziąć takie paragony? Niektórzy klienci ich po prostu nie zabierają, ot i cała tajemnica. Największymi „fabrykami” takich kosztowych paragonów były stacje benzynowe, których pracownicy sprzedawali je masowo za 2-3% wartości, ponieważ koszty związane z paliwem można podpiąć praktycznie pod każdą firmę bez wzbudzania większych podejrzeń. Rekordzista z tylko jednej stacji benzynowej potrafił podobno w ciągu 1 roku wystawić faktury na podstawie takich paragonów na łączną kwotę 20 milionów PLN – tak mówi przynajmniej pewna historia branżowa, choć osobiście ciężko mi uwierzyć w aż tak dużą skalę. Proceder ten ma także miejsce w branży budowlanej, która ma to do siebie, że można w niej mocno manipulować ilością zużytych materiałów tłumacząc to np. podwyższonymi wymogami jakościowymi klienta i jego specyficznymi oczekiwaniami estetycznymi na zasadzie: Panie, temu to musieliśmy 3 warstwy farby położyć, bo uważał, że prześwituje, choć normalnie dajemy 2 warstwy i nikt się nie czepiał jeszcze. I udowodnij, że to nieprawda – powodzenia. Pracownicy marketów budowlanych doskonale o tym wiedzą i nie mają zwykle oporów przed sprzedażą całych worków paragonów pozostawionych przez klientów, które są następnie wymieniane na faktury. Oczywiście, byle komu nie sprzedadzą – trzeba mieć „układ”.

A jak skarbówka się zapyta, dlaczego jeden z drugim nie brał od razu normalnej faktury, tylko paragony i dopiero potem ujmował je zbiorczo na jednej fakturze? Wytłumaczenie jest proste: Panie, to by ze 100 faktur dodatkowo było, księgowej bym musiał płacić więcej, a mnie nie stać, więc to ująłem na 5 fakturach i łatwiej zaksięgować teraz. A poza tym jak wyślę swoich chłopaków z budowy po materiały do marketu jak zabraknie, to zawsze NIP-u zapomną albo zgubią kartkę, na której go zapisali. Także wie Pan, niech już lepiej te paragony biorą, a ja to potem sam rozliczę…

Na zakończenie, jako ciekawostkę, dodam jeszcze, że niektórzy kupujący koszty przeoczyli jeden drobny szczegół, na którym popłynęli: nie zbija się kosztów paragonami, które dokumentują zakup kartą, a nie gotówką. Jeśli bowiem trafi się dociekliwy kontroler, to może łatwo ustalić, że danego zakupu dokonał np. Pan Zdzisław z Poznania, który nie ma nic wspólnego z firmą Pana Janusza spod Elbląga.


Potrzebujesz pomocy
przy rozwiązaniu problemów związanych z przestępczością gospodarczą? Chcesz odzyskać tzw. trudny dług? A może potrzebujesz skutecznej ochrony antywindykacyjnej? Napisz do mnie: kontakt@bialekolnierzyki.com

Zdjęcie ilustrujące wpis jest poglądowe! Osoby, rzeczy lub sytuacje przedstawione na zdjęciu NIE mają bezpośredniego związku z treścią niniejszego wpisu!