Bóbr na budowie

Dziś historia, którą streścił mi pewien dobry Mirek, co to na niejednej budowie chleb jadł. Roboczo nazwałem ten patent „na bobra”, ale oczywiście wiele innych zwierzątek można tutaj podpiąć, tych objętych ochroną ma się rozumieć.

Na początek krótki szkic sytuacyjny: jest sobie duża budowa autostrady, czy też jakiejś innej obwodnicy, jest wykonawca odcinka, w którego interesie leży zwiększenie kosztorysu i wyciągnięcie jeszcze większej ilości pieniędzy i są ekolodzy, którym też zależy na wyciągnięciu pieniędzy. No i jest bóbr, główny bohater dramatu, niestety.

Więc ten wykonawca odcinka kombinuje tak: a gdyby na ten przykład zorganizować jakieś dodatkowe obmiary, które by potwierdziły, że XXX-ton materiałów więcej trzeba było zużyć i dużo roboczogodzin poszło… Tylko mądrze ogarnąć temat, żeby faktycznie nie trzeba się było narobić, ale dało zarobić. Wtem, jak to zwykle na takich budowach bywa, na scenę wkraczają ekolodzy, którzy mocno protestują, bo budowa rzekomo zagraża siedliskom ultrarzadkich mrówek sundyjskich, czy tam innych zagrożonych gatunków. Niby dodatkowy kłopot, ale przecież prawdziwy mistrz biznesu potrafi przekuć porażkę w zwycięstwo. I tak oto wykonawca dogaduje się z ekologami: Panowie, dam Wam ile tam chcecie (10, 15, 20 tys. PLN-ów), ale mnie zorganizujcie jakiegoś zwierzaka, już Wam mówię po co…

Kilka dni później ekolodzy łapią we wnyki naszego głównego bohatera, czyli bobra i uśmiercają bidulka ciosem w głowę zadanym szpadlem. Następnie cichaczem, po nocy, zakradają się na nasyp i drążą dziury w poprzek skarp, które są prawie skończone, a potem wrzucają tam truchło. Rano robotnicy znajdują dziury oraz zwłoki zwierzaka, oficjalnie i według przepisów wszystko zgłaszają, a ekolodzy błyskawicznie pojawiają się w biurze kierownika budowy. No i wtedy rozpoczyna się interwencja oraz śledztwo mające na celu ustalenie tego, jak zginął bóbr, czy osierocił jakąś bobrową rodzinę itd. Nasyp tymczasem naprawia się nieoficjalnie jeszcze następnego dnia, oczywiście zwiększając nieprzyzwoicie obmiar w kosztorysie. Profit to w tym przypadku może i nie grube miliony (bo ile takie bobry zniszczą w teorii, to nie bomba atomowa), ale parę złotych da się urwać – no bo to zawsze przy okazji np. jakieś zapadlisko się mogło spore zrobić (na papierze tylko oczywiście), a naprawienie takowego to nie są tanie rzeczy itd. Ktoś zapewne spyta: Zaraz, zaraz, ale przecież jest jakiś odbiór, co on nie oszacuje, jak duże były rzeczywiście szkody…? Kiedyś Wam opiszę zapewne, jak taki odbiór często wygląda w praktyce, to się zdziwicie, ale to nie dziś.

Dobra, a co z bobrem? Ano nic – po tygodniu/dwóch ekolog wystawia wykonawcy odcinka kwit, że wszystko jest ok, a bóbr to tylko pechowa przybłęda i zabiły go psy czy tam lisy, albo w ogóle zdechł ze starości. Na wszystko są oczywiście „podkładki” w dokumentach, a że ekologia ważna rzecz, to nikt się specjalnie nie czepia o te dodatkowe koszty, które i tak są drobnym ułamkiem w porównaniu z ogółem pieniędzy wydanych na całą inwestycję. Kto miał jednak zarobić, ten zarobił, na swoim poziomie. Schemat ten stosuje się także wtedy, gdy wykonawca odcinka (albo nawet główny wykonawca) nie może się wyrobić z terminami i niby to wstrzymuje prace na budowie w związku z „ekologicznym śledztwem”, ale tak naprawdę robota przez ten czas idzie pełną parą. Opóźnienie jest jednak usprawiedliwione i znowu nikt się specjalnie nie czepia, no bo ekologia…

Opisany patent „na bobra” to tylko wierzchołek góry lodowej, bowiem na wielkich budowach działy się i dzieją rzeczy, które „się fizjologom nie śniły”, cytując klasyka. Materiały, ekspertyzy, obmiary, przetargi… Jest tak dużo megaciekawych historii z tym związanych, że w zasadzie wystarczyłoby stworzyć na ich podstawie scenariusz (nic nie zmieniać, samą prawdę pisać), potem zaangażować Scorsese i Leonardo Di Caprio, a mielibyśmy hit przebijający słynnego Wilka z Wall Street, bez dwóch zdań.


Potrzebujesz pomocy
przy rozwiązaniu problemów związanych z przestępczością gospodarczą? Chcesz odzyskać tzw. trudny dług? A może potrzebujesz skutecznej ochrony antywindykacyjnej? Napisz do mnie: kontakt@bialekolnierzyki.com

Zdjęcie ilustrujące wpis jest poglądowe! Osoby, rzeczy lub sytuacje przedstawione na zdjęciu NIE mają bezpośredniego związku z treścią niniejszego wpisu!

Auta z aukcji komorniczych

Dziś dla odmiany będzie coś o samochodach, żeby nie zanudzać Was non stop tą budowlanką (choć jest ona taką kopalnią ciekawostek, że jeszcze nie raz do niej wrócę). Na początek pytanie: skąd w Polsce wziąć samochód za ¼ jego wartości…? Kupić od złodziei, samemu ukraść…? Bynajmniej – wystarczy iść na aukcję komorniczą. Gdzie przekręt? Już wyjaśniam.

Oto na polskich aukcjach komorniczych mamy całkiem sporo aut, których współwłaścicielem jest bank (zwykle ma udział 49% lub 51%). Komornik licytując takie auto, a raczej jego „połowę”, sprzedaje udział dłużnika i nic poza tym. Nowy nabywca zatem zakupi auto, które będzie musiał współdzielić z bankiem, albo spłacić mu jego część. Z natury rzeczy instytucja taka, jak bank, nie będzie raczej zainteresowana współużytkowaniem pojazdu, bo i po co to mu. Ok, podobno czasem się zdarza, że bank wysyła do nabywcy takiego udziału z licytacji roszczenie dotyczące wydania pojazdu do współużytkowania np. przez 1 tydzień w miesiącu, ale to tylko taka gra mająca prowadzić do „zmiękczenia” nowego nabywcy, aby w negocjacjach dotyczących wykupu udziałów banku „wydusić z niego jak najwięcej.

No dobrze, a za ile taką „połowę” samochodu można kupić? Otóż pierwsza licytacja opiewa na ¾ szacunkowej wartości udziału, a druga (jeśli nie będzie chętnych w pierwszej licytacji) na ½. Przykładowo: mamy samochód oszacowany na ok. 100 tys. PLN, udział banku to ok. 51 tys. PLN, a komornik udział dłużnika wystawi na pierwszą licytację za jakieś 36 tys. PLN ceny wywoławczej, a na drugiej za jakieś 24 tys. PLN. Czyli teoretycznie, jeśli będzie tylko jeden chętny licytant, który zaoferuje cenę wywołania, to na drugiej licytacji kupi „połowę” auta za ¼ jego ceny, czyli za 24 tys. PLN.

No dobra, ale przecież trzeba spłacić bank (który będzie chciał uzyskać jak najwięcej za swoją część), ponieść inne koszty, więc to nie jest jakiś super deal chyba…? No nie jest, jeśli zakłada się, że wszystko chcesz wykonać uczciwie i zgodnie z prawem (i są podobno firmy, które robią to uczciwie). Jednak kreatywność „białych kołnierzyków” pozwala wyciągnąć z każdego interesu więcej, niż by się mogło zdawać. Otóż do licytacji przystępuje „słup”, który w pełni legalnie kupuje udział w samochodzie – a w licytacji udział może wziąć praktycznie każdy, kto wpłaci rękojmię, za wyjątkiem samego dłużnika i jeszcze kilku osób. Co się dzieje dalej? „Słup” otrzymuje auto wraz potwierdzeniem legalności nabycia, czasem z dowodem i kartą pojazdu, a czasem bez (bo dłużnik je ukrył i nie chce oddać, albo np. siedzi w więzieniu i nie ma możliwości oddania). No w każdym razie taki „słup” odjeżdża sobie spokojnie autem kupionym za ¼ jego wartości, ale z założenia ani myśli spłacać bankowi jego udziału. Auto zwykle zostaje bardzo szybko sprzedane obywatelowi któregoś z biedniejszych krajów UE, jak np. Bułgaria czy Rumunia, często pochodzenia „cygańskiego”, nie ma co ukrywać. Cenę można dać bardzo atrakcyjną, a specyficznych klientów z tamtych krajów mało interesuje to, czy auto jest legalne, czy nie – ważne, że tanie, a zainteresowanie będzie.

Ktoś powie: ale to bezsens jest, przecież taka Bułgaria czy Rumunia są w UE, polski bank na pewno zgłosi przywłaszczenie pojazdu, ten trafi do baz pojazdów kradzionych i nikt go już nie zarejestruje na legalu! Ja odpowiem: „Tomaszu”, jesteś małej wiary… Otóż wystarczy skorzystać chociażby z banalnie prostego procesu „legalizacji”, wielokrotnie praktykowanego nawet w Polsce, a mianowicie zakupić spalone auto z papierami za +- 10% ceny i oto już mamy „dawcę” do przeszczepu tabliczek z VIN. Myk, myk, przeszczep zrobiony i można już iść rejestrować auto. Jest profit.

Opisany proceder nie dzieje się na wielką skalę (zbyt mała liczba takich licytacji komorniczych), ale jednak występuje (i to od lat). Milionów nie da się na nim zarobić, ale np. kilkadziesiąt tys. PLN miesięcznie już tak – a to całkiem sporo, jak na tak banalnie prosty patent nie wymagający wielkich inwestycji.


Potrzebujesz pomocy
przy rozwiązaniu problemów związanych z przestępczością gospodarczą? Chcesz odzyskać tzw. trudny dług? A może potrzebujesz skutecznej ochrony antywindykacyjnej? Napisz do mnie: kontakt@bialekolnierzyki.com

Zdjęcie ilustrujące wpis jest poglądowe! Osoby, rzeczy lub sytuacje przedstawione na zdjęciu NIE mają bezpośredniego związku z treścią niniejszego wpisu!

Branża budowlana – ciąg dalszy

Po ostatniej publikacji na INNPoland dostałem sporo wiadomości od przedsiębiorców z branży budowlanej (nie tylko z tej zresztą), którzy opisywali mi różne metody oszustw. Niektóre z tych metod znałem, inne nie, ale przytoczę dwie, które wydały mi się najciekawsze z nadesłanych.

Metoda nr 1: Generalny wykonawca wyznacza swojego reprezentanta upoważnionego do dokonania odbioru robót (najczęściej kierownik budowy), którego, oczywiście całkiem przypadkowo, nie ma na budowie akurat wtedy, kiedy należy tenże odbiór wykonać. Zamiast takiego reprezentanta, protokół odbioru podpisuje więc inny pracownik „generalnego”, podobnie jak niedługo potem kwituje odebranie faktury od podwykonawcy. Niby wszystko w porządku, ale… Ale po pewnym czasie podwykonawca stwierdza, że nie ma na koncie pieniędzy. Udaje się więc do siedziby generalnego wykonawcy i co się okazuje? Że oto pracownik, który dokonał odbioru i potwierdził odebranie faktury, nie miał odpowiednich uprawnień żeby to zrobić. Termin już minął, a robota nieodebrana jest traktowana jako niewykonana. Walka podwykonawcy o swoje pieniądze w sytuacji, kiedy nie ma ważnego protokołu ani faktury przyjętej przez osobę, która ma do tego uprawnienia, jest bardzo ciężka.

Często też bywa tak, że „generalny” składa podwykonawcy „propozycję nie do odrzucenia”: Wie Pan, teraz to trochę czasu minęło, mamy już kolejny etap budowy, prace poszły dalej i ciężko zweryfikować, czy Pan rzeczywiście dobrze zrobił, czy też my musieliśmy na własny koszt poprawiać, któż ogarnąć teraz zdoła, więc proponujemy Panu 50% wynagrodzenia ustalonego na początku, a jak Pan chce całość, to spotykamy się w sądzie.
Część podwykonawców się godzi, część się targuje, część grozi sądem, ale tak czy inaczej wykonawca generalny zawsze będzie „do przodu” na takim numerze…

Metoda nr 2: Można by ją w sumie nazwać „na dobrego wujka”. Wygląda to tak, że generalny wykonawca (czasem inwestor) bierze podwykonawcę i zleca mu określony zakres prac. Kolejne etapy są wykańczane zgodnie z planem, pieniądze spływają bez problemów i opóźnień (co nie zdarza się w tej branży często), wiec podwykonawca nabiera do „generalnego” zaufania. No a jak już tego zaufania nabierze, to otrzymuje ciekawą propozycję – poniżej dwie przykładowe.

a) Wie Pan, inny podwykonawca się wycofał ze zrobienia tego a tamtego, więc może Pan się tym zajmie? Przygotujemy aneks do umowy, jak tylko dyrektor odpowiedzialny za te sprawy wróci z urlopu, a Pan już może przystępować do robót, kierownik budowy wszystko wie i zapisze to sobie w notesie.

b) Wie Pan, tutaj miało być zrobione to i to z takiego i takiego materiału, ale inwestor się zdecydował, że jednak woli inny (najczęściej o wiele droższy), więc proszę zakupić nowe materiały i zrobić zgodnie z tym, co mówię, a specyfikację zmienimy potem, jak tylko dyrektor odpowiedzialny za te sprawy wróci z urlopu. Także Pan działa, a kierownik budowy zapisze sobie wszystko w notesie.

Ok, i co dalej? Dalej okazuje się, że nagle i „niespodziewanie” zmienia się kierownik budowy. Z urlopu wraca dyrektor, podwykonawca swoje już zrobił, więc idzie z fakturą po kasę i mówi: Tutaj są faktury za taką i taką robotę + materiały no i jeszcze z kierownikiem X ustalaliśmy, że oprócz prac zawartych w umowie zrobię jeszcze to i to / zakupię droższe materiały niż te, co były w specyfikacji.

A dyrektor na to: Zaraz, zaraz, a jakieś papiery Pan na to masz, aneksy, potwierdzenie zmiany specyfikacji, cokolwiek…?

Podwykonawca odpowiada: Nie, ale to mieliśmy załatwić jak Pan wróci z urlopu, kierownik budowy X może zaświadczyć…

Dyrektor: Dobrze, ale X już tu nie pracuje, a ja potrzebuję potwierdzenia – zobaczmy więc, co nowy kierownik budowy Y na to, zaraz każę go zawołać.

No i przychodzi kierownik Y i mówi: Ja tam nic o tych zmianach nie wiem, nie mam żadnego potwierdzenia, X jak odchodził to nic mi nie przekazał, żadnej dokumentacji z tym związanej, także ten…

Także ten, mówi dyrektor: Nie zapłacimy Panu, Panie podwykonawco, albo inaczej – zapłacimy tylko za to, co było pierwotnie w umowie, nic ponadto.

No i tyle. Podwykonawca w takiej sytuacji jest w bardzo ciężkim położeniu, bo praktyczne szanse na to, że uda mu się wygrać podobną sprawę w sądzie są w zasadzie dość nikłe, a można wręcz rzec, że minimalne. Nie ma bowiem żadnego potwierdzenia na piśmie dotyczącego zmian, a tylko podpisane przez siebie oraz „generalnego” umowę i specyfikację, które zawierają zupełnie co innego, niż zrobił w rzeczywistości.


Potrzebujesz pomocy
przy rozwiązaniu problemów związanych z przestępczością gospodarczą? Chcesz odzyskać tzw. trudny dług? A może potrzebujesz skutecznej ochrony antywindykacyjnej? Napisz do mnie: kontakt@bialekolnierzyki.com

Zdjęcie ilustrujące wpis jest poglądowe! Osoby, rzeczy lub sytuacje przedstawione na zdjęciu NIE mają bezpośredniego związku z treścią niniejszego wpisu!