Jak udowodnić, że karuzela VAT rzeczywiście była karuzelą

W sieci można bez problemu znaleźć wiele mniej lub bardziej szczegółowych opisów i schematów karuzel VAT-owskich oraz lakonicznych informacji dotyczących zatrzymań i zarzutów dla członków grup przestępczych. Niestety, nikt (albo prawie nikt) nie opisuje tego, co się dzieje już po wykryciu karuzeli VAT-owskiej i na jakiej podstawie służby oraz sądy uznają, że zamiast rzeczywistego, miejsce miał fikcyjny obrót gospodarczy ukierunkowany na uszczuplenie bądź wyłudzenie podatku. Tymczasem, moim skromnym zdaniem, jest to bardzo ciekawe zagadnienie, które bez wątpienia zasługuje na omówienie (oczywiście w takim zakresie, na jaki pozwala litera prawa). Tak więc dziś przed Państwem unikalne zestawienie prezentujące dowody i poszlaki wprost z sali rozpraw, w oparciu o które sędziowie „przybijali” VAT-owcom fikcyjność transakcji gospodarczych oraz uczestnictwo w karuzelach podatkowych. Trochę tego jest (a to i tak tylko mały wycinek), więc dla zwiększenia wygody czytania podzieliłem treść na kilka działów tematycznych.

 

Prezes pod ostrzałem, czyli dziury w zeznaniach

1. Prezesi spółek rzekomo handlujących biokomponentami do paliw nie byli w stanie określić, jak wyglądają opakowania rzekomo sprzedawanych przez nich produktów, ani w jakich jednostkach logistycznych odbywał się obrót towarem (ile tabletek biokomponentów znajduje się w opakowaniu, ile opakowań mieści się na jednej palecie, ile kilogramów waży taka paleta itd.).

2. Prezesi nie byli w stanie podać nazw firm, z którymi rzekomo handlowały ich spółki, choć podpisywali się pod wystawianymi fakturami zawierającymi takie dane. Sędziowie słusznie uznali, że taka sytuacja jest niespotykana w przypadku realnych transakcji opiewających na setki tysięcy złotych.

3. Pani Prezes jednej ze spółek uczestniczących w karuzeli podczas przesłuchania nie była w stanie podać, na którym piętrze mieści się biuro jej firmy. Nie miała także pojęcia o rozkładzie pomieszczeń biurowych, co świadczyło o tym, że nigdy w tym biurze nie była (inny z oskarżonych prezesów zeznał tymczasem, że to właśnie w tym biurze Pani Prezes osobiście podpisywała z nim umowy, co stawiało w wątpliwym świetle prawdziwość jego zeznań).

4. Prezesi uczestniczących w karuzeli spółek mających siedziby w kilku różnych krajach europejskich, wywodzili się z okolic jednego miasta (konkretnie leżącego na Białorusi), co pozwala domniemywać, że byli oni rekrutowani do celów przestępczych przez tę samą osobę korzystającą przy tym ze swoich lokalnych znajomości. Oprócz tego fakt, że osoby z tej samej okolicy założyły firmy w różnych miejscach za granicą i handlowały prawie wyłącznie między sobą, daje przesłanki co do tego, że mógł to być fikcyjny obrót mający na celu popełnianie przestępstw podatkowych.

5. Prezesi spółek wchodzących w skład domniemanej karuzeli już po zatrzymaniu korzystali z usług renomowanych (czyli drogich) kancelarii adwokackich, a nawet bywało tak, że jedna kancelaria obsługiwała kilku prezesów z tej samej grupy. Podejrzenia budził fakt, że prezesów owych teoretycznie nie było stać na taką obsługę prawną, co wynikało z deklarowanego przez nich i ustalonego w toku czynności kiepskiego stanu majątkowego. W takiej sytuacji najbardziej prawdopodobna wydawała się więc wersja, że to organizatorzy karuzeli zapewnili „osłonę” niżej postawionym członkom grupy, aby tym samym odpowiednio ukierunkować ich zeznania i uniknąć dzięki temu odpowiedzialności (przynajmniej w pewnym zakresie).

6. Prezes oskarżony o pełnienie jednej z czołowych ról w karuzeli twierdził, że nigdy nie wykonywał żadnych przelewów bankowych online, gdyż „jest za stary na ten cały Internet”. W rzeczywistości znaleziono przy nim tablet, za pomocą którego, jak stwierdzono później w toku analizy, logował się on na konta bankowe, przeglądał maile, a także udzielał się na portalach społecznościowych.

7. W tabletach i telefonach używanych do komunikacji pomiędzy członkami grupy VAT-owskiej i zawierających min. materiały ich obciążające, znaleziono także prywatne zdjęcia. Tym samym wersje oskarżonych twierdzących, że „ja nigdy nie używałem tego sprzętu, tylko kolega dał mi go na przechowanie” utraciły wiarygodność.

 

Nie ma karuzeli podatkowej bez firmy transportowej! (i to jest na ogół prawda)

1. Niektóre pojazdy, których numery rejestracyjne były wskazane w dokumentach CRM, w ogóle nie pojawiły się na terenie Polski w dniach rzekomego świadczenia usług transportowych dla spółek z karuzeli, inne ciężarówki z kolei zostały zarejestrowane w zupełnie innych punktach kraju, niż wynikało to z dokumentów transportowych.

2. Ten sam pojazd zgodnie z dokumentami był równolegle wykorzystywany przeze dwie różne spółki mające siedziby w dwóch różnych krajach, co wyglądało na mało prawdopodobne i stanowiło mocną przesłankę, że wykazane w papierach transporty tak naprawdę nie miały miejsca.

3. Kierowca mający rzekomo przewozić towar między spółkami z karuzeli nigdy nie był legalnie zatrudniony w firmie transportowej mającej realizować zlecenie. Sąd uznał za kompletnie niewiarygodne to, aby ktokolwiek powierzył towar o milionowej wartości nieznajomemu, najemnemu robotnikowi bez umowy, a na dodatek zlecił mu odebranie od kontrahenta należności za towar w gotówce (!) i przywiezienie jej osobiście do wysyłającego, co rzekomo miało miejsce zgodnie z zeznaniami oskarżonych.

4. Firmy transportowe rzekomo wykonujące przewóz cennych towarów były zarejestrowane w wirtualnych biurach, nie miały wykupionych zwyczajowych dla tej branży ubezpieczeń, a do tego niektóre z nich wykreślono z rejestru podatników VAT. Do tego kierowcy odpowiedzialni za transporty twierdzili, że pracowali „na czarno”, co świadczy o tym, że w rzeczywistości były to prawdopodobnie tzw. firmy – krzaki, których jedynym zadaniem było wystawianie dokumentów transportowych.

5. Brak jakiegokolwiek rozeznania prezesów spółek w kwestiach logistycznych dotyczących rzekomo wysyłanych towarów – np. pewien prezes twierdził, że dostawa towaru miała miejsce jednorazowo w bagażniku zwykłego auta osobowego, podczas gdy na podstawie dokumentów CRM udowodniono, że do przewozu deklarowanej ilości niezbędny byłby pojazd o powierzchni załadunkowej co najmniej 5 m3.

6. Rzekome dostawy towarów o dużej objętości były realizowane na adresy wirtualnych biur, gdzie zwyczajnie nie było ich gdzie rozładować ani gdzie przechowywać, a zdarzyło się i tak, że w miejscu rzekomego odbioru ładunku obowiązywał zakaz wjazdów dla samochodów ciężarowych.

7. Uzasadnione podejrzenia śledczych wzbudził stan wynajętego przez VAT-owców magazynu, przez który rzekomo przepływały ogromne ilości towarów – wyglądał na opuszczony i nieużywany od dawna, na drzwiach wisiała zardzewiała i zacinająca się kłódka, wejście było pokryte pajęczynami, a obrazu dopełniały puste i zakurzone wnętrza. Do tego doszły zeznania świadków w osobach właścicieli obiektu i sąsiadów, którzy nie widzieli nigdy, aby na dany magazyn przyjeżdżały jakieś transporty i aby jakieś stamtąd odjeżdżały. Dodatkowo towar o wielkiej wartości nie był ubezpieczony ani w żaden sposób monitorowany.

 

Bałagan w papierach i nietypowy obieg dokumentacji

1. W przypadku niektórych spółek korzystających z usług wirtualnych biur, występował nienaturalnie szybki obieg dokumentacji, wręcz niemożliwy do osiągnięcia w sytuacji realnych obrotów gospodarczych. Przykładowo przedstawiciel jednej ze spółek wysyłał pocztą oryginał umowy, a przedstawiciel drugiej spółki otrzymywał go już następnego dnia, rzekomo za pośrednictwem sekretariatu wirtualnego biura. Jak jednak ustalono, w normalnej sytuacji analogicznej do opisywanego przypadku, papiery takie zwykle docierały do adresata po kilku dniach roboczych, z uwagi na cykl pracy wirtualnych biur. Stanowiło to jedną z przesłanek, że dokumentacja była tak naprawdę fabrykowana.

2. W wielu przypadkach w dokumentacji spółek brak było jakichkolwiek dokumentów potwierdzających wydanie towarów z magazynu, podobnie jak analogicznie brak było jakichkolwiek protokołów odbioru. Nie jest to bynajmniej normalna sytuacja w przypadku rzeczywistych obrotów cennym towarem (a taki obrót miał teoretycznie miejsce zgodnie z fakturami).

3. Być może niektórym akurat ten argument wyda się mocno naciągany, ale dla śledczych mocno podejrzany okazał się fakt, że wszystkie listy przewozowe były wysyłane wyłącznie drogą mailową. W toku czynności ustalono bowiem, że normalną praktyką jest, że takie listy są dostarczane bezpośrednio przez kierowców dokonujących transportu i oddawane do rąk własnych odbiorcy. W opisanej sytuacji przyjęto, że wysyłka wyłącznie mailowa dowodzi, że transporty w rzeczywistości nigdy nie docierały do deklarowanego miejsca przeznaczenia (a listy przewozowe musiały się przecież zgadzać).

4. Odnotowano stosunkowo dużą liczbę znaczących pomyłek w treści faktur dokumentujących rzekomo wielomilionowe transakcje. Przykładowo były to tony zamiast sztuk, a zamiast złotówek – Euro. Pozwoliło to powziąć uzasadnione podejrzenia, że osoba wystawiająca takie faktury w rzeczywistości podpisywała je niejako „z automatu”, nie wiedząc nawet, czego one dotyczą i jakie transakcje dokumentują (taka nonszalancja jest charakterystyczna dla działań prezesów-słupów).

5. Występowała rzucająca się w oczy rozbieżność w zakresie poziomu „dopracowania” faktur wystawianych przez spółki-słupy, a faktur wystawianych przez firmy, które pełniły ważniejsze role w karuzeli. Tak więc faktury wystawiane przez „słupy” nadzwyczaj często zawierały niepełne dane i szereg błędów, co należy uznać za sytuację nietypową w normalnym obrocie gospodarczym dotyczącym dużych kwot. Z kolei faktury dla finalnych odbiorców były w zdecydowanej większości perfekcyjnie dopracowane z formalnego punktu widzenia.

6. Zamówienia krążące pomiędzy firmami z karuzeli zwykle nie zawierały istotnych warunków ich realizacji, które na ogół są dokładnie precyzowane przy tego typu transakcjach. Przykładowo nie było wyszczególnione, gdzie ma nastąpić odbiór towaru i dokąd ma on trafić, jaka firma odpowiada za transport, jakie są warunki gwarancji itd. Dla porównania jeśli firmy z karuzeli zawierały już rzeczywiste kontrakty z zewnętrznymi podmiotami nie uczestniczącymi świadomie w karuzeli, to umowy takie były bardzo rozbudowane i obszernie regulowały prawa oraz obowiązki obu stron kontraktu.

7. Niektóre z dokumentów ewidentnie były antydatowane, co ustalono na podstawie przeprowadzonej analizy zamówień. Przykładowo spółka A po otrzymaniu zamówienia ze spółki B zlecała dostawę poprzez spółkę C. Tymczasem zamówienie wysłane przez spółkę B było datowane na 28.12.2016, a zamówienie dotyczące transportu towaru do siedziby spółki B, które składała spółce C spółka A, wpływało do spółki C dnia 27.12.2016. Mówiąc krótko wyglądało to tak, jakby prezes spółki A już dzień wcześniej wiedział, że otrzyma od spółki B zamówienia na określoną ilość towarów (w dokumentach ilości się pokrywały). Podobne sytuacje w przypadku spółek tej karuzeli powtarzały się wielokrotnie, co dawało przesłanki, że tak naprawdę cały obrót pomiędzy spółkami był fikcyjny i sterowany odgórnie, co jest charakterystyczne dla karuzel podatkowych.

8. Faktury krążące pomiędzy spółkami nie były dostarczane na bieżąco, lecz przesyłane zbiorczo w jednym mailu raz w miesiącu, choć dokumentowały transakcje odległe od siebie czasowo o kilka – kilkanaście dni. Uznano to oczywiście za okoliczność poddającą w wątpliwość prawdziwość dokumentowanych transakcji.

9. Umowy handlowe między spółkami z karuzeli były prawie identyczne – praktycznie te same warunki, ten sam układ, ten sam font, a nawet… takie same błędy stylistyczne i ortograficzne. Świadczyło to pośrednio o tym, że ktoś odgórnie koordynował działania wszystkich tych spółek.

 

Nietypowe warunki zawierania transakcji handlowych

1. Porównanie cen zbycia i sprzedaży towarów wykazało, że często (zbyt często) sprzedaż miała niższą wartość niż zakup, co oczywiście nie znajduje ekonomicznego uzasadnienia w przypadku normalnej działalności gospodarczej.

2. Towar o dużej wartości (często powyżej 1 miliona PLN) był wydawany całkiem nowym kontrahentom bez jakiejkolwiek zaliczki czy też przedpłaty, co wydawało się dziwne (zwłaszcza w obliczu tego, że niejednokrotnie towar taki stanowił w zasadzie jedyny wartościowy majątek spółki). Brak też było jakichkolwiek zabezpieczeń – choćby teoretycznych – takich transakcji, np. poprzez wystawianie weksli in blanco. Nasuwało to od razu na myśl fikcyjności tych transakcji, ponieważ analogiczne sytuacje w normalnym obrocie gospodarczym występują niezwykle rzadko.

3. Marże deklarowane przez prezesów spółek należących do karuzeli były rażąco niskie w stosunku do marż stosowanych normalnie w danej branży. Przykładowo jedna ze spółek-słupów miała zaledwie 10 PLN „wrzuty” na tonie wysokojakościowej stali, co stało w całkowitej sprzeczności z realiami rynkowymi, gdyż w handel takim towarem należy zaangażować duży kapitał, a tak żenująco niska marża w żaden sposób nie byłaby w stanie wyrównać poniesionych kosztów oraz poświęconego czasu. Mówiąc krótko: nie było możliwości, aby taki biznes się opłacił.

4. Zapłata za towar (sumy po kilkaset tys. PLN) była przekazywana jeszcze przed jego odebraniem, co było dość dziwne zważywszy na fakt, że obie strony transakcji znały się wyłącznie z kontaktów telefonicznych i mailowych. Prezesi spółek nie byli bowiem w stanie podać choćby przybliżonych rysopisów swoich kontrahentów, co dobitnie świadczy o tym, że w rzeczywistości nie znali się z nimi osobiście, a ciężko jest przypuszczać, aby w normalnym obrocie gospodarczym ktokolwiek zapłacił kilkaset tys. PLN za jeszcze nie odebrany towar komuś nieznajomemu, na podstawie samej korespondencji mailowej.

5. W transakcjach pomiędzy firmami z karuzeli występowały nienaturalnie długie terminy odroczenia płatności, które wynosiły 120 dni. Taka zwłoka miała uzasadniać brak przepływów finansowych między spółkami karuzeli w tym okresie, co było związane min. z kwartalnym rozliczeniem podatku VAT wybranym przez firmy pełniące funkcje tzw. znikających podatników. Dodatkowo spore wątpliwości budził fakt, że towar bardzo szybko, czyli w ciągu zaledwie kilku dni, zmieniał właścicieli (przynajmniej na papierze), więc nie było żadnego sensownego uzasadnienia dla tak długiej zwłoki w dokonaniu zapłaty. Oprócz tego wzięta pod uwagę praktyka gospodarcza wskazuje, że w większości branż przy normalnym obrocie towarami tzw. kredyt kupiecki jest udzielany na okres od kilkunastu do 60 dni, a więc na okres wielokrotnie krótszy, niż stosowane przez VAT-owców 120 dni. Niejako dla przeciwwagi – w innych karuzelach z kolei występowały nienaturalnie krótkie terminy płatności wynoszące 2-4 dni, co też odbiegało mocno od standardów branżowych.

6. Niejednokrotnie miało miejsce przelewanie środków z kont spółek VAT-owskich na prywatne konta oskarżonych, co w sumie nie wymaga komentarza. Właściwie każdy, kto obejrzał w życiu chociaż kilkanaście filmów o tematyce kryminalnej, powinien się orientować, że takich rzeczy się po prostu nie robi.

7. Większość spółek wchodzących w skład domniemanej karuzeli przeprowadzała transakcje handlowe wyłącznie z innymi spółkami wchodzącymi w skład tej grupy – mówiąc kolokwialnie kisiły się one we własnym sosie. Taki zamknięty obieg transakcji jest dość charakterystyczny dla przestępstw podatkowych, gdzie niekiedy już po wstępnym researchu można wywnioskować, że najprawdopodobniej mamy do czynienia z fake’ami służącymi wyłącznie do wystawiania faktur. Najpopularniejsze symptomy takich fake-firm to min.: brak stron www, korespondencja prowadzona wyłącznie za pomocą darmowych adresów mailowych typu XXX@wp.pl, brak informacji w Internecie odnośnie działalności spółki i realizowanych przez nią kontraktów, rejestracja spółki w tzw. wirtualnym biurze, brak legalnie zatrudnionych pracowników, brak dowodów na dysponowanie infrastrukturą niezbędną do obrotu towarami wielkogabarytowymi itd. Ogólnie chodzi o to, że faktyczny potencjał spółki wyglądał na drastycznie mały w zestawieniu z wielomilionowymi transakcjami, jakie ona rzekomo realizowała.

8. Pomiędzy spółkami występował tzw. odwrócony łańcuch handlowy, czyli dostawy od „małych” do „dużych”, to jest od „znikających podatników” do podatników realizujących zyski (tzn. np. występujących o zwrot VAT-u). To trochę tak, jakby mały sklep dostarczał towar do hurtowni, a przecież na ogół jest dokładnie odwrotnie. Również w wielu przypadkach łańcuch płatności kończył się na spółkach – słupach, co także dawało przesłanki co do fikcyjnego charakteru obrotów.

9. Uzasadnione podejrzenia budziła zadziwiająca łatwość, z jaką do mocno konkurencyjnych branż wchodziły całkiem nowe podmioty, które generowały duże obroty już od samego początku swej działalności. Brak też było typowo konkurencyjnych zachowań charakterystycznych dla normalnego rynku, jak np. dążenie do skrócenia dostaw i wyeliminowania niepotrzebnych pośredników celem zwiększenia swoich zysków (przykładowo nie było żadnych śladów w korespondencji elektronicznej spółek świadczących o tym, że wysyłały one chociażby zapytania ofertowe do czołowych firm z branży i starały się uzyskać możliwie najniższą cenę).

10. Towar, który przepływał przez wiele spółek karuzeli, można było bez żadnych trudności zakupić bezpośrednio na stronie internetowej jego producenta. W związku z tym angażowanie wielu podmiotów w transakcje, które poprzedzały jego „nabycie” przez jedną ze spółek VAT-owców, nie miały żadnego racjonalnego uzasadnienia.

 

Kilka ciekawostek natury operacyjnej

1. Obieg informacji na poziomie międzynarodowym pozwolił powziąć uzasadnione podejrzenia, że transakcje są zawierane przez fikcyjne podmioty. Przykładowo system VIES wykazał, że dostawcą polskiej spółki A miała być czeska spółka B. Tymczasem czeska administracja podatkowa poinformowała, że owa spółka B jest pośrednikiem w transakcjach trójstronnych, nie dysponuje pomieszczeniami magazynowymi, nie zatrudnia pracowników i formalnie nie posiada żadnego majątku. Trafiony – zatopiony, a polska spółka A okazała się w tym przypadku klasycznym „znikającym podatnikiem”.

2. Pewien prezes pełniący istotną funkcję w karuzeli posiadał co najmniej 5 różnych telefonów „roboczych”, z których niektóre były używane wyłącznie do kontaktu z jedną tylko osobą, a inne do kontaktu tylko z kilkoma osobami. Dodatkowo prezes ten używał jeszcze dwóch innych numerów i aparatów telefonicznych, z których prowadził normalne, codzienne rozmowy min. z członkami swojej rodziny. W opinii organów ścigania podobne działania są charakterystyczne dla grup przestępczych, które chcą utrudnić rozpracowanie na drodze operacyjnej. Członkowie grup używają bowiem na co dzień jednego – dwóch numerów i telefonów, co do których zakładają, że są one na podsłuchu, więc nie przekazują za ich pośrednictwem pewnych informacji. Pomiędzy sobą grupa kontaktuje się z kolei z innych numerów i aparatów, uważając przy tym na to, aby taki kontakt miał miejsce w lokalizacjach oddalonych od ich stałego adresu zamieszkania lub adresu firmowego.

3. Ważniejsi członkowie grupy używali do wzajemnych kontaktów telefonów amerykańskiego operatora, co miało utrudnić polskim organom ścigania założenie na nich podsłuchu. W rzeczywistości sąd uznał to za działanie charakterystyczne dla grup przestępczych – zwłaszcza, że korzystanie z takich zagranicznych numerów nie miało żadnego innego uzasadnienia w kontekście wysokich rachunków opiewających niejednokrotnie na kilka tys. USD miesięcznie.

4. W bankowości elektronicznej kilku spółek z karuzeli VAT-owskiej wykorzystano ten sam numer IP, co świadczy o tym, że w rzeczywistości były one kontrolowane przez jedną osobę, która logowała się na konta tych podmiotów i dokonywała transferów środków pieniężnych w tym samym czasie i w tym samym miejscu. Dodatkowo w momencie zablokowania jednego z rachunków bankowych należących do spółki wchodzącej w skład karuzeli, inne podmioty w niej uczestniczące momentalnie stały się nieaktywne, zaprzestały fakturowania, w ekspresowym tempie wycofały towar z magazynów i po prostu zniknęły z rynku.

 

No i tradycyjnie kilka słów na zakończenie

Jak widać profesjonalne rozkręcenie karuzeli tak, aby całość wyglądała na rzeczywisty łańcuch obrotu gospodarczego, to nie taka prosta sprawa i można przy tym popełnić całą masę niedopatrzeń, których prokurator nie omieszka wykorzystać podczas rozprawy. Na ogół nie jest też tak, że VAT-owcy wyłudzający miliony to jacyś geniusze zła, perfekcyjnie planujący każdy krok i „wtapiający” dopiero na jakimś pozornie nieznaczącym detalu – takie rzeczy tylko w filmach. Prawdziwe życie jest zdecydowanie bardziej banalne – to dziesiątki mniejszych lub większych błędów, których można było często uniknąć w prosty sposób, a które niejednokrotnie były spowodowane zwykłym uśpieniem czujności związanym z chwilowymi sukcesami odnoszonymi przez przestępców. No bo skoro zarabiamy miliony, a przez rok czy dwa służby się nie przyczepiły, to chyba znaczy, że jesteśmy sprytni i nie do rozpracowania, heh! No więc właśnie niekoniecznie…

Zdjęcie ilustrujące wpis jest poglądowe! Osoby, rzeczy lub sytuacje przedstawione na zdjęciu NIE mają bezpośredniego związku z treścią niniejszego wpisu!

Handel kosztami – krótki przewodnik

Jakiś czas temu w mediach pojawiła się informacja o tym, jak to CBA zatrzymało tureckich biznesmenów z Wólki Kosowskiej, którzy wystawili fikcyjne faktury VAT na sumę ok. 160 milionów PLN – link do artykułu tutaj

Ze swojego doświadczenia powiem (a raczej napiszę) tak: to był tylko wierzchołek góry lodowej. Rzeczy, które działy się w takich miejscach, jak Wólka Kosowska, czy niesławny już Rzgów, można w zasadzie porównać do podatkowego Sin City: nie ma (czy też do niedawna nie było) nad tym wszystkim żadnej kontroli. Handel fakturami kwitł tam w najlepsze – i to nie tylko w wielkiej skali. Dziś pokrótce opiszę, jak wygląda ta cała „branża fakturowa”, opierając się przy tym na kilku najbardziej typowych przykładach.

 

Fikcyjne koszty vs puste faktury

Teoretycznie oba te pojęcia są takie same, ale w praktyce różnią się min. stopniem zaawansowania przygotowań – przynajmniej w ten sposób rozróżniają to osoby zajmujące się tą tematyką.

 

Fikcyjne koszty

W zdecydowanej większości przypadków dobrze zaaranżowane fikcyjne koszty występują w relacjach pomiędzy przedsiębiorcami, którzy już się znają. Jeden z nich wystawia więc drugiemu fakturę kosztową, którą następnie księguje u siebie. A jak to się dzieje, że sam nie płaci podatku? Tutaj już bywa różnie – np. może rozliczać stratę podatkową z lat ubiegłych (pisałem już o tym patencie) czy też nadwyżkę podatku naliczonego VAT, o którego zwrot sam nie zamierza wystąpić (ponieważ np. ma coś za uszami i obawia się kontroli ze skarbówki). Czy faktycznie opłaca się ryzykować? W przypadku niektórych biznesów, gdzie marże oscylują w okolicach 1-5%, gra jest warta świeczki – taki np. VAT „zoptymalizowany” o kilka % oznacza często zamknięcie miesiąca z zyskiem (lub też stratą, jeśli „nie optymalizujemy”). Cała operacja wymaga w każdym razie pewnych przygotowań, aby ewentualna kontrola nie nabrała podejrzeń co do fikcyjności transakcji. Tak więc tworzy się przeróżne specyfikacje zamówień, protokoły odbiorów, preparuje zapytania ofertowe i korespondencję itd. Nierzadko też wystawiona faktura dotyczy faktycznie zakresu prac wykonanych przez pracowników nabywcy takich kosztów, którzy realizują dane zadanie w godzinach pracy (bo np. aktualnie i tak nie ma klientów do obsłużenia). No i jeszcze na sam koniec występuje kluczowy element uwiarygadniający, a więc rzeczywisty przelew bankowy z konta kupującego koszty na konto ich sprzedawcy. Oczywiście, pieniądze te i tak mają w założeniu wrócić do przelewającego (po potrąceniu prowizji dla sprzedawcy kosztów, rzecz jasna), wypłacone zwykle w gotówce.

Jednak widać tutaj element ryzyka, jakim jest możliwość oszustwa – no bo w końcu mamy fakturę i mamy zapłatę za nią, więc teoretycznie sprzedawca faktur mógłby sobie nie oddać kasy i już. W praktyce jednak kupujący koszty zabezpiecza się na różne sposoby, lepsze i gorsze, jak chociażby:

– podpisywanie przez sprzedawcę kosztów weksli in blanco lub też opiewających na stosowne sumy,

– fikcyjne umowy pożyczek („pożyczającym” jest oczywiście kupiec kosztów),

– podpisywanie fikcyjnych umów niemożliwych do zrealizowania, a obarczonych wysokimi karami umownymi (rzecz jasna stroną płacącą kary ma być w razie czego sprzedawca kosztów),

– fikcyjne umowy pomiędzy sprzedającym koszty (tu powstaje zadłużenie), a spółką kontrolowaną przez kupującego faktury (tu powstaje wierzytelność),

– fikcyjne umowy sprzedaży np. drogich aut czy też maszyn (znów stroną „sprzedającą” jest handlarz fakturami).

Rzecz jasna są to dokumenty mające w domyśle służyć ułatwieniu windykacji pieniędzy kupującego fakturę w sytuacji, gdyby sprzedający jednak nie zamierzał ich zwrócić. Po dokonaniu zwrotu pieniędzy dokumenty takie są niszczone, nie rodzą też żadnych zobowiązań podatkowych, jeśli ustalenia w nich zawarte nie wejdą w życie i nie będą nigdzie zgłoszone. Niestety (albo i stety) takie środki ostrożności nie zawsze są skuteczne – np. w sytuacji, kiedy osoba otrzymująca przelew na kilkaset tys. PLN nagle zdecyduje się „rzucić wszystko i wyjechać w Bieszczady”, a nie ma żadnego majątku, to na drodze prawnej ciężko będzie jej coś zabrać. Bywały również i takie przypadki, w których pieniądze przychodziły na konto sprzedawcy faktur, po czym niemal natychmiast ulegały zajęciu komorniczemu (czy ustawionemu, czy też nie, to już trzeba byłoby rozpatrywać indywidualnie).

 

Puste faktury

Jeśli chodzi o tzw. puste faktury, to obrót nimi jest o wiele mniej finezyjny. To właśnie głównie takie dokumenty można było zakupić w centrach Wólce Kosowskiej czy też w Rzgowie. Cechą charakterystyczną takich „kwitów” jest to, że praktycznie nigdy nie dokumentują one rzeczywistych zdarzeń gospodarczych, a do tego niejednokrotnie firmy je wystawiające nie prowadzą jakiejkolwiek realnej działalności (no chyba, że są to np. zdesperowani bankruci, którym jest już w zasadzie wszystko jedno). Tacy sprzedawcy kosztów często nie rozliczają się wcale ze skarbówką lub też zwyczajnie nie księgują sprzedawanych faktur. Tego, co potencjalnie może to oznaczać dla kupującego, nie trzeba raczej szczegółowo omawiać – wystarczy zwykła kontrola krzyżowa, a w dzisiejszych czasach nieścisłości w JPK_VAT, aby zdemaskować fakturowy układ.

Jako swego rodzaju ciekawostkę warto jeszcze dodać, że x-lat temu zdarzali się cwaniacy, którzy sprzedawali tzw. podrabiane puste faktury. Jak to wyglądało? Zwykle tak, że sprzedawana faktura miała inny wzór niż te wystawiane na co dzień przez firmę sprzedawcy, nieco inaczej wyglądała także pieczątka, a podpis był robiony przez osobę niezwiązaną z firmą – dzięki takiej mistyfikacji nieuczciwy oszust mógł się w razie kontroli wypierać, że ktoś się pod jego firmę podszywa i że on sam nie ma nic wspólnego z tą pustą fakturą.

 

Puste faktury z Wielkiej Brytanii

Niejako przy okazji wypada wspomnieć o mniej znanym procederze, jakim było (jest) sprzedawanie kosztów polskim przedsiębiorcom przez firmy zarejestrowane w Wielkiej Brytanii – zarówno spółki kapitałowe, jak i jednoosobowe działalności gospodarcze. W przypadku tych ostatnich schemat wygląda/wyglądał często następująco:

– bezrobotny Polak otrzymuje ofertę pracy np. w budownictwie – warunkiem jest jednak założenie firmy na zasadzie self-employed, odpowiednika naszej jednoosobowej działalności,

– nasz rodak rzeczywiście pracuje przez jakiś czas, ale pracodawcy mają wszystkie dane jego firmy i wystawiają puste faktury na jego konto (oczywiście nigdzie tego nie księgując),

– współpraca obu stron się kończy, a oszuści nadal wystawiają jeszcze faktury kosztowe „w imieniu” Polaka jeszcze przez jakiś czas.

Nie jest wielką tajemnicą, że procederem tym trudnili się często Cygani mówiący po polsku, podobnie zresztą jak wyłudzaniem różnego rodzaju zasiłków socjalnych przy wykorzystaniu naszych rodaków, organizowaniu półniewolniczej pracy itp. Zdaję sobie sprawę, że niektórzy mogą mi tutaj zarzucić nietolerancję itp. ale taka jest prawda, nic na to nie poradzę. Ofiarami tego typu przestępczości padają głównie osoby dość nieporadne życiowo, które kompletnie nie orientują się w kwestiach związanych z prowadzeniem działalności gospodarczej, albo/i zostają wprowadzone w błąd przez przestępców.

 

Model pośredni pomiędzy fikcyjnymi kosztami, a pustymi fakturami

W dobie JPK_VAT działalność oszustów fakturowych jest w pewnym stopniu utrudniona, co nie oznacza wcale, że niemożliwa. Jedną ze stosowanych metod sterowania ryzykiem jest fikcyjny łańcuch przepływu faktur, który ma za zadanie oddalić zagrożenie odpowiedzialności karnej od kupca kosztów, które jest bardzo duże w przypadku bezpośredniej sprzedaży, tzn. kiedy mamy tylko dwie strony transakcji: kupującego A oraz sprzedającego B.

Sytuacja nieco się jednak zmienia, kiedy oprócz firm A i B mamy jeszcze firmy C, D oraz E, które służą jako bufory. Firma A kupuje bowiem pustą fakturę od firmy B, ale firma B normalnie rozlicza wszelkie podatki i płaci co trzeba, kupując sobie koszty od firmy C, która zresztą też ma porządek w księgowości, ponieważ ma faktury kosztowe/VAT od firmy D… I dopiero firma E zapewniająca koszty firmie D nie prowadzi żadnej księgowości i z niczego się nie rozlicza ze skarbówką. Do „odstrzału” w pierwszej kolejności idą więc firmy D i E, natomiast B i C są względnie czyste (zwłaszcza firma rzeczywiście sprzedająca koszty, czyli B), bowiem na gruncie obecnego orzecznictwa „uczciwy” kontrahent nie powinien odpowiadać za wałki robione przez kontrahentów jego kontrahenta – oczywiście o ile nie udowodni się tutaj działania wspólnie i w porozumieniu, a to nie zawsze jest łatwe.

Nie muszę chyba dodawać, że firmy z końca łańcucha (D i E) są zwykle zarejestrowane na słupów, którzy nie mają nic do stracenia – osoby śmiertelnie chore, kryminaliści-bankruci itp. Oczywiście, jeśli już dojdzie do wykrycia nieprawidłowości, to ktoś „poleci”, ale rzecz tutaj nie w tym, aby nie wykryli, tylko żeby nie ukarali kupującego (firma A). Taka rozbudowana infrastruktura oczywiście kosztuje, ale spółki – słupy oprócz optymalizacji kosztów są wykorzystywane również do innej przestępczej działalności, jak np. branie towaru w kredyt kupiecki, bez perspektywy spłacenia kontrahentów, rzecz jasna. Koniec końców więc się opłaca.

 

Jak wykrywa się lewe faktury

Ok, a jakie rzeczy budziły wobec tego największe podejrzenia kontrolerów? Oto kilka podstawowych punktów zaczepienia, czy też punktów sygnalnych, jak kto woli:

– niezgodności w JPK_VAT (oczywista oczywistość)

– wysokie faktury wystawiane przez podmioty, które nie mają teoretycznie żadnego zaplecza i możliwości niezbędnych do zrealizowania danego zlecenia (np. mała kwiaciarnia nagle staje się jednym z głównych wykonawców wielomilionowej inwestycji budowlanej, to akurat autentyczny przypadek zresztą)

– zbyt duża wysokość faktur w stosunku do tych otrzymywanych dotychczas przez dane przedsiębiorstwo – np. firma A do tej pory otrzymywała od dostawców faktury na 50-60 tys. PLN miesięcznie, a tu nagle w jednym miesiącu bach, faktura kosztowa na pół miliona PLN

– faktury są wystawione przez firmę, która nie miała dotychczas styczności z daną branżą – np. mała firma przewozowa nagle wystawia fakturę kosztową na dostawę mocno specjalistycznych usług IT

– duża ilość transakcji składających się na wysoką sumę, przeprowadzanych z tym samym kontrahentem – ta okoliczność dotyczy niektórych branż, które zwykle charakteryzują się modelem rozproszonych dostawców i sprzedaży do wielu mniejszych konsumentów

– faktury wystawione są przez firmy działające w branżach aktualnie najbardziej narażonych na przestępstwa związane z wyłudzaniem podatku VAT

– występuje swego rodzaju kumulacja, czyli wystawieniem przez jedną firmę na rzecz drugiej kilku lub kilkunastu faktur opiewających na dużą sumę (przestępcy liczą przy tym, że takie rozbicie kosztów na x-faktur zamiast ujęcie ich na jednej zmyli kontrolerów) – jest to szczególnie widoczne, kiedy ma miejsce stosunkowo często, czyli kilka razy w roku

– stwierdzenie, że potencjalny sprzedawca lewej faktury ma niezapłacone należności względem US i/oraz ZUS w znacznej wysokości

– stwierdzenie, że potencjalny sprzedawca lewej faktury widnieje w rejestrze podatników niezarejestrowanych lub wykreślonych z rejestru VAT

– organy skarbowe docierają do tzw. farmy faktur kosztowych (organizator procederu masowo sprzedaje je różnym podmiotom) i idą po nitce do kłębka, czyli biorą ewidencję lewych faktur (o ile do niej dotrą, oczywiście), a następnie robią kontrolę wszystkim firmom, których dane znajdą się w znalezionej tejże ewidencji

 

Branże podwyższonego ryzyka

Oprócz tego wypadałoby jeszcze wymienić rodzaje fakturowanych usług, które do niedawna budziły największe zainteresowanie kontrolerów:

– usługi informatyczne

– wszelkiego rodzaju usługi doradcze i szkoleniowe

– usługi związane z promocją, projektowaniem materiałów reklamowych, kampaniami reklamowymi itp.

– opracowanie strategii i analiz rynkowych

– pośrednictwo w pozyskaniu klientów

Oczywiście, to nie jest też tak, że korzystanie z tego typu usług z automatu wydawało się podejrzane, ale jeśli wykonawcą była mała firma o zupełnie innym profilu działalności niż wynikałoby to ze specyfiki zlecenia, to wiarygodność całego dealu była rzecz jasna dość słaba.

 

Kilka słów na zakończenie

Jeśli chodzi o obecną kondycję rynku lewych kosztów, to po wprowadzeniu JPK_VAT ich liczba spadła o jakieś 50% (tak przynajmniej mówią oficjalne szacunki). Oszuści jednak działają dalej, choć niewątpliwie musieli się wyspecjalizować, aby przetrwać (tzn. nie dać się złapać przynajmniej przez pewien czas) – przykładem jest chociażby opisany powyżej model pośredni pomiędzy fikcyjnymi kosztami, a prymitywnym wystawianiem pustych faktur na zasadzie „jak leci”. To są już jednak zmartwienia przestępców, a prowadząc biznes warto mieć świadomość, że zakup faktur kosztowych to spore ryzyko wtopy – może nie dziś i nie jutro, ale nawet za kilka lat, kiedy zakończy się śledztwo…

Zdjęcie ilustrujące wpis jest poglądowe! Osoby, rzeczy lub sytuacje przedstawione na zdjęciu NIE mają bezpośredniego związku z treścią niniejszego wpisu!

Oleje smarowe vs akcyza

Dziś temat nieco „techniczny”, a mianowicie pokrótce przybliżę branżę tzw. olejów smarowych do różnego rodzaju maszyn i silników. No i tym razem „na tapetę” pójdą nie tylko przestępstwa gospodarcze (choć takowe wątki oczywiście się pojawią), lecz również swoiste „januszowanie”, wymuszone poniekąd przez skomplikowane przepisy podatkowe i morderczą konkurencję.

 

Akcyza – być albo nie być

Polska jest, niestety, niechlubnym wyjątkiem wśród krajów UE, ponieważ nalicza akcyzę od wspomnianych już olejów smarowych. Wysokość tejże akcyzy to 1180 PLN za 1000 litrów, czyli 1,18 PLN na litrze – no chyba, że dany olej ma odpowiedni kod CN np. 3403 19 90, to wtedy akcyza wynosi 0 (słownie zero) złotych. W interesie producentów olejów smarowych leży więc to, aby ich produkty załapały się na jeden z kodów gwarantujących zwolnienie z podatku akcyzowego (np. wspomniany już 3403 19 90), gdyż daje to oszczędności rzędu 1180 PLN / 1000 litrów, czyli 1,18 PLN na każdym litrze oleju. Niby niewiele, ale tak się akurat składa, że na tym rynku trwa aktualnie ostra wojna cenowa i nawet groszowe różnice na litrze mają znaczenie dla potencjalnych kupujących. Przykładowo standardowy olej hydrauliczny może osiągnąć cenę 5 – 5,50 zł/l netto. W takim przypadku akcyza powoduje zwiększenie ceny o 20%, co może mieć decydujące znaczenie dla kupującego.

 

Krótka charakterystyka rynku olejów smarowych

Zasadniczo mamy w Polsce dwie grupy producentów olejów. Pierwsza to ci, którzy wiedzą co wypuszczają na rynek – jak Orlen, Lotos, Fuchs, Mobil etc. Druga to ci, którzy nie wiedzą (dlaczego, o tym za moment).

Ta pierwsza grupa wie, bo posiada własne w pełni wyposażone laboratoria z całym odpowiednim sprzętem i sprawdzają każdą partię produkcyjną pod względem parametrów.

Druga grupa zaś podjęła strategiczną decyzję, że ‘Cena Czyni Cuda’ przez co w swoich laboratoriach ilość sprzętu mają ograniczoną do minimum, co nie pozwala na ocenę poprawności formulacji (koszt odpowiedniego sprzętu jest dość znaczny). Druga sprawa, że często zdają sobie sprawę z jakości (kiepskiej) swoich produktów – więc po co się upewniać w tym, że nie jest dobrze… Dodatkowo sytuację wykorzystują tutaj zagraniczni dostawcy surowców, którzy wysyłają im słabszej jakości produkty wiedząc, że liczy się tylko cena.

 

Marka własna oleju – po co i jak to się robi

Część firm handlujących olejami zapragnęła mieć swoją prywatną markę olejów jako zabezpieczenie przed „wykolegowaniem” przez producentów z biznesu (podobny schemat działa zresztą także w wielu innych branżach). W skrócie takie „wykolegowanie” przebiega często tak, że jakiś dyrektor handlowy dużego producenta olejów dogaduje się z inną firmą w rejonie, no i owa firma wyskakuje do klientów z niższą ceną za ten sam produkt, żeby zrobić na początek dobry wynik.  Oczywiście, można powiedzieć, że psuje przy tym rynek, ale duzi gracze zarabiają głównie na obrocie, no i dyrektor handlowy jest rozliczany z wolumenu sprzedaży, a nie z zysku – takie są realia. Posiadanie przez firmę handlującą olejami własnej marki niweluje ten problem, przynajmniej w pewnym stopniu.

Ze względu na fakt, że produkcja oleju to trudna sprawa, prościej kupować oleje od producenta w paletopojemnikach i konfekcjonować u siebie już pod swoją marką. Niektóre z tych firm pragną utrzymać swoją markę na wysokim poziomie i nie chcą mieć ani problemów, ani czarnego PR, a zdają sobie sprawę z sytuacji na rynku. Dlatego często między kupnem dużej partii oleju, a przelaniem do beczek i kanistrów, wysyłają próbkę do zewnętrznego laboratorium w celu oceny jakości produktu.

Jednak, jak „ptaszki ćwierkają”, większość producentów kombinuje jak może, aby tylko mieć możliwie najtańszy produkt – jedni zachowują RiGCZ i manipulują składem tam, gdzie nie ma on aż tak krytycznego znaczenia (np. w olejach hydraulicznych), ale niektórzy używają nieodpowiednich baz np. w olejach transformatorowych, co już nie powinno mieć miejsca. Zdarzają się także i firmy, które „idą na grubo”, używając np. tereftalanów  do produkcji olejów silnikowych – takie domieszki powodują, że oleje te nie trzymają zakładanych parametrów i są niestabilne w wyższych temperaturach (tzn. powyżej 60 stopni C), co w ich przypadku może mieć (i często ma) katastrofalne skutki. Ważne jednak, że kod uprawniający do zerowej akcyzy się zgadza i można dać dzięki temu niższą cenę. Zdarzały się też akcje, że producent zamiast używać mineralnej bazy z kodem 2710, jaka powinna być zastosowana w danym typie oleju, dawał plastyfikator (super lepki materiał, z którego robi się plastiki) i rozpuszczał go aż do uzyskania odpowiedniej lepkości. No i „wuj” z tym, że powstawał badziewny produkt – ważne, że 1,18 PLN na litrze w kieszeni zostawało.

Z drugiej jednak strony to też nie jest tak, że każdy producent świadomie oszukuje. Po pierwsze chemicy w takich zakładach mają prykaz produkowania oleju ‘na styk’ pod normy dla utrzymania jak najniższej ceny. Po drugie zdarza się także, że z powodu, nazwijmy to, niedostatków sprzętowych, ktoś doda czegoś za dużo, albo za mało, albo nawet w ogóle nie doda i mamy olej, w którym nie ma prawie nic z tego, co teoretycznie powinno się w nim znajdować.

 

„Januszowanie” klientów, czyli niska cena jedynym kryterium wyboru

Kolejną sprawą są klienci kupujący takie oleje, dla których liczy się praktycznie jak najniższa cena – a takich nabywców jest bardzo dużo. Jest to o tyle złe podejście, ponieważ koszt tzw. środków smarnych w pierwszej lepszej fabryce to zaledwie niewielki promil wszystkich kosztów i w ostatecznym rozrachunku naprawdę opłaca się kupić droższy, sprawdzony produkt, niż lać do maszyn coś, co sprawia problemy – maszyny się psują, trzeba naprawiać, przestoje, stracone zamówienia itd. Ogólnie o wiele więcej szkód niż oszczędności, no ale jak się ma „nawiedzonego” dyrektora finansowego, dla którego Excel jest bogiem i który nie potrafi myśleć wyprzedzająco, to tak już jest… Największy „problem” polega na tym, że części mechaniczne bardzo dużo wybaczają i nie psuje się od razu, przez co dla takiego dyrektora, a czasem nawet serwisantów, nie ma związku przyczynowo skutkowego między podejrzanie tanim olejem, a awariami raz na 3 lata.

Zdarzało się też nie raz, że producenci do wysokozaawansowanych olejów do nowych ciężarówek stosowali najprostsze bazy mineralne, w konsekwencji czego nie było opcji nawet na wstępne trzymanie parametrów określonych normami. Nie trzeba chyba dodawać, że to zabójcze dla nowoczesnych silników – reklamacji było tak dużo, że wreszcie producenci tych olejów wzięli do ręki kalkulatory i policzyli, że w sumie nie opłaca im się wypuszczać na rynek aż tak słabych produktów i że trzeba jednak poprawić jakość.

 

Kierunek: Wschód

Jak już wspomniałem wcześniej, producentom bardzo zależy na tym, aby ich wyrób miał kod akcyzowy 3403 uprawniający do zerowej stawki tego podatku. I tutaj zaczyna się właśnie kombinowanie z bazami olejowymi (półproduktami) – stosuje się takie, które w rzeczywistości nie bardzo pasują do przeznaczenia danego oleju zakładanego przez finalnego odbiorcę. Oczywiście to też nie jest tak, że można sobie dowolnie manipulować składami i z baz wyłącznie mineralnych ot tak stworzyć oleje syntetyczne! Nadanie kodu akcyzowego następuje w rafinerii i wynika z procesu produkcyjnego. Nikt w Polsce ani w zachodnich rafineriach nawet nie pomyśli o fałszowaniu dokumentacji. Dlaczego? A chociażby dlatego, że udowodnienie mataczenia jest tutaj zbyt proste, a kary zbyt wysokie, żeby podkładać się jakiemuś małemu odbiorcy z Polski. Czyli co, sytuacja beznadziejna…? No nie do końca, ponieważ mamy jeszcze kierunek Wschód, a stamtąd można sobie ściągnąć bazę i w papierach napiszą praktycznie wszystko, czego sobie zażyczysz (=otrzymasz odpowiedni kod akcyzowy).

 

Fikcyjny eksport – import

Jest tajemnicą Poliszynela, że w branży od lat funkcjonuje proceder fikcyjnego eksportu i importu olejów, w którym uczestniczą nawet całkiem spore firmy. Wygląda to w dużym uproszczeniu tak, że za granicę sprzedaje się (fikcyjnie) olej mineralny, a zza granicy sprowadza syntetyczny za pośrednictwem firmy – słup. Kod akcyzowy się zgadza, wszyscy zadowoleni (oprócz Urzędu Celnego, rzecz jasna). Jako ciekawostkę dodam, że w branży funkcjonuje ciekawa historia związana z takimi akcjami, jak to pewna firma wpadła na „genialny” patent sprzedając na Słowację cysternę oleju mineralnego, a w zamian przywożąc syntetyczny (inne kody, niższa akcyza). Problem tylko, że owa cysterna w trakcie „magicznej” zmiany kodu celnego nie ruszyła się z placu nawet o centymetr, no i tym sposobem cały misterny plan poszedł w pizdu (jak mawiał klasyk). A dla niezorientowanych w temacie dodam, że takie oleje są objęte systemem monitoringu przewozów, dziwi więc poziom nieogaru pomysłodawców procederu, bo w zasadzie wystarczyłoby naprawdę puścić tę cysternę chociaż kilometr za granicę na godzinkę (co kosztowałoby kilkaset, może tysiąc PLN – cysterna mieści 36 tys. litrów bazy razy 1,18 zł) i wrócić z tym samym olejem, no ale ktoś tam mocno „przyjanuszował” na kosztach i skończyło się wtopą.

Obecnie (podobno) jest coraz trudniej przeprowadzić operację „magicznej podmiany kodu”, ale trzeba wiedzieć, że np. jeszcze w 2014 roku z Polski „wyeksportowano” oficjalnie około 630 tys. ton olejów i mineralnych (głównie były to oleje obróbkowe i formierskie). Co w tym dziwnego? A chociażby to, że jest to wręcz kosmiczna ilość zważywszy na fakt, iż w całej Polsce zużywa się tych olejów ok. 10 tys. ton rocznie – tak, naprawdę tylko tyle. Powstała więc sytuacja, w której do samej tylko Słowenii polskie firmy „wyeksportowały” w ciągu roku ok. 160 tys. ton olejów formierskich i obróbkowych, a po 60 tys. ton poszło na Węgry i do Grecji. Szacunki mówią tymczasem, że te 3 kraje łącznie w ciągu roku zużywają tyle samo tego typu olejów, co Polska, a więc 10 tys. ton. Mamy więc nadwyżkę eksportową blisko 30-krotnie przewyższającą realne potrzeby rynkowe. Przypadek…? No niekoniecznie, ponieważ z ogromnym prawdopodobieństwem chodziło tak naprawdę o uniknięcie akcyzy, a sprzedawane były oleje bazowe stosowane jako substytut lub domieszka do oleju napędowego, bądź też olej napędowy celowo przeklasyfikowany jako olej bazowy (czyli zwolniony z akcyzy).

 

Zawieszona akcyza

Sytuacji małych producentów nie poprawia też fakt, że istnieje taki twór, jak zawieszona akcyza. Chodzi tutaj o to, że duże firmy spełniające odpowiednie warunki, a więc np. prowadzące własne składy podatkowe i produkujące odpowiednie ilości olejów (powyżej 50 tys. litrów rocznie) mogą korzystać właśnie z takiego udogodnienia, jak procedura zawieszonego poboru akcyzy. Daje im to przewagę konkurencyjną w stosunku do „maluczkich” tego rynku – dość powiedzieć, że według szacunków osób z branży (choć bez żadnych dowodów), taki chociażby Orlen sprzedaje ok. 40% olejów w trybie zawieszonej akcyzy – i właściwie tylko dzięki temu ma tak duży udział w rynku.

Jednak w branży, oprócz głównych graczy, są też mniejsze firmy, które utworzyły składy podatkowe dawno temu na starych zasadach, kiedy nie trzeba było fizycznie produkować w Polsce i dziś również korzystają z dobrodziejstw zawieszonej akcyzy, nic nie zmieniając w papierach z obawy o utratę tego przywileju. Cała reszta uczestników rynku musi normalnie płacić akcyzę od samego początku – włączając w to np. firmy zagraniczne, które chcą otworzyć dystrybucję w Polsce, ale z zawieszonej akcyzy korzystać nie mogą, ponieważ nie produkują na terenie naszego kraju.

Co prawda zgodnie z moim info w rządzie są prowadzone rozmowy międzyresortowe, aby pobierać akcyzę od wszystkich typów olejów, niezależnie od przyznanego im kodu CN, ale osoby z branży już dziś twierdzą, że to nie przejdzie. Dlaczego? Z dwóch powodów: po pierwsze zmiany te blokuje Orlen, który sporo by na nich stracił, a po drugie z uwagi na trudności od strony urzędników i stosunkowo mały przychód do budżetu, który prawdopodobniej na skutek zmian wzrósłby o +- 100 milionów PLN rocznie (a taka kwota przy potencjalnym zamieszaniu nie jest warta przysłowiowej świeczki). Z drugiej strony ustawodawca może zagrać nie fair i utrzymać tryb zawieszonej akcyzy. Dzięki temu Orlen i Lotos mogłyby jeszcze powiększyć swój udział w rynku kosztem innych, mniejszych firm.

 

Urząd Celny – niekompetencja i przegrane w sądach

No i wreszcie doszliśmy do naszych celników, którzy, niestety, niejednokrotnie sami mają trudności z odpowiednią klasyfikacją takich olejów. Cały problem jest na poziomie systemowym i już pokrótce przedstawiam, jak to wygląda w praktyce.

Otóż Izba Celna może oczywiście przeprowadzić badania olejów celem sprawdzenia, czy czasem nie „walą jej w rogi”. Urzędnicy pobierają więc próbkę i wysyłają do swojego laboratorium, w którym Pani laborantka dokładnie i wedle odpowiedniej procedury tę próbkę bada. Po wykonaniu owego badania wyniki wędrują na biurko urzędnika i tutaj zaczynają się niejednokrotnie „cyrki”, ponieważ taki urzędnik nie jest chemikiem i nie potrafi odpowiednio zinterpretować tychże wyników – po prostu bierze wzory, porównuje i autorytarnie stwierdza, czy dany olej jest ok w świetle przepisów, czy też nie jest. To o tyle bez sensu, że w zasadzie każdy olej jest inny i każdy posiada „własny odcisk palca” czyli zestaw unikalnych cech – w zasadzie można to interpretować tak, że żaden nie jest w 100% w porządku i można go zakwestionować pod kątem podatkowym (do pewnego stopnia, oczywiście).

Do pewnego momentu wiele firm miało poważne kłopoty, bowiem Izba Celna przedstawiała w sądzie takie wyniki badań zinterpretowane przez urzędników nie będących ekspertami, twierdząc przy tym, że mamy do czynienia z oszustwem, a sądy niejako z automatu przesądzały o „winie” przedsiębiorców, no bo przecież badania… Działo się tak mimo tego, że podobne dowody oparte o interpretacje urzędników „celnego” mogły być podważone praktycznie przez każdego chemika.

Tak było do czasu, aż jeden sprytny adwokat odwrócił sytuację w bardzo prosty sposób, a mianowicie na podstawie prawa o domniemaniu niewinności zażądał od Urzędu Celnego udowodnienia tego, że olej powinien mieć inny kod, niż przyznany – niby oczywiste, ale jakoś wcześniej nikomu to nie wychodziło. Do tej pory Urząd tylko negował zgodność ze wzorem, ale na dobrą sprawę nic nie udowadniał. No i wtedy właśnie wyszła niekompetencja urzędników, którzy również w innych sprawach zaczęli się na tej podstawie „wysypywać”, gdyż okazało się, że tak naprawdę się na tym nie znają i nie wiedzą jak udowodnić oszustwo. Sędzia przyznał więc rację pozwanej firmie. Inni adwokaci dowiedzieli się o tym orzeczeniu i przyjęli podobną taktykę, a kolejne sądy też zaczęły orzekać na niekorzyść celników, choć oczywiście nie zawsze, bo w Polsce nie ma prawa precedensów.

 

Zakończenie

Tak właśnie wygląda w wielkim skrócie całe zamieszanie wokół olejów smarowych – przekombinowane przepisy podatkowe, nieczyste zagrywki producentów, czy też wreszcie złe rozwiązania systemowe jeśli chodzi o kontrolę celną. Niektóre rzeczy świadomie są opisane w skróconej formie, bo inaczej wyszłoby tego z kilkadziesiąt stron „niestrawnego” tekstu. Przy okazji: jeśli czyta to jakiś dziennikarz, który chciałby „pociągnąć” dalej temat i dowiedzieć się ciekawych rzeczy o tej branży, to mogę skontaktować go z odpowiednimi osobami.


Potrzebujesz pomocy
przy rozwiązaniu problemów związanych z przestępczością gospodarczą? Chcesz odzyskać tzw. trudny dług? A może potrzebujesz skutecznej ochrony antywindykacyjnej? Napisz do mnie: kontakt@bialekolnierzyki.com

Zdjęcie ilustrujące wpis jest poglądowe! Osoby, rzeczy lub sytuacje przedstawione na zdjęciu NIE mają bezpośredniego związku z treścią niniejszego wpisu!