Polacy w UK a przestępczość (nie tylko gospodarcza)

Dziś będzie nieco luźniejszy wpis, a mianowicie opowiem historie dwóch różnych osób, jednak uprzedzając od razu, że są one tylko częściowo związane z tematem przestępczości gospodarczej (ale myślę, że małe odbiegnięcie od głównego tematu bloga od czasu do czasu nie zaszkodzi). Do tekstu postanowiłem dodać kilka zdjęć pochodzących z mojej prywatnej galerii – tak dla zbudowania lepszego klimatu. Obydwu bohaterów znałem osobiście, choć trudno o nich powiedzieć, że byli to moi kumple. No a działo się to wszystko przed rokiem 2010 w Wielkiej Brytanii, a więc w czasach wzmożonej fali emigracji naszych rodaków.

 

Historia 1: Bułgar (pseudonim zmieniony)

Bułgara poznałem jeszcze w Polsce – mniejsza o to, w jakich okolicznościach. Od początku lat 2000 szukał on swojego miejsca w życiu i jakoś nie bardzo mógł je znaleźć. Do uczciwej pracy iść mu się nie chciało, więc zajmował się drobnymi kradzieżami, potem przerzucił się na samochody, aż wreszcie trafił do grupy, która była podobno jedną z najlepszych w Polsce jeśli chodzi o kradzieże TIR-ów. Bułgar stopniowo „wsiąkał” w gangsterskie życie – przykładowo pewnego razu wniósł na dyskotekę granat, a gdy bramkarze chcieli wyrzucić go z imprezy za „zadymianie”, wyciągnął go z kieszeni i powiedział: „Jak wam się nudzi, to mogę grzechotnika odpalić. Wypi*rdalać!”. Innym znów razem uciekając przed grupą uderzeniową policji skrył się w szuwarach nad jeziorem, gdzie w wodzie przesiedział ładnych kilka godzin (a był to zdaje się listopad). Wiele by opowiadać, a nie wszystko nadaje się do publikacji. W każdym razie żywot „młodego wilka” nie potrwał zbyt długo – kariera Bułgara została bowiem brutalnie przerwana przez wymiar sprawiedliwości. Wyrok nie był przesadnie surowy, ale otrzeźwił naszego bohatera (co sam później potwierdzał). Spowodował też podjęcie przez niego życiowej decyzji: wyjeżdżam za granicę, do Wielkiej Brytanii! Pobyt w „sanatorium” oznaczał dużą ilość wolnego czasu, więc Bułgar zaczął uczyć się angielskiego, co miało zaprocentować w niedalekiej przyszłości. Po wyjściu na wolność wydobył „zaskórniaki” schowane na czarną godzinę, po czym kupił bilet do Londynu. O ile dobrze pamiętam, to miał tam zapewnioną chatę u jakiegoś znajomego, a do tego obiecaną robotę na budowie. Pewnego dnia wsiadł więc w autobus i pojechał…

 

Bułgar, jako fan luksusowych i szybkich samochodów, powtarzał często, że kupi sobie auto tzw. topowej marki – to było dla niego synonimem sukcesu. No i udało mu się, choć akurat nie był to Rolls Royce. 

 

Początki w Londynie nie były łatwe – Bułgar musiał ostro zapierdzielać na budowie za grosze, ale uczył się fachu, miejscowych realiów, szlifował język, no i łapał kontakty. Jego szef – Polak to był typowy „Janusz biznesu”, który orał swoich pracowników ile mógł, zatrudniając ich nielegalnie. Mimo tych przeciwności Bułgar zaoszczędził jednak trochę pieniędzy, aż wreszcie przyszedł czas, że z kumplem rzucili robotę u tego „Janusza” i poszli na swoje, podebrawszy przy tym niektórych klientów dotychczasowemu szefowi. Bułgar zaczął więc wreszcie pracować na własny rachunek i stopniowo zdobywał nowe kontrakty – głównie dzięki dumpingowym cenom, które mógł oferować z góry zakładając, że będzie kombinował z wypłatami swoich pracowników. Tak więc obcinał im stawki np. o połowę, tłumacząc ten fakt wyimaginowanym „spapraniem roboty” oraz tym, że inwestor mu nie chce płacić, a nie ma już czasu na poprawki itp. Nagminnie też nie płacił za nadgodziny stawiając ludzi pod ścianą na zasadzie: „Panowie, albo będziecie zapierdzielać w soboty, albo się nie wyrobimy, a jak tak, to inwestor mi nie zapłaci i ja Wam też nie zapłacę, bo nie będę miał z czego. No i o płatnych nadgodzinach zapomnijcie, bo ja i tak do tego biznesu dopłacam.”. Tak przynajmniej opowiadał. Ludzie się wkurzali, ale co mieli w sumie zrobić – w tamtych czasach do UK przyjeżdżało wielu rodaków bez znajomości języka, którzy byli szczęśliwi, że w ogóle mają jakąkolwiek robotę i dach nad głową – choćby to był malutki, zagrzybiony pokój, w którym śpi czterech chłopa.

 

 „Kebabownia” Portland Chippy – akurat kebaby mieli średnie jak na standardy UK, ale można było tam spotkać wielu Polaków – możliwe, że ze względu na częściowo polskojęzyczną obsługę. Bułgar, jak sam utrzymywał, przez początkowy okres pobytu w Londynie jadał w takich miejscach jedynie w weekendy, chcąc zaoszczędzić jak najwięcej (choć jedzenie było tam relatywnie tanie).

 

Bułgar zarabiał coraz więcej i coraz więcej inwestował w sprzęt – a to jakaś maszyna do posadzek, a to do tynkowania… Zaczął też zatrudniać część ludzi na normalne umowy – po prostu inaczej było już strach, gdyż służby brytyjskie dostawały coraz więcej sygnałów od miejscowych przedsiębiorców budowlanych, że Polacy psują interes zaniżając stawki, bo zatrudniają na czarno i nie wystawiają faktur przy mniejszych zleceniach. Biznes się kręcił, więc Bułgar zaczął kupować nieruchomości, remontować je, a potem wynajmować Polakom. Gdy widziałem go ostatni raz, a sporo czasu upłynęło od tamtego momentu, miał już kilka domów (być może w kredycie, ale jednak). Kupił też naprawdę drogie auta – jedno dla siebie, drugie dla żony (nie będę pisał jakiej marki, ponieważ jest ona dość niszowa i naprawdę niewielu Polaków w UK jeździ tymi samochodami). A firma Bułgara? W szczytowym okresie zatrudniała podobno ponad 50 osób, a ile teraz, tego nie wiem. Pamiętam, że spytałem go kiedyś o to, czy mu nie żal tych jego pracowników, na co odparł:

„Nie bardzo, bo oni startują z tego samego poziomu co ja kiedyś – mnie też oszukiwał ten ch*j były szef. A poza tym to niech się cieszą, że jednak im płacę te kilka stów i daję dach nad głową, bo u Cyganów by nawet tego nie mieli!”.

No i właśnie w tym momencie pora przejść do historii drugiego bohatera…

 

Ostatnie biuro firmy Bułgara, jakie widziałem, mieściło się w takim właśnie budynku z czerwonej cegły,
z charakterystycznymi schodami pożarowymi.

 

Historia 2: Łysy (pseudonim zmieniony)

Łysego poznałem w UK – jak wielu innych rodaków wyjechał do pracy po wejściu Polski do Unii Europejskiej. Pojechał w sumie w ciemno, czyli „z ogłoszenia”, w którym ktoś oferował robotę wraz z zakwaterowaniem gdzieś na obrzeżach Londynu. Na dworzec o umówionej godzinie podjechało po niego auto, a w środku dwóch Cyganów – takich miłych i rozgadanych, oczywiście doskonale mówiących po polsku. Zawieźli go do jakiegoś obskurnego domu na odludziu, gdzie już czekało kilku innych Polaków – tam niby mieli mieszkać. Po kilku godzinach przyszedł do nich jakiś inny Cygan i mówi, że on jest landlordem (właścicielem) i że mają dawać mu po 1000 funtów za miesiąc mieszkania z góry i kaucję (tak, jakby w tej norze było cokolwiek wartościowego do zniszczenia) oraz paszporty/dowody i prawa jazdy celem „załatwienia formalności”. Polacy spojrzeli jeden na drugiego i mówią, że przecież nie tak było w ogłoszeniu i telefonicznie inaczej ustalali, więc dziękują i wychodzą, a zresztą żaden z nich nie ma 1000 funtów przy sobie. Cygan nic. Schodzą na dół, a tu drzwi zamknięte. Mówią do Cygana, żeby otworzył, a ten na to, że muszą najpierw zapłacić. Polacy twardo żeby otwierał, bo w przeciwnym razie rozwalą drzwi. W tym momencie zgrzyt zamka, drzwi się otwierają i do domu wchodzi kilku cygańskich „karków”. No i co tu dużo mówić, Polacy dostali srogi oklep, a na koniec Cyganie zabrali im paszporty i wszystkie pieniądze, rzeczy też zamknęli na klucz w osobnym pokoju, zostawiając pobitym tylko to, co mieli na sobie – i tyle.

 

Z tego, co opowiadał mi Łysy, dom o którym mowa we wpisie, był położony na obrzeżach jednej z tzw. dzielnic przemysłowych – przykład takiego miejsca na zdjęciu. Takie dzielnice praktycznie pustoszeją po godzinie 16:00, gdy kończy się zmiana w większości zakładów.

 

Łysy z nowymi kompanami dostali jeden dzień „na wypoczynek”, a następnego ranka podjechał bus i zawiózł ich gdzieś na jakąś farmę, na której ciężko pracowali przez kilkanaście godzin. Po powrocie „na kwaterę” Cygan – landlord wypłacił im po jakieś śmieszne kilka funtów mówiąc, że reszta wypłaty poszła na „koszty zakwaterowania i transportu” i że im kupi jedzenie. No i faktycznie, wkrótce przywiózł jakieś żarcie i wódkę. Dom na noc zamknięty oczywiście – nie pamiętam już dokładnie, czy ktoś go pilnował, ale zapewne tak. I tak Polacy przepracowali w tym systemie przez tydzień – za każdym dniem było to samo. W końcu jeden z rodaków ostro się postawił, więc dostał wychowawczy „oklep” od Cyganów i do tego „naliczyli” mu kilkaset funtów do odpracowania, a na dokładkę zabrali obrączkę ślubną za karę. Zapytałem Łysego, czemu nie uciekli od razu, na co ten odpowiedział:

No wiesz, wszystkie pieniądze wzięli, dokumenty, telefony, ciuchy, a tu obcy kraj, ja po angielsku słabo, gdzie pójść, za co wrócić do Polski…

I tak jeszcze rodacy popracowali drugi tydzień, aż wreszcie zgadali się i pewnej nocy uciekli przez okno. Jeden z tych Polaków miał gdzieś zapisany numer do jakiegoś znajomego w Londynie, a że już przez te 2 tygodnie odłożyli po kilkadziesiąt funtów, to kupili kartę telefoniczną, bilety i pojechali. Zostawili wszystkie ciuchy, dokumenty itd. Tamten dobry chłopina z Londynu pomógł im załatwić jakieś noclegi, dał trochę jedzenia, udostępnił telefon, żeby do Polski zadzwonili… Ogólnie po tej akcji Łysy otrzymał od rodziny przekaz przez Western Union i jakoś wrócił do Polski. Do tej pory zapewne twierdzi, że nawet jakby mu Cygan 200 złotych na ulicy chciał dać, to by uciekał od niego jak najdalej (takie były jego słowa). Na zakończenie tej historii dodam jeszcze, że mimo przeżytej traumy Łysy wrócił do UK po jakimś czasie od opisywanych wydarzeń i tym razem udało mu się znaleźć normalną pracę – co się dziś z nim dzieje, tego nie wiem, gdyż kontakt urwał się ładnych parę lat temu.

 

Pub w Manchesterze – w jednym z takich miejsc miałem okazję porozmawiać z Łysym na temat jego przejść w UK. 

 

To były ciekawe lata…

Cóż, nie da się ukryć, że problem niewolniczej pracy (bo chyba można tak nazwać przypadek Łysego) był dość poważny w pierwszych latach masowej emigracji Polaków do Wielkiej Brytanii. Prawie że równolegle pojawiły się także wyłudzenia świadczeń socjalnych – i nie ma co uwijać w bawełnę: w procederze tym znów brało udział wielu polskich Cyganów (występowali tam często jako organizatorzy). Po jakimś czasie brytyjskie służby zorientowały się co jest grane i źródełko wyschło, ale niektórzy „benefit thieves” zdążyli w międzyczasie zarobić naprawdę dobre pieniądze.

 

Nocny widok na Rusholme – dzielnicę Manchesteru zamieszkaną przez dużą liczbę muzułmanów. To min. tutaj można było bez większego problemu dostać papierosy z przemytu. 

 

Wraz z napływem emigrantów zwiększył się także przemyt papierosów z Polski do UK, a nawet w dość krótkim czasie można było tam kupić polskie L&M-y czy Marlboro spod lady w sklepach. Co ciekawe tymi papierosami handlowało wielu sklepikarzy z muzułmańskich dzielnic, jak chociażby Rusholme w Manchesterze (BTW mają tam świetne kebaby, choć oczywiście nie w każdym lokalu). Pamiętam przykładowo, jak wszedłem do pewnego sklepu ze swoją ówczesną dziewczyną, a sklepikarz słysząc, że rozmawiamy po polsku, zapytał z uśmiechem na ustach: „Polska, papierosy…?”, po czym wyciągnął wagon Marlboro. Nie skorzystałem, ponieważ nie palę. Co jeszcze… Pojawiła się też amfetamina, którą było łatwiej rozprowadzać z uwagi na to, że coraz więcej naszych rodaków nawiązywało kontakty z miejscowymi – z tego, co kojarzę, to sporo tego towaru szło do czarnoskórych dealerów.

 

Wejście do jednego z licznych „salonów masażu” w Manchesterze – o ile mnie pamięć nie myli, to ten konkretny zlokalizowany był w pobliżu tzw. Chinatown, czyli chińskiej dzielnicy.

 

Na koniec pewne spostrzeżenie: z tego, co mi wiadomo, to naszym rodakom nie udało się na terenie Wielkiej Brytanii stworzyć poważnych grup przestępczych, porównywalnych siłą i stopniem zorganizowania do polskich odpowiedników.

Owszem, jakieś tam gangi były, ale można powiedzieć, że nie miały one startu chociażby do Pakistańczyków czy Jamajczyków. Przy okazji dodam, że wizyta w dzielnicy zamieszkanej przez tych ostatnich to było ciekawe doświadczenie – w witrynie praktycznie każdego sklepu wisiały policyjne ogłoszenia o zabitych i poszukiwanych… W każdym razie polscy przestępcy, którzy wyemigrowali do UK, nie bardzo mieli tam na czym zarabiać – Murzyni oraz Pakistańczycy kontrolowali większość handlu narkotykami, a z kolei agencje towarzyskie (zwane niekiedy dla niepoznaki „saunami” lub „salonami masażu”) były pod opieką tej drugiej nacji. Nasi rodacy na ogół woleli im się nie narażać, więc i nie robili im zbytniej konkurencji. O zarabianiu na VAT też raczej można było zapomnieć – brak know-how, brak kontaktów, wreszcie brak pieniędzy na rozruch… Nieliczni być może podejmowali jakieś udane próby, tego wykluczyć nie mogę, ale przeciętny polski „kark” nie miał podejścia do tego tematu. Oczywiście możliwym jest, że polska przestępczość zorganizowana na Wyspach rozwinęła się nieco w ciągu ostatnich 2 – 3 lat, jednakże ja nic o tym nie wiem. Co więc pozostało naszym „mafiozom”…? Przemyt oraz wykorzystywanie naszych rodaków + inne kombinacje (ostatnio np. organizowanie transportów odpadów z UK do Polski). Opcja przemytnicza w większej skali była już opanowana od dawna przez faktycznie mocne grupy, ale jeśli chodzi o dorabianie się na rodakach, to pozostało tutaj spore pole do popisu – przykładem tego są dwie opisane powyżej historie. Tak to właśnie wyglądało jeszcze jakieś 8 – 10 lat temu, a dziś sytuacja chyba nieco się „ucywilizowała” – w każdym razie rzadko już słychać w mediach o „obozach polskich niewolników”.

 

Zdjęcie ilustrujące wpis jest poglądowe! Osoby, rzeczy lub sytuacje przedstawione na tym zdjęciu NIE mają bezpośredniego związku z treścią niniejszego wpisu!

Handel podróbkami w Polsce

Temat handlu rzeczami z podrobionymi znakami towarowymi nie znajduje się ostatnio w świetle reflektorów (na dzień dzisiejszy „rządzi” bardziej medialny VAT), ale w dalszym ciągu działalność taka stanowi istotną gałąź przestępczości gospodarczej. Skala problemu jest bowiem spora – dość powiedzieć, że polski budżet traci podobno z tego tytułu ok. 5 miliardów PLN rocznie. Składają się na to min. niezapłacona akcyza w przypadku wyrobów tytoniowych czy alkoholowych oraz utracone wpływy z VAT-u i podatku dochodowego (przestępcy raczej niechętnie się rozliczają z tych danin). Niektórzy twierdzą co prawda, że budżet w zasadzie nic tutaj nie traci, lecz po prostu nie notuje wpływów, co nie jest tożsame ze stratą, ale zostawmy tego typu rozważania na boku. Nie jest też tajemnicą, że swego czasu grupy przestępcze zajmujące się podrabianiem towarów były często zaangażowane w karuzele (podróbki i uszczuplanie/wyłudzanie VAT-u to niezłe połączenie). No a do tego wszystkiego dochodzą jeszcze utracone korzyści właścicieli znaków towarowych, którym w związku z tym procederem spada sprzedaż – tak więc można rzec, że nie jest kolorowo.

 

Co podrabia się najczęściej?

Według raportów OECD w skali UE prym wiodą następujące kategorie:

– papierosy: 6,4% ogółu podrabianych towarów

– telefony i akcesoria: 5,6%

– zabawki: 5,1%

– sprzęt elektroniczny: 3,7%

– leki: 2%

W polskich warunkach można powiedzieć, że ważne miejsca w podróbkowej hierarchii oprócz wyżej wymienionych zajmują także: alkohol, chemia gospodarcza, odzież oraz niektóre produkty spożywcze. Nie wszystko oczywiście produkuje się u nas – statystyki mówią np., że udział Chin w unijnym rynku podróbek oscyluje wokół 58%. Obstawiam jednak, że w przypadku Polski ten % jest nieco niższy, gdyż wiele rzeczy (jak np. papierosy) produkujemy sobie we własnym zakresie. Co do Chińczyków, to niby walczą oni z podrabianymi produktami na AliExpress, ale tak jakby nie do końca im to wychodzi. Przykładem są chociażby ukryte aukcje, na których można bez większego problemu zakupić podróbki. W dużym skrócie wygląda to tak: tzw. naganiacze na różnych grupach na Facebooku wrzucają linki do zaufanych sprzedawców i kody promocyjne. Następnie użytkownik kupuje oficjalnie na aukcji coś legalnego – niech będzie, że maskotkę – podaje kod, a w rzeczywistości dostaje np. podrabiany zegarek Armaniego. Można? Można! Jeśli kogoś ten temat interesuje, to w sieci znajdzie informacje bez problemu, głównie na niezależnych blogach.

 

Opakowanie podrabianej Viagry zawierające 4 tabletki. Jakieś 10 lat temu można je było dostać za ok. 30 PLN, podczas gdy obecnie oficjalna cena wynosi ok. 90 PLN. 

 

Kto i dlaczego kupuje podróbki?

W 2017 roku insytut ARC Rynek i Opinia przeprowadził badania, z których wynikało, że w ciągu ostatnich 2 lat (2015-2016) aż 48% Polaków kupiło choć raz podróbkę. Nie wiadomo do końca, czy wliczano w to osoby, które nie były w 100% pewne, że zakupiony przez nie towar to podróbka, lecz tylko to podejrzewały. Zakładając jednak, że część osób zakupiła podrobiony towar nawet o tym nie wiedząc, to rzeczywisty odsetek mógł być nawet wyższy. W badaniu tym wyszło także, że nabywcami podróbek są głównie młodzi konsumenci w wieku 15-24 lat. Dlaczego je kupili? Część z tych osób była z pewnością nieświadoma tego, że dany towar nie jest oryginałem, ale już inni dobrze o tym wiedzieli. Chęć zaoszczędzenia lub zaimponowania np. koszulką z wielkim logo Versace, powodowała jednak takie, a nie inne, decyzje zakupowe.

Co ciekawe, wiele osób uznaje, że kupowanie podróbek jest moralnie usprawiedliwione. Padają tutaj chociażby argumenty w stylu:

– Panie, przecież nie widać różnicy, to po co przepłacać…?

– Jeśli w cenie papierosów ponad 80% to podatek, to ja nie będę rządu dorabiał – dosyć kasy biorą w moich podatkach!

– Nie stać mnie na oryginał, a też chcę poczuć odrobinę luksusu.

– Złodzieje szyją te buty w Chinach po kilkanaście dolarów, a ja mam dawać 4 stówy jak jakiś frajer? To już wolę podróbkę kupić, też dobra!

Itp. itd. Nie będę tutaj oceniał moralnej strony takiego podejścia – to niech już każdy zrobi we własnym zakresie.

 

Podrabiany zegarek marki Armani – widać dość wyraźnie krzywo umieszczone logo. 

 

Najnowsze zmiany w prawie dotyczące zwalczania handlu podróbkami

Od marca 2019 roku obowiązuje w Polsce nowelizacja, która pozwala ścigać za handel podróbkami nie tylko samych sprzedawców, ale także osoby… wynajmujące im powierzchnie handlowe. Jak twierdzą niektórzy prawnicy wyspecjalizowani w tematyce własności przemysłowej, może to spowodować duże kłopoty dla właścicieli takich bazarów, jak np. słynna Wólka Kosowska, gdzie nietrudno o podrabianą odzież czy perfumy. Teoretycznie bowiem właściciele podobnych obiektów będą mogli być pociągani do odpowiedzialności za ułatwianie procederu przez posiadaczy praw do znaków towarowych. Dodatkowo też będą stosunkowo łatwym celem dla prawników – taki Wietnamczyk czy Senegalczyk handlujący podróbkami w detalu może bowiem nagle „zniknąć”, a właściciel hali już niekoniecznie i to od niego będzie można egzekwować odszkodowanie za poniesione straty. Czy pomoże to ograniczyć skalę zjawiska handlu stacjonarnego nieoryginalnymi towarami? Cóż, poczekamy, zobaczymy…

 

Co podrabia się w Polsce?

Żartobliwie można by powiedzieć, że prawie wszystko, bo dla jednych pasztet, w którym jest kilka % mięsa, nie jest prawdziwym pasztetem, a dla drugich piwo koncernowe nie ma nic wspólnego z prawdziwym piwem. Pozostaje też pytanie, czy za podróbkę w pewnym sensie można uznać np. mix tłuszczowy sugerujący swoją nazwą, że jest pełnoprawnym masłem, co wprowadza w błąd konsumentów. Jest to jednak temat na inne opracowanie, więc idźmy dalej. ⬇️

 

Podrabiane proszki do prania

Weźmy dla przykładu proszek Ariel – jego opakowanie o wadze 6,5 kg w lutym 2019 kosztowało ok. 70 PLN na Allegro. Tymczasem w Niemczech możemy zamówić całkiem podobny proszek w cenie około 23 PLN netto za opakowanie 6,5 kg przy zamówieniu min. 1 palety, cena wraz z dostawą na terenie Polski (oferta sprzed roku). Oczywiście mowa tu o proszkach mało znanych brandów, czy też brandów no-name, które trzeba byłoby potem przepakować do podrobionych opakowań wspomnianego Ariela (lub innego oryginalnego proszku). Zresztą przy zamówieniu całego TIR-a i pakowaniu np. w big-bagi cena byłaby jeszcze niższa, więc jest miejsce na sporą przebitkę – zwłaszcza, jeśli nie odprowadzi się VAT-u, który w przypadku proszków do prania wynosi 23%. Oczywiście od potencjalnego zysku trzeba odliczyć koszty logistyczne, pakowania i tak dalej, ale da się godnie zarobić, a konsument dostanie nawet całkiem niezły jakościowo produkt.

W bardziej hardkorowej wersji można też produkować proszki samemu z gotowych komponentów, po prostu mieszając je w jakiejś hali czy nawet zwykłej szopie. To, co z tego wyjdzie, rzecz jasna nie musi spełniać żadnych norm – ważne, żeby opakowanie było odpowiednie. Takie proszki można potem sprzedać np. jako „lepsze, niemieckie wersje” lub wyeksportować chociażby na Ukrainę. Ten kierunek był (jest?) dość popularny wśród polskich eksporterów podróbek, o czym jeszcze wspomnę.

 

Podrabiana kawa

Tutaj z kolei jest nieco mniejsza przebitka niż na proszkach do prania. Najczęściej podrabia się znane marki, jak chociażby Lavazza – taka średnia półka jest bowiem na tyle droga, aby proceder się opłacał, a jednocześnie znana przeciętnemu konsumentowi, co ułatwia sprzedaż. Praktyka pokazuje, że najczęściej możemy się natknąć na kiepskiej jakości kawę ziarnistą pakowaną w puszki. Można się domyślać, że jest to spowodowane tym, że proces pakowania kawy zmielonej może być nieco bardziej zaawansowany technologicznie i trudniejszy do przeprowadzenia w warunkach garażowych. Poza tym koszt zakupu używanej linii do pakowania kawy wynosi ok. 100 tys. PLN, a więc przy mniejszym zasięgu działalności jest to dość ryzykowna inwestycja, gdyż jest duża szansa, że taka linia zostanie skonfiskowana w efekcie nalotu służb zanim jeszcze zdąży na siebie zarobić. Oczywiście być może na rynku są dostępne jakieś tańsze rozwiązania, bardziej chałupnicze, jeśli chodzi o poziom technologii – to już wiedzą znawcy branży. Tymczasem kawę sypaną do puszek można od biedy pakować nawet ręcznie, choć oczywiście będzie to robota niezbyt wydajna.

Ile można na tym zarobić? Przykładowo popularna Lavazza d’Oro ziarnista to w hurcie koszt mniej – więcej 35 PLN netto za 1 kg*, przy zakupach całopaletowych (tu sporo zależy od ilości, kraju pochodzenia itd.). W detalu natomiast idzie to sprzedać za ok. 50 PLN brutto*. Przebitka w legalnym handlu przy opłaceniu VAT-u wynosi więc zwykle kilka PLN na przytoczonym opakowaniu 1 kg, czyli relatywnie niezbyt dużo. Sytuacja zmienia się jednak, gdy zakupimy w hurcie tanią kawę kiepskiej jakości (np. sprowadzoną z Niemiec), za którą zapłacimy ok. 20 PLN netto za 1 kg, a następnie zapakujemy ją w opakowania renomowanego producenta, a do tego nie odprowadzimy należnego VAT-u – wtedy zarobek zwiększa się radykalnie. Jako ciekawostkę dodam jeszcze, że podobno wtajemniczeni są w stanie zakupić od palarni za grosze tzw. kawę odpadową, której przebieg palenia się nie udał i jest ona zbyt mocno wyprażona, aby mogła być normalnie sprzedawana. Na potrzeby podrabiania nadaje się jednak jak znalazł, choć nawet przeciętny konsument szybko wyczuje, że coś jest chyba nie tak… Jeśli więc widzimy kawę dobrej, znanej marki w podejrzanie niskiej cenie, różniącej się o jakieś 30% (albo i więcej) od ceny regularnej, sprzedawaną gdzieś na jakimś targowisku lub podobnym miejscu, to możemy podejrzewać, że coś może z nią być nie tak.

*Ceny na marzec 2019

 

Kawa Lavazza ziarnista, opakowanie 0,5 kg.

 

Podrabiane papierosy

Nietrudno się domyślić, że jeśli ponad 80% ceny detalicznej danego produktu stanowią podatki (stan na 2019 rok), to aż kusi, żeby to wyprodukować i sprzedać bez płacenia „haraczu” państwu. I tak się właśnie dzieje z papierosami – w końcu przebitka jest ogromna, ponieważ rzeczywisty koszt produkcji paczki papierosów to kwota ok. 1 PLN lub mniej (łącznie z opakowaniem), a ceny w sklepach to 14 – 17 PLN. Oczywiście raczej ciężko jest sprzedać taki podrabiany towar za ceny detaliczne obowiązujące w legalnej dystrybucji, jednak zniżka na poziomie 30-50% zapewnia i tak kilkuset-% zysk.

Jakie marki podrabia się najczęściej? Tutaj zapewne nie będzie zaskoczenia, jeśli napiszę, że prawdopodobnie Marlboro (prawdopodobnie, bo raczej ciężko w tej branży o jakieś 100% pewne statystyki) oraz L&M, które są bardzo popularne w Polsce. Przestępcy są dobrze zorganizowani, o czym świadczy skala ich działalności – przykładowo w 2018 roku funkcjonariusze zrobili „wjazd” do nielegalnej fabryki tytoniu, która posiadała profesjonalną linię produkcyjną wartości ok. 1,8 miliona PLN! Linia ta była podobno w stanie wytwarzać 125 paczek na minutę. W przypadku innej fabryki, której teoretyczne moce produkcyjne wynosiły ok. 60 milionów sztuk papierosów miesięcznie, specjaliści oszacowali, że grupa przestępcza mogła na niej zarabiać od 3 do 5 milionów PLN w ciągu miesiąca. Rzecz jasna po tych liczbach widać założenia, że linia nie pracowała przez 24h na dobę przez 7 dni w tygodniu, lecz o wiele krócej (prawdopodobnie na skutek nie do końca wydolnych kanałów dystrybucji towaru lub/oraz trudności organizacyjnych).

Dla papierosów podrabianych w Polsce konkurencję stanowią oczywiście wyroby przemycane zza wschodniej granicy, na których też można uzyskać niezłą przebitkę. Przykładowo na przełomie 2015 i 2016 roku cena paczki papierosów z segmentu premium oscylowała w ukraińskim hurcie w granicach 0,5 – 0,7 Euro. Przemycając je do Polski można było osiągnąć realny zysk 1 – 2 Euro na każdej paczce, w zależności od skali działania i organizacji logistyki oraz kanałów sprzedaży. Oczywiście jeszcze większy zysk osiąga się wioząc towar dalej – np. do Wielkiej Brytanii czy Norwegii. Transgraniczny przerzut papierosów jest na tyle opłacalny, że według pewnych źródeł na tzw. kierunku wschodnim wyparł nawet przemyt narkotyków – zyski są podobne, a „za fajki” grozi mniejsza odpowiedzialność karna. Na zakończenie tego wątku warto też wspomnieć o pewnym kuriozum, jakim są bez wątpienia papierosy Jin Ling – jedynej chyba marki na świecie, która została stworzona na potrzeby przemytu (nie są to żadne podróbki). Popularne „koziołki” są produkowane w obwodzie kaliningradzkim przez Bałtyckie Zakłady Tytoniowe oraz w innych fabrykach – filiach. Wartość przemytu tych papierosów do krajów Unii Europejskiej wynosi ok. 1 miliarda Euro rocznie (oczywiście też szacunkowo).

 

Przechwycony transport papierosów Jin Ling, zwanych popularnie „kozłami”. Źródło: spiegel.de

 

Anegdota na zakończenie: eksport podrabianej Coca-Coli na Ukrainę

Jakieś 10 lat temu miałem okazję usłyszeć „z pierwszej ręki” o pewnym prostym, ale nowatorskim pomyśle polegającym na eksportowaniu podrabianej Coca-Coli na Ukrainę. Dlaczego właśnie ten kierunek? Podobno ze względu na „niższe oczekiwania tamtejszych konsumentów”. Tak więc panowie znaleźli w oficjalnej dystrybucji jakąś colę no-name w plastikowych butelkach, łudząco podobnych kształtem do butelek oryginalnej Coca-Coli – nie pamiętam już pojemności, ale zdaje się, że wtedy były to 2 litry w prostej butelce, bez charakterystycznych dla tej marki obłych kształtów, jakie mamy w mniejszych pojemnościach. Do tego ta cola no-name miała czerwoną nakrętkę bez żadnego nadrukowanego znaczka, więc w zasadzie wystarczyło tylko te nakrętki „ostemplować” (albo i nie) oraz zerwać stare etykiety i przykleić podrabiane. Przebitka? Kilkaset %, ponieważ ta no-name’owa cola była sprzedawana w hurcie poniżej złotówki, a za oryginalną Coca-Colę płaciło się wtedy w sklepie ok. 4 PLN. Na sam koniec dodam jeszcze, że smakowało to paskudnie, ale cóż, w końcu nie takie rzeczy ludzie piją…

Zdjęcie ilustrujące wpis jest poglądowe! Osoby, rzeczy lub sytuacje przedstawione na tym zdjęciu NIE mają bezpośredniego związku z treścią niniejszego wpisu!

Co mają ze sobą wspólnego śruta sojowa, VAT i Hamburg

Było ostatnio kilka wpisów dotyczących głównie VAT-owców z tzw. wysokiej półki, więc dziś dla odmiany zejdziemy na nieco niższy poziom. A konkretnie będzie o śrucie sojowej – jest to produkt relatywnie drogi (w porównaniu do innych produktów rolnych), ale bardzo pożądany na rynku z uwagi na wysoką zawartość białka, gdyż doskonale nadaje się np. jako komponent paszy dla zwierząt.

Śruta sojowa – stawki VAT

– stawka 8% obowiązująca podatników podatku rolnego oraz tych, którzy użyją śruty jako dodatku do pasz, nawozów itp.
– stawka 23% dla podmiotów, które odsprzedają towar dalej.
Daje to spore możliwości zarobkowe – niestety na ogół kosztem uczciwych uczestników rynku.

 

Import śruty sojowej z Niemiec

Śruta sojowa jest kupowana w dużej mierze w imporcie i w ilościach hurtowych na ogół nie mniejszych, niż 25 ton. Jest to bowiem produkt niskomarżowy, o dość wysokich kosztach transportu, więc kupowanie go za granicą w ilościach mniejszych niż całopojazdowe nie jest zbyt opłacalne. Ceny takiej śruty w Hamburgu w ostatnich miesiącach były bardzo zbliżone do cen polskich – występowały wahania cenowe rzędu od kilku do kilkudziesięciu PLN na plus lub minus.

Źródło: agrolok.pl

 

Handel śrutą sojową i przywłaszczanie VAT – symulacja kosztów i zysków

Temat zarabiania na śrucie sojowej jest znany od co najmniej 3 lat – jest to o tyle istotne, że w tym okresie nastąpiły pewne zmiany w sposobie działania przestępców. Dlaczego? Ponieważ początkowo słupy sprzedawały towar innym przedsiębiorcom na 23% stawce VAT-u, którego potem nie odprowadzały (typowe dla znikającego podatnika). Towar w tym wariancie był sprzedawany 10-15% taniej od ceny rynkowej – według szacunków ekspertów podatkowych – więc zysk z unikania opodatkowania na jednej transakcji oscylował w granicach 13 – 8%. Minimalne zamówienie to zwykle ok. 25 ton (mieściło się na 1 naczepę), co przy cenie 1 tony równej ok. 1400 PLN netto dawało zysk na jednym zestawie oscylujący w granicach 4500 – 2800 PLN. Od tego należało jeszcze odliczyć koszty transportu z Niemiec w zakresie ok. 70 PLN lub więcej za 1 tonę oraz inne koszty logistyczne – jeśli ktoś je faktycznie ponosił, to znacząco zmniejszały one opłacalność procederu.

Skarbówka kontratakuje

To się jednak w pewnym momencie ukróciło, gdyż służby skarbowe zaczęły po prostu baczniej się przyglądać „sojowym” biznesmenom, a przedsiębiorcy uważali, aby nie wdawać się w transakcje z podejrzanymi podmiotami. Co więc pozostało grupom przestępczym…? Skierować się bezpośrednio do końcowego klienta, czyli najczęściej wprost do rolnika! Tylko jak na tym zarobić, skoro „wskakujemy” na VAT 8%…?

Podstawa to oczywiście kupić towar na zerowej stawce VAT – a taką można uzyskać chociażby na drodze WNT, czyli wewnątrzwspólnotowego nabycia towaru. Tak więc niemiecka lub holenderska firma znajdująca się pod kontrolą polskich VAT-owców kupuje śrutę np. w porcie w Hamburgu. Towar jest potem fakturowany na kilka kolejnych firm, a następnie jedzie do Polski. Dokumenty są „neutralizowane” w taki sposób, aby wynikało z nich, że towar przyjechał ze Szczecina – chodzi tutaj o to, aby nie budzić podejrzeń kupującego zbyt niską ceną. Kupujący, który dobrze zna rynek, mógłby bowiem zapytać: „Panie, a co to tak tanio, jak towar z Hamburga idzie i dużo Pan pewnie za transport płaci…?”. Aby uniknąć podobnych pytań, „spolonizowana” już śruta za pośrednictwem polskiego słupa trafia do finalnego odbiorcy.

Tyle, że podstawienie jednego TIR-a do portu w Hamburgu i dostawa 25-27 ton śruty sojowej na zachodnią granicę Polski (np. do Gorzowa) to koszt ok. 70 PLN za tonę, czyli 1800 – 2000 PLN za naczepę. Dzięki „uniknięciu” 8% VAT-u mamy z kolei w kieszeni ok. 110 PLN na 1 tonie (przy cenie ok. 1400 PLN netto / tona), czyli 2800 – 3000 PLN. Widać więc, że margines na potencjalny zysk jest niewielki i wynosi w granicach 1000 PLN za jeden transport, a przecież trzeba sprzedać taniej, aby towar zszedł możliwie szybko! Jak więc zwiększyć opłacalność tego biznesu…?

 

Prosty patent: nie płacimy firmie transportowej

Sojowi VAT-owcy wpadli na banalny pomysł zarabiania kosztem przedsiębiorstw transportowych. Zakładają firmę spedycyjną, która zamawia u przewoźników transport śruty sojowej z Hamburga. Przewoźnik dostarcza towar we wskazane miejsce, a następnie wystawia spedycji fakturę, np. z 60-dniowym terminem płatności (często spotykany standard w branży transportowej). „VAT-owska” spedycja oczywiście tych faktur nie płaci (VAT-u zresztą też), a po kilku miesiącach po prostu znika z rynku. I tym sposobem nie ponosząc kosztów transportu można teoretycznie zarobić 2800 – 3000 PLN na jednej ciężarówce (stan na początek 2019 roku). Oczywiście należy od tego odjąć koszty związane chociażby z obniżeniem ceny do poziomu bardzo atrakcyjnego dla finalnego odbiorcy, koszty założenia i funkcjonowania firmy spedycyjnej, ewentualne koszty magazynowania itp. Ogólnie można jednak przyjąć, że na 1 aucie typu TIR wiozącym śrutę sojową VAT-owcy mogą obecnie zarobić ok. 2000 PLN na czysto.

Ktoś może tutaj zapytać: ok, ale przecież założenie spedycji to nie takie hop – siup, no bo trzeba mieć zabezpieczenia itp., więc jak…?  Po pierwsze można kupić już istniejącą spółkę z o.o. z licencją spedycyjną – i to za całkiem niewielkie pieniądze. Po drugie jeśli ktoś zdecyduje się na tzw. start od zera, czyli założenie nowej spółki, to w praktyce niejednokrotnie wystarczy wykupione ubezpieczenie OCS (koszt to kilka tys. PLN) – teoretycznie aby otrzymać licencję, należy jeszcze posiadać zabezpieczenie w kwocie 50 000 Euro (np. zdeponowane na rachunku bankowym lub poświadczone rocznym sprawozdaniem), ale w praktyce jest to do ogrania. Oczywiście to też nie jest tak, że wczoraj otwarta spedycja uzyska z miejsca zaufanie przewoźników, którzy pójdą na mocno przedłużone terminy płatności! Trzeba się trochę namęczyć z wykonywaniem rzeczywistej działalności przez kilka miesięcy, w tym okresie normalnie płacić przewoźnikom, no ale przyjdzie taki moment, gdzie wdraża się w życie główny plan zarabiania, czyli VAT dla nas…

 

Krótkie podsumowanie

Ten prosty przykład pokazuje dość jasno, w jaki sposób mafie VAT-owskie szkodzą uczciwym przedsiębiorcom. Poszkodowani są tutaj bowiem zarówno właściciele firm trudniący się legalnym handlem śrutą, jak i przedsiębiorcy z branży transportowej, którzy nie otrzymali zapłaty. Wszystkim przewoźnikom sugeruję więc uważać na nowo powstałe, nieznane spedycje, które zlecają transport śruty sojowej z niemieckich portów – jest spora szansa, że może tam wystąpić problem z płatnością! Jak duża jest skala tego zjawiska? Ciężko jednoznacznie oszacować, ale biorąc pod uwagę to, że import do Polski śruty sojowej szacowany jest na ok. 2,5 miliona ton (dane szacunkowe za sezon 2016/2017), można uznać, że jest tam wystarczająca przestrzeń dla VAT-owców. I to byłoby na tyle na ten moment, jeśli chodzi o zagadnienia związane z VAT-em – skupię się teraz na opracowania tego zagadnienia na potrzeby książki (no chyba, że coś naprawdę ciekawego pojawi się w międzyczasie). Nie oznacza to oczywiście stagnacji na blogu – jest tyle innych tematów związanych z przestępczością gospodarczą, że będę miał o czym pisać jeszcze przez długie miesiące (oby tylko czasu wystarczyło). ???? 

Zdjęcie ilustrujące wpis jest poglądowe! Osoby, rzeczy lub sytuacje przedstawione na zdjęciu NIE mają bezpośredniego związku z treścią niniejszego wpisu!