Przemyt gazów HFC – sposób na dochodowy biznes?

Przemycać można różne rzeczy – nawet takie, które „się fizjologom nie śniły”, jak mawiał klasyk. Do tej kategorii można chyba zaliczyć gazy typu HFC, czyli inaczej mówiąc hydrofluorowęglowodory lub też gazy cieplarniane. Stosuje się je min. w różnego rodzaju urządzeniach chłodniczych, klimatyzacjach oraz jako składniki wielu aerozoli – nie ma więc chyba wątpliwości, że jest to popularny produkt.

 

Dlaczego w ogóle przemyca się gazy typu HFC

Zacznijmy od tego, że Unia Europejska stara się walczyć z gazami typu F (do których należą także HFC), dążąc do ich stopniowego wycofania z rynku. Zgodnie z przyjętymi niedawno dyrektywami, do 2030 roku ma nastąpić obniżenie poziomu emisji takich gazów aż o 2/3 (w porównaniu ze stanem na 2014 rok). Oczywiście walka ta jest toczona „w imię ekologii i z uwagi na efekt cieplarniany”, gdyby ktoś miał w tej kwestii jakieś wątpliwości. Efektem takiego podejścia było nałożenie limitów / kontyngentów, jakie mają do dyspozycji producenci oraz importerzy na terenie UE. Nie wdając się zbytnio w szczegóły, spowodowało to bardzo duży wzrost cen: w latach 2014 – 2018 nastąpił skok aż o ponad 800% (średnie z kilku krajów UE)! A ponieważ zapotrzebowanie na HFC tak od razu się nie zmniejszyło, a chętnych na zakup po niskiej cenie było sporo, to do akcji szybko wkroczyli przemytnicy… I zrobili to z rozmachem – branżowe źródła szacują bowiem, że w 2018 roku wartość przemytu tych gazów do UE wynosiła ok. 20% legalnej sumy dopuszczonej do obrotu, co oznacza, że jest to wielomilionowy biznes.

 

Podstawowe kierunki przemytu

Tutaj należałoby zacząć od tego, że duża część (o ile nie zdecydowana większość) HFC nielegalnie pojawiającego się na europejskim rynku pochodzi z Chin. Świadczą o tym poniekąd rozbieżności w danych eksportowych Chińczyków, a danych importowych służb państw UE. I tak, dla przykładu:

– Chorwacja: 304% różnicy w stosunku do chińskich danych

– Dania: 238% różnicy

– Litwa: 123% różnicy

– Grecja: 104% różnicy

Oznacza to, że przykładowo do takiej Chorwacji z Chin wyeksportowano 304% więcej HFC, niż zadeklarowano importu w samej Chorwacji. Inny przykład: chińscy celnicy zarejestrowali w 2017 roku wywóz 245 ton HFC do Łotwy, podczas gdy łotewscy celnicy zarejestrowali jedynie 16 ton przywiezionych na terytorium Łotwy. Co się zatem stało z pozostałymi 229 tonami gazu – wyparował…? Niekoniecznie – raczej został wprowadzony na teren Unii Europejskiej z ominięciem limitów. Oczywiście, część z tej różnicy można zapewne wytłumaczyć błędami typu przypisanie nieprawidłowego kodu celnego lub zwyczajnemu niewysłaniu dokumentów, ale luka importowa i tak będzie znaczna.

 

Różnice w zestawieniach celnych Chiny – wybrane kraje Europejskie. Źródło: raport EIA (Environmental Investigation Agency).

 

Jeżeli chodzi o szlaki przemytnicze, jakimi HFC trafia na tereny UE, to można wskazać na 3 główne kierunki:

– północny, czyli przez Rosję i Ukrainę do Litwy, Łotwy i Polski, a stamtąd dalej na Zachód

– południowy, czyli przez Turcję do Grecji, Chorwacji oraz Włoch,

– zachodni, czyli z Wysp Owczych do Danii.

 

Główne szlaki przemytnicze do UE. Źródło: raport EIA (Environmental Investigation Agency).

 

Główne metody przemytu

Metoda 1: półlegalny import gazów

Należy zacząć od tego, że importowane na teren UE gazy cieplarniane muszą być wpisane do rejestru HFC, przy użyciu systemu F-gas. System ten służyć ma alokacji kontyngentów na zużycie gazów oraz monitorować ich wykorzystanie – obowiązek zarejestrowania się w tym systemie ma każde przedsiębiorstwo, które w ciągu 1 roku produkuje sprowadza na teren Unii gazy typu HFC w ilości odpowiadającej 100 tonom CO2 eq / CDE (równoważnik dwutlenku węgla). Na czym jednak polega wspomniana „półlegalność”? A chociażby na tym, że gazy normalnie płyną sobie do jakiegoś europejskiego portu, gdzie są zwyczajnie zgłaszane do procedur celnych. Na co liczą w takich przypadkach przestępcy?

 

Po pierwsze na to, że celnicy nie skontrolują kontenera, w którym np. może się znajdować o wiele większa ilość HFC niż ta zadeklarowana w dokumentach. I to się niekiedy udaje, gdyż celnicy zwyczajnie nie są w stanie skontrolować wszystkiego. Przykładowo: w naszej Gdyni % udział zgłoszeń celnych poddanych kontroli przed zwolnieniem towarów kształtował się w 2016 roku na poziomie 2,56% (zgodnie z oficjalnymi danymi) i nie sądzę, żeby od tego czasu jakoś drastycznie wzrósł. Jak kształtuje się wspomniany udział np. w Rotterdamie, tego niestety nie wiem, ale obstawiam, że na zbliżonym poziomie – warto sobie bowiem uświadomić fakt, że ten holenderski port przyjmuje rocznie około 125 milionów kontenerów, czyli średnio ponad 340 tys. dziennie. Fizyczne, 100% skuteczne, skontrolowanie takiej ilości to arcytrudne zadanie – nawet przy pomocy nowoczesnych skanerów i doskonałej organizacji procesów logistycznych (z której zresztą słyną Holendrzy).

 

Po drugie przemytnicy co prawda deklarują prawidłowe kody celne gazów, ale najzwyczajniej w świecie nie zgłaszają takich transportów do systemu F-gas. W praktyce jest bowiem tak, że celnicy sprawdzają jedynie to, czy dany importer jest w systemie i jak duży limit mu przyznano, a nie sprawdzają już tego, w jakim % tenże limit wykorzystał. Sprawdzenie % wykorzystania limitu jest w ogóle trudne do przeprowadzenia – w systemie nie ma bowiem łatwo dostępnych informacji na ten temat, co mocno utrudnia czynności kontrolne. Zresztą można też np. sprowadzić towar na firmę – krzak, która w ogóle nie jest zarejestrowana w rejestrze przedsiębiorstw obracających HFC i liczyć na to, że służby celne tego faktu nie wyłapią. Przykładem praktycznego zastosowania tej ostatniej metody był transport 600 butli gazu 134a, skonfiskowanych w 2018 roku właśnie we wspomnianym kilka linijek wyżej Rotterdamie. Towar przybył tam drogą morską z Turcji, a odbiorcą była firma bez wpisu w rejestrze przedsiębiorstw obracających HFC.

 

No i po trzecie ciekawym „patentem” jest tutaj deklarowanie szybkiego reeksportu. W praktyce wygląda to tak, że importuje się dużą ilość HFC do któregoś z krajów UE, sporo powyżej przyznanego limitu, a w razie problemów podczas odprawy celnej nieuczciwy importer oświadcza, że gazy będą dalej eksportowane poza teren Unii. Jest to zgodne z prawem – o ile oczywiście taki towar faktycznie w krótkim czasie popłynie czy też pojedzie gdzieś w dalekie świata strony. W rzeczywistości jednak gazy zostają sprzedane w Europie, a firma importująca po prostu się „zwija”.

 

Rzecz jasna szmuglerzy ryzykują konfiskatą towaru oraz nałożeniem poważnych kar finansowych na firmy zamieszane w nielegalny import HFC. Jednak widocznie po wkalkulowaniu strat i tak się opłaca – analogicznie chociażby jak w przypadku przemytu papierosów, gdzie średnio 1 TIR na 10 jest przeznaczony „do odstrzału” przez służby celne i nikt specjalnie nie rozpacza z tego powodu. A jeśli chodzi o kary administracyjne, to zawsze przecież można założyć firmę na „słupa” – stara, sprawdzona metoda, którą się wykorzystuje także i w tym biznesie.

 

Okno logowania do systemu F-gas. 

 

Metoda 2: klasyczny przemyt do UE

Tutaj nie ma wielkich niespodzianek: HFC trafia do Unii Europejskiej drogą lądową lub morską, a główny szlak przemytniczy biegnie od Chin, poprzez Rosję i Turcję. Metody transportu są różne: od kontenerów na statkach, poprzez TIR-y, autokary, a na zwykłych autach osobowych skończywszy. Zaraz, zaraz, gazy w osobówkach i autobusach…? Owszem – w ten sposób często przemyca się chociażby 134a, używany jako czynnik chłodzący do klimatyzacji samochodowych (który mocno ostatnio podrożał). Warto też wspomnieć o ciekawej opcji, jaką jest szmuglowanie na łodziach rybackich z Turcji do Grecji lub poprzez Maltę na południe Włoch – ten kanał jest praktycznie nie do skontrolowania w szerszej skali.

 

Przemyt HFC do Polski

Nie ma się co oszukiwać: ze względu na nasze położenie jesteśmy krajem, w którym przemytników jest całkiem sporo, więc byłoby w sumie dziwne, gdyby nie starali się oni zarobić także na szmuglowaniu HFC. I tak też się dzieje, ponieważ Polska jest swego rodzaju punktem przerzutowym, do którego sprowadza się wspomniany towar – głównie z Ukrainy – a potem „pcha” go dalej na Zachód. Oczywiście przy okazji korzystają także nasi przedsiębiorcy – przykładowo szacunki polskiej fundacji PROZON, która min. zajmuje się monitorowaniem problemu, mówią o tym, że obecnie w Polsce ok. 1/3 czynników do „nabijania” klimatyzacji w pojazdach mechanicznych pochodzi z wątpliwych lub nielegalnych źródeł. Czy te dane są przeszacowane, czy jednak nie, ciężko jest mi powiedzieć.

 

Przemyt na dużą skalę

Na początku kwietnia 2019 roku funkcjonariusze KAS z Łodzi przejęli blisko 25 ton gazów typu HFC bez odpowiednich papierów. Zgodnie z ustaleniami import towaru zgłosiła firma z Ukrainy, a został on zatrzymany dzięki „użyciu nowoczesnej technologii oraz wiedzy funkcjonariuszy KAS dotyczącej skomplikowanych regulacji prawnych UE w zakresie obrotu gazami sklasyfikowanymi jako cieplarniane”. No ok, niech będzie…

 

Kontrabanda gazów HFC przechwycona przez służby na terenie Polski. Źródło: KAS (Krajowa Administracja Skarbowa). 

 

Przemyt na małą skalę

W marcu 2018 roku polscy celnicy skontrolowali 2 samochody, w których przewożono czynnik chłodniczy ukryty w… butlach na gaz LPG. Trzeba przyznać, że rozwiązanie dość pomysłowe. No i teraz w tych autach udało się „upchnąć” jakieś 65 – 90 litrów gazu – nie wchodząc zbytnio w techniczne zawiłości: 1 litr takich gazów to równowartość ok. 0,5 kg, więc w tym przypadku przemytnicy mieliby do dyspozycji +- od 32 do 45 kg czynnika. Teoretyczna wartość rynkowa w Polsce wynosiła ok. 4500 – 6500 PLN, ale realna odsprzedaż byłaby jednak raczej na poziomie ok. 1/2 – 1/3 tejże ceny rynkowej (jak to w przypadku nielegalnych towarów bywa). Co ciekawe, podobno owych przemytników zawrócono na Ukrainę, nakładając na nich grzywny w wysokości ok. 20% wartości nielegalnego towaru. Ok, a kto byłby potencjalnym odbiorcą? Najprawdopodobniej warsztaty zajmujące się napełnianiem klimatyzacji samochodowych, które dzięki zakupowi przemycanego HFC mogą po prostu zarobić więcej (bo klientów „skasują” na ogół jak za czynnik z legalnej dystrybucji).

 

Kontrola samochodu, którym chciano przemycić do Polski gazy HFC ukryte w butli na LPG. Źródło: Fundacja Ochrony Klimatu PROZON. 

 

Opłacalność biznesu – rok 2019

Zacznijmy może od cen w legalnej dystrybucji, jakie obowiązują na terenie Unii Europejskiej. Tak więc w Niemczech butlę zawierającą 12 kg HFC 134a możemy kupić od +- 350 Euro. Bardzo podobne ceny mamy również w Polsce, gdzie taka butla kosztuje ok. 1500 PLN. W przeliczeniu wychodzi więc jakieś 30 Euro za 1 kg czynnika. Idźmy dalej: na potrzeby przemytu – zwłaszcza na mikroskalę – zwykle używa się małych butli o pojemności od 10 do 13,6 kg. Przy zakupie hurtowym w Chinach (ilości całopojazdowe powyżej 1000 sztuk) da się kupić butle HFC o pojemności 13,6 kg w cenie 40 – 45 Euro / sztuka. Jak łatwo obliczyć, 1 kg czynnika kosztuje tu ok. 3 Euro, a więc 10-krotnie mniej niż jego cena w legalnej dystrybucji detalicznej na terenie UE!

Oczywiście nikt tutaj raczej nie „wykręci” 10-krotnej przebitki, ponieważ towar po pierwsze trzeba przetransportować z Chin do Europy, po drugie rozprowadzić w detalu (lub hurcie), a po trzecie wreszcie zaoferować w bardzo atrakcyjnej cenie, aby ktoś w ogóle zaryzykował jego kupno. I tak, dla przykładu, na Zachodzie Europy da się taką butlę o pojemności 13,6 kg sprzedać za 200 – 250 Euro, a w Polsce realnie można za nią uzyskać jakieś 140 – 200 Euro (tak przynajmniej twierdzą firmy z branży). Zauważalnie niższa cena „startowa” w naszym kraju jest spowodowana tym, że stosunkowo łatwo można tutaj przemycić towar z Ukrainy, do której mamy przecież blisko, co obniża koszty. Jeżeli chodzi o modele dystrybucji, to poniżej 2 przykładowe:

1. Sprowadzenie dużego transportu z Chin i przewiezienie go w całości na teren UE, a potem już klasyczna odsprzedaż: mailowanie i dzwonienie po firmach z branży, portale aukcyjne, dealerzy – detaliści docierający np. do niezależnych warsztatów nabijających klimatyzację itp. Nie jest to zadanie łatwe, ale do przeprowadzenia – zwłaszcza, jeśli znajdzie się jednego dużego odbiorcę, który od razu weźmie cały towar lub jego znaczną część.

2. Sprowadzenie transportu na np. Ukrainę, a stamtąd przemycenie „małą łyżeczką” do Polski i Niemiec. Hurtownik sprowadzający towar nie musi przy tym sam organizować takiego przemytu – wystarczy, że doda swój narzut (zwykle przy podobnych biznesach jest to 50 – 100%) i odsprzeda towar „mrówkom”, które będą to przewozić przez granicę ukraińsko – polską i rozprowadzać dalej. Przykładem takich „mrówek” byli chociażby kierowcy dwóch aut przewożących HFC w butlach na LPG z Ukrainy do Polski. Ten sposób jest bezpieczniejszy, choć wydaje się, że dystrybucja tego typu byłaby bardziej rozciągnięta w czasie.

Na zakończenie wątku dystrybucji warto jeszcze dodać pewien „smaczek” statystyczny: otóż według badania przeprowadzonego wśród firm z branży (tzn. używających HFC), aż 72% z nich miało styczność z nielegalnym towarem lub też dostało propozycję jego zakupu z podejrzanych źródeł. Handlarze więc nie próżnują…

 

Screen z ogłoszenia na Facebooku dotyczącego sprzedaży HFC. 

 

Krótkie podsumowanie: jak walczyć z nielegalnym importem gazów typu HFC

Powiem tak: nie ma się co dziwić, że przemyt i nielegalny handel HFC kwitnie – tak to już bywa w przypadku towarów, których cena jest sztucznie „pompowana” przez rozmaite regulacje lub też bardzo duże obciążenia podatkowe (analogicznie: papierosy). Oczywiście w planach są przeróżne działania zmierzające do ograniczenia procederu, jak chociażby:

– uzupełnienie istniejącego systemu o narzędzie pozwalające służbom celnym na szybkie sprawdzenie tego, jak wysoki limit na HFC przyznano danemu importerowi i jakie jest % wykorzystanie tego limitu w czasie rzeczywistym,

– zlikwidowanie „bałaganu” z jednostkami – obecnie limity są mierzone w ekwiwalentach CO2, a tymczasem w formularzach celnych (SAD) występują kilogramy oraz tony; oczywiście można to przeliczyć, ale jest to dodatkowe utrudnienie, które zniechęca wielu celników do rzetelnej pracy,

– stworzenie dodatkowej dokumentacji oraz usprawnienie / umożliwienie monitorowania obrotu gazami HFC deklarowanymi jako przeznaczone do szybkiego reeksportu poza UE,

– systematyczne szkolenia służb celnych, aby skuteczniej wyłapywały przemytników oraz sukcesywne nagłaśnianie problemu.

Nie da się ukryć, że obecnie system monitorowania jest dość dziurawy, więc handlarze nielegalnie sprowadzonym HFC mają możliwość relatywnie prostego zarabiania. I dopóki się tego systemu nie uszczelni, to gazy dalej będą „przeciekać” na teren Unii Europejskiej. A zresztą, nawet po operacji uszczelnienia i tak pozostanie jeszcze klasyczny przemyt – a tego praktycznie nie da się w 100% wyeliminować, dopóki będą klienci na tego typu kontrabandę (a zapewne będą, jeśli utrzyma się dotychczasowy poziom rozbieżność cen na linii UE – Chiny).

Zdjęcie ilustrujące wpis jest poglądowe! Osoby, rzeczy lub sytuacje przedstawione na tym zdjęciu NIE mają bezpośredniego związku z treścią niniejszego wpisu!

Szybkie i skuteczne odzyskiwanie długów B2B – co należy wiedzieć

Windykacja B2B to temat, wokół którego narosło wiele mitów, a sam proces jej przeprowadzania traktowany jest po macoszemu – i dzieje się tak zarówno w przypadku małych firm, jak i dużych podmiotów robiących milionowe obroty. Częściowo jest to skutek braku elementarnej wiedzy i kompetencji, a częściowo braku czasu i zaangażowania. Dzisiejszy wpis będzie więc swego rodzaju przewodnikiem po tym, jak windykować, aby osiągnąć maksymalną skuteczność.

 

Typowy schemat windykacji w polskiej firmie

Nie ma co ukrywać, że świadomość dochodzenia swoich roszczeń w wielu przypadkach ogranicza się do uproszczonego schematu:

Kontrahent zalega z płatnością, telefon od szefa – obietnica zapłaty. Kiedy? Dokładnie nie wiem, ale zapłacę, czekam na przelew, byłem w szpitalu. Mijają dni, tygodnie, kontakt się urywa albo sytuacja powtarza. Schemat co prawda może wyglądać inaczej, przyjmując różne wariacje. Wszystko sprowadza się jednak do jednego niepodważalnego faktu: braku płatności lub widocznego opóźnienia.

W bardziej rozwiniętych strukturach spotkamy księgową, która zajmuje się windykacją należności. Przysłowiowa Pani Krystyna najlepiej wie, ile dana faktura zalega i co można z tym zrobić.  Czasem, współdziałając z szefem, wystosuje wezwanie do zapłaty, niezbyt często jednak zwracając przy tym uwagę na coś takiego, jak stopniowanie represyjności wezwań. Będąc przy tej kwestii warto pamiętać, że po drugiej stronie mamy też dłużnika, który również lubi (albo i musi, różnie bywa) stopniować priorytety płatności. No i teraz chodzi rzecz jasna o to, aby znaleźć się „w szufladce” z napisem „wysoki priorytet” i nie dać się zepchnąć gdzieś na peryferia.

 

Profesjonalny windykator – czyli właściwie jaki?

Przede wszystkim dobrze przygotowany windykator to osoba doświadczona, potrafiąca używać narzędzi wywierania wpływu, znająca techniki neutralizacji wymówek, argumentacji stanowiska oraz posiadająca umiejętności negocjacji. Musi też czasem postraszyć niesolidnego płatnika – przykładowo informując go o konsekwencjach karnych, jakie mogą na niego czekać w przypadku zapędów na wyzbywanie się majątku. Dobrze byłoby też, aby windykator legitymował się wykształceniem prawniczym oraz doświadczeniem z zakresu psychologii czy ekonomii. No i jedna z najważniejszych rzeczy, którą często się pomija (a przynajmniej takie jest moje zdanie), czyli… kreatywność. Sprawa sprawie bowiem nierówna i to, co zadziała na jednego dłużnika, niekoniecznie musi być dobrym „batem” na drugiego. Bycie kreatywnym ma szczególne znaczenie w przypadku większych spraw, gdzie dłużnik się ukrywa i kombinuje – tutaj standardowym wysłaniem wezwania do zapłaty nic się nie zdziała. Podsumowując: przedstawiony obraz specjalisty ds. windykacji jest daleki od stereotypowego osobnika w dresie i z kijem baseballowym w ręku – to nie lata 90. i w sumie dobrze.

 

Źródło: badanie „Portfel należności polskich przedsiębiorstw” Konferencji Przedsiębiorstw Finansowych w Polsce oraz Krajowego Rejestru Długów 

 

Kilka ważnych pojęć z zakresu windykacji – krótkie omówienie

 

  1. Monitoring należności

Celem monitoringu jest dyscyplinowanie niepłacących klientów – w końcu każdemu czasem zdarza się o czymś zapomnieć, a jak ktoś się dopomina i dopomina o swoje, to zwykle zapłacimy mu prędzej niż temu, kto miesiącami milczy. Monitoring należności to także wysyłanie wezwań do zapłaty z odpowiednio dopasowanymi sankcjami w przypadku braku wpłat. Tutaj mamy wiele elementów układanki: monit ponaglający, wezwanie do zapłaty, przedsądowe wezwanie do zapłaty, informacje o wpisaniu dłużnika do KRD, o naliczonych odsetkach, konsekwencjach ewentualnego postępowania egzekucyjnego, czy też wnioskowaniu o sądowe wyjawienie majątku. Oczywiście te elementy należy poukładać w odpowiedniej kolejności, w sposób spójny i logiczny – wtedy to będzie działać prawidłowo.

 

  1. Poszukiwanie majątku dłużnika

Po bezskutecznej windykacji polubownej, gdy telefony już milczą, a wysłane pisma odbijają się zwrotnie, kolejnym etapem powinno być złożenie dłużnikowi wizyty. Jedną z dostępnych opcji jest zatrudnienie profesjonalnego detektywa, ale ze względu na dość spore koszty wierzyciele decydują się na to głównie przy sprawach grubszego kalibru. Druga możliwość to wysłanie w teren doświadczonego windykatora – w większości przypadków bardzo zwiększa to szanse na to, aby wyciągnąć coś ze sprawy.

Dlaczego ustalenie majątku dłużnika jest naprawdę ważne?

Z doświadczenia mogę powiedzieć tak: większość wierzycieli idzie na tzw. łatwiznę i po prostu odpuszcza ten etap. Zwykle jest to błąd. Sprawdzenie miejsca działalności gospodarczej lub miejsca zamieszkania, rozmowa face to face, próba wyciągnięcia informacji od dłużnika o posiadanym majątku itp. mają bowiem istotne znaczenie do oceny sytuacji w kontekście ewentualnego pozwu lub skargi pauliańskiej. Także informacje o zalegających z płatnościami kontrahentach są szalenie ważne. Zgromadzone w ten sposób dane mogą być później przekazane na etapie egzekucji komornikowi, który szybko zajmie wskazany majątek lub wierzytelność z danego kontraktu.

 

  1. Weksel oraz inne formy zabezpieczenia wierzytelności

Dobry windykator niejednokrotnie przekona dłużnika do podpisania weksla – a jakich argumentów przy tym użyje, to już zależy od konkretnej sytuacji. Abstrahując już od psychologicznego oddziaływania takiego dokumentu i faktu, iż stanowi on całkiem niezłe zabezpieczenie roszczeń, to w przypadku zdecydowania się na pozew sądowy obniżamy dzięki niemu koszty postępowania sądowego. Opłata za pozew z weksla wynosi 25% opłaty stosunkowej. Pozwy skierowane w postępowaniu nakazowym są też o wiele tańsze, a do tego szybsze w rozstrzygnięciu. Przykład:

Strona wnosi o zasądzenie nakazu zapłaty opiewającego na 100 tys. PLN. Wysokość opłaty stosunkowej wynosi 5%, czyli 5000 PLN. W przypadku postępowania nakazowego wychodząc z pozwem z weksla opłata wyniesie czwartą część tej kwoty, tj. 1250 PLN. Jest różnica? Jest.

Jeśli chodzi o inne prawne formy zabezpieczenia należności, to można do nich zaliczyć: poręczenia cywilne, umowy przewłaszczenia ruchomości, zastawy rejestrowe, gwarancję bankową, hipotekę czy zgodę dłużnika na dobrowolne poddanie się egzekucji w formie aktu notarialnego. Form zabezpieczenia mamy oczywiście więcej, ale o tym akurat może kiedy indziej.

 

  1. Windykacja a dział handlowy w firmie

Wielu przedsiębiorców nie zdaje sobie sprawy z tego, że skutecznym rozwiązaniem wielu problemów z zaległymi płatnościami może być… właściwe przeszkolenie działu handlowego. Celem naszych handlowców jest oczywiście pozyskiwanie nowych klientów, jednak sprzedawanie każdemu na odroczony termin płatności bez odpowiedniej polityki kredytowej, procedur czy form zabezpieczenia to pierwszy gwóźdź do przysłowiowej trumny. Odpowiednie procedury w firmie, system motywowania bądź sankcji związanych z odpowiedzialnością za spływy gotówki, to elementarne zasady. Szczególny nacisk na ten model należałoby zwracać uwagę zwłaszcza w przypadku dużych podmiotów. Tymczasem w wielu firmach wygląda to tak:

Sprzedawca na siłę wpycha towar zadłużonemu klientowi, a jednocześnie walczy z działem windykacji o to, czy np. wstrzymać bądź wydać towar.

Zjawisko często występujące, a przecież w ramach jednej firmy powinno się grać do jednej bramki! W skali dużego przedsiębiorstwa podobne podejście może skutkować ciężkimi do odrobienia stratami – zwłaszcza w niskomarżowych branżach.

Oczywiście to też nie jest tak, że account / sales manager będzie w stanie zastąpić zawodowego windykatora. Weźmy taki oto przykład: czy wątpliwości odnośnie konsekwencji podpisania zastawu rejestrowego wyjaśni zdeterminowany handlowiec, który musiałby biegle znać ustawę o zastawie rejestrowym i rejestrze zastawów…? Raczej nie. Z doświadczenia wiem, że windykator z wiedzą z zakresu prawa i doświadczeniem w rozmowach z dłużnikami zdecydowanie lepiej sprawdzi się w takim przypadku. Tu jednak wychodzimy poza podstawowy zakres ściągania długów na zlecenie wchodząc w model bardziej kompleksowej obsługi od A do Z.

Na koniec tego punktu warto też dodać, że osobiste relacje na linii klient-handlowiec powinny być wykorzystanie w stopniu maksymalnym jako źródło informacji, czy też możliwość podpisania dokumentów zabezpieczających. Doświadczona firma windykacyjna (lub też dobry windykator zatrudniony na etacie) będzie nastawiona na kompleksową współpracę z działem handlowym jak i prawnym. Szybki przepływ informacji – celem maksymalizacji efektów, a niekoniecznie stawianiu na piedestale działań ze swojego podwórka. Niemniej wszystko to zależy od zakresu współpracy, na jaką decyduje się klient.

 

Źródło: badanie „Portfel należności polskich przedsiębiorstw” Konferencji Przedsiębiorstw Finansowych w Polsce oraz Krajowego Rejestru Długów 

 

Profesjonalna firma windykacyjna, czy od razu komornik?

Po pierwsze i najważniejsze: każde odzyskanie należności na drodze sądowej to koszty. Koszty zastępstwa w procesie, uzyskania prawomocnego tytułu, zastępstwa w egzekucji… Do tego dochodzi niejednokrotnie opłata abonamentowa, która firmy płacą kancelariom prawnym za sporządzenie wezwań do zapłaty (którymi mógłby spokojnie zająć się windykator).

Co dzieje się dalej? Na etapie egzekucji tanio też nie jest: zaliczki na wydatki komornika, zaliczka na zapytanie, korespondencję, poszukiwanie majątku, jednorazowo przeprowadzone czynności terenowe, opłata za nagrywanie czynności – a tu sprawa nadająca się do umorzenia… Wierzyciele powinni też wiedzieć, że w wielu kancelariach komorniczych tzw. czynności terenowe polegają na jednorazowej wizycie u dłużnika (a nie zawsze można go zastać). Nie powinno to zbytnio dziwić z uwagi na bardzo dużą liczbę spraw, jakie przypadają na jedną kancelarię – liczby rzędu kilku tysięcy nie będą tutaj niczym niezwykłym.

 

Realia pracy niektórych komorników

Ciekawym procederem funkcjonującym w wielu komorniczych kancelariach było (a myślę, że nadal jest) spisywanie protokołów z czynności terenowych „zza biurka”. Źródłami wiedzy „operacyjnej” były tutaj podwójne awizo oraz niezawodne Google Maps. Praktyki takie stosowane były względem dłużników z adresem zamieszkania odległym od kancelarii komornika (komu by się chciało tłuc przez pół Polski) lub z licznymi zbiegami na rachunkach bankowych. Oczywiście wierzyciel na ogół nie miał możliwości zweryfikowania, czy tak naprawę komornik poważnie zajął się jego sprawą i pojechał szukać majątku dłużnika, czy tylko „ściemniał” i wypisał fikcyjny protokół. Sprawa „załatwiona” w taki sposób była zwykle umarzana jako bezskuteczna. Co do przyczyn takich praktyk, to należy ich upatrywać w wielu różnych kwestiach i w zasadzie trzeba byłoby omówić to w oddzielnym wątku (może kiedy indziej). Po prostu przy nawale spraw nikt nie będzie się przesadnie rozczulał nad naszym dłużnikiem, wizytując go po kilkanaście razy. Taka jest prawda – brutalna, ale prawda.

 

Źródło: raport Krajowego Rejestru Długów, edycja III kwartał 2018

 

Czy warto od razu iść do prawnika z niezapłaconą fakturą?

Profesjonalna kancelaria obsługująca nasze przedsiębiorstwo to niewątpliwie duża zaleta i pomoc w załatwieniu często skomplikowanych spraw – co do tego nie ma raczej wątpliwości. Jeśli jednak chodzi o windykację należności, to powierzenie jej wyłącznie prawnikom może prowadzić do tego, że podążymy nie tą ścieżką, co trzeba. Dlaczego? Przede wszystkim dlatego, że większość prawników będzie mocno sugerować jak najszybsze składanie sprawy do sądu – mimo, że nie zawsze będzie to optymalne rozwiązanie! Wykorzystanie wielu narzędzi windykacyjnych może bowiem skutkować polubownym wyegzekwowaniem należności, co pozwoli uniknąć kosztów. Dla lepszego przedstawienia tematu „pobawiłem” się w krótkie porównanie (poniżej).

 

Windykator vs Prawnik

Zanim „padną strzały” w tym pojedynku, chciałbym mocno podkreślić jedną rzecz: nie twierdzę wcale, że prawnicy nie znają się na swojej robocie!  Chodzi jednak o to, aby w miarę możliwości jednak do sądu nie iść, lecz skutecznie odzyskać dług na etapie przedprocesowym. A tutaj już często doświadczony windykator wygra z prawnikiem, co zaraz przedstawię w oparciu o konkretne zagadnienia.

 

> Styl działania

Windykator zadzwoni, zneutralizuje standardowe wymówki dłużnika i przedstawi stosowne sankcje. Siły perswazji, doświadczenia i umiejętności nabytych latami nie da się porównać w żaden sposób do standardowego wysłania wezwania do zapłaty (choćby perfekcyjnie napisanego), co robi większość prawników – i na tym poprzestaje do momentu, w którym sprawa trafia do sądu.

 

> Monitoring należności

Ważna rzecz: o ile wzory pism przygotuje nam profesjonalna kancelaria prawna ponosząc za to odpowiedzialność, to jednak warto się zastanowić, czy kontakt z kilkudziesięcioma klientami będzie odbywał się przez naszego prawnika…? W większości przypadków odpowiedź brzmi nie – mecenas zwyczajnie nie będzie miał na to czasu, a często też i ochoty. Zresztą bez wypracowanego systemu ciężko jest skutecznie monitorować należności w szerszej skali – a to właśnie potrafią dobre firmy windykacyjne.

 

> Czynności terenowe

Sprawny terenowy lis śledczy (czyli windykator) odwiedzi feralnego dłużnika, przeprowadzi wywiad środowiskowy, a i niejednokrotnie wyciągnie niezwykle cenne informacje. Co zrobi nasz radca prawny w terenie? W większości przypadków niestety nic, gdyż po prostu tam nie pojedzie. Mecenas nie jest bowiem od tego, aby „bawić się w detektywa” i, zgodnie z moją wiedzą, rzadko któremu chce się to robić.

 

> Czas

W polskich realiach za organ zajmujący się ściąganiem długów uchodzi komornik sądowy. Jednak proces uzyskania tytułu wykonawczego i skierowania sprawy do egzekucji niekoniecznie jest szybki i prosty. Powiem więcej: w wielu przypadkach może trwać miesiącami, a w przypadku doświadczenia drugiej strony procesowej lub też skorzystania przez nią z usług kancelarii antywindykacyjnej nawet dłużej. Z usług windykacji możemy korzystać od razu, nie oglądając się na komornika.

 

> Doradztwo

Celem profesjonalnej firmy windykacyjnej kompleksowo zajmującej się ściąganiem należności, będzie efektywna współpraca zarówno z działem handlowym, jak i prawnym oraz z zarządem firmy. Połączenie narzędzi i instrumentów z zakresu prawa oraz informacji pochodzących od działu handlowego pozwoli doświadczonemu windykatorowi zmaksymalizować szanse na skuteczne wyegzekwowanie długu. Taki zamysł niekoniecznie będzie przyświecał naszemu pełnomocnikowi, żyjącemu przecież w dużej mierze z benefitów za kolejne pozwy sądowe.

 

> Szkolenia

Profesjonalne firmy windykacyjne oprócz ściągania należności często oferują także szkolenia z zakresu zabezpieczeń umów, minimalizowania ryzyka i podstaw windykacji należności w przedsiębiorstwie. Oczywiście nie każde z takich szkoleń jest warte uwagi, ale jeśli są one przeprowadzane przez doświadczonego windykatora – praktyka, który np. organizował działy windykacyjne w korporacjach, to naprawdę potrafią zrobić różnicę w późniejszym funkcjonowaniu firmy. Przeciętny prawnik prowadzący kancelarię nie będzie miał takiej wiedzy operacyjnej dotyczącej „poukładania” procesów związanych z należnościami w dużych przedsiębiorstwach – choć oczywiście mogą się tutaj zdarzyć wyjątki.

 

> Koszty

Wiele firm windykacyjnym za standardowe usługi pobiera jedynie prowizje od wyegzekwowanych roszczeń – najczęściej rozlicza się to % w momencie ściągnięcia długu. Klient nie musi więc ponosić kosztów obsługi prawnej, kosztów procesu, czy następnie kosztów egzekucyjnych (o długości ciągnących się w czasie postępowań nie wspominając). Wyjątkiem są oczywiście zlecenia niestandardowe (np. gdy w grę wchodzi popełnienie wyrafinowanego przestępstwa), w przypadku których windykatorzy pobierają część wynagrodzenia z góry.

 

> Nieszablonowe działanie

W przypadku świadomych dłużników i doświadczonych oszustów standardowa procedura polegająca na zaufania prawnikowi i złożenia pozwu do sądu nie wystarczy. Po prostu jeśli pójdziemy tak wydeptaną ścieżką, to szansa na odzyskanie straconych środków będzie znikoma. Niestety, ale w takich sytuacjach potrzebne są rozwiązania nieszablonowe, niekiedy na granicy prawa, od których wielu prawników raczej stroni z obawy o swoją reputację (bycie mecenasem bowiem zobowiązuje i wiąże się z pewnymi ograniczeniami). Windykatorzy, którzy przeżyli już swoje i z niejednego pieca chleb jedli (czyt. niejednego trudnego dłużnika odwiedzili), będą na ogół zdecydowanie ostrzejsi w działaniu.

 

Krótkie podsumowanie + coś ciekawego

Moim zdaniem dobry windykator w większości przypadków zwycięża z prawnikiem na etapie windykacji przedsądowej – zdaję sobie jednak sprawę z tego, że część Czytelników się ze mną nie zgodzi. Windykacja jest jednak branżą specyficzną, a już szczególnie wtedy, kiedy ma się do czynienia z tzw. trudnymi dłużnikami, którzy świadomie wykorzystują różne luki w prawie lub też zwyczajnie od samego początku są nastawieni na oszustwo. Aby „dopaść” takich gagatków nie wystarczy po prostu wytoczyć im proces – trzeba wykonać przed tym serię posunięć oraz zgromadzić odpowiednie dowody. I to jest właśnie zadanie dla dobrego windykatora. 

 

Windykacja w branży budowlanej

Budownictwo w Polsce jest w czołówce branż, w których występują problemy z płatnościami. Funkcjonuje w niej wielu nieuczciwych deweloperów oraz kancelarii prawnych, wyspecjalizowanych w tworzeniu umów i schematów mających na celu pozbawienie podwykonawców należnych im pieniędzy.

W czym możemy Ci pomóc

– skuteczna windykacja należności od dewelopera / generalnego wykonawcy

– ocena ryzyka współpracy z danym deweloperem / generalnym wykonawcą

– przeprowadzenie ustaleń majątkowych

– zgromadzenie materiału dowodowego

Kontakt:

E-mail: kontakt@bialekolnierzyki.com

Telefon: 513 755 005

 

Zapraszamy również do zakładki Oferta, w której znajdziesz więcej informacji na temat tego, czym się zajmujemy.

 

Darmowe materiały dla subskrybentów! 

Chcesz mieć dostęp do większej ilości przydatnej wiedzy? W takim razie zachęcam Ciebie do zapisywania się na nasz newsletter, w którym będziemy Tobie przesyłać ekskluzywne materiały dotyczące praktycznego zastosowania prawa w naszej rzeczywistości gospodarczej. Za darmo i bez zobowiązań! Link do zapisów: ➡️ kliknij

Afera nabojowa – kapiszon, czy jednak nie…?

Na portalu Wykop.pl wypłynęła wczoraj ciekawa sprawa: otóż użytkownik o nicku AloneShooter podlinkował do zapisu przebiegu posiedzenia sejmowego z grudnia 2017 roku, na którym to posłanka PiS Anna Maria Siarkowska informuje o kosztach zakupu i utylizacji starej amunicji wojskowej. Chodziło o naboje do karabinka AK-47, czyli popularnego „kałasza”, kaliber 7,62 mm. No i teraz, wedle słów tejże posłanki, w sklepie taki nabój „posłużbowy” kosztuje 1,10 PLN (stan na 2017 rok), a „koszt, który poniosło wojsko, to jest około 2,60 PLN”. W tym samym przemówieniu ta sama posłanka rzuciła informację, że koszt utylizacji jednej sztuki takiego naboju wynosi 5 PLN. No cóż, raczej dużo w porównaniu do ceny zakupu, a polska armia niby tyle właśnie płaci… Dodam jeszcze, że taką utylizację przeprowadza się w specjalnych piecach, po prostu wrzucając do nich naboje – w sumie niezbyt skomplikowany proces, który nie wymaga jakichś kosmicznie drogich technologii.

 

Screen z zapisu wspomnianego posiedzenia sejmowego. 

 

Pytanie więc, czy jest sens utylizować tę amunicję, czy może lepiej (i przede wszystkim taniej!) byłoby ją po prostu wystrzelać albo zorganizować przetarg i zwyczajnie sprzedać…?

Opcja pierwsza, czyli wystrzelanie np. w ramach ćwiczeń – możliwe, że z jakichś tam powodów masowo wystrzelać takiej amunicji się nie da, bo przykładowo byłoby to niebezpieczne. Przyjmijmy, że rzeczywiście tak jest i najprostsze wyjście nam odpada.

Opcja druga, czyli sprzedaż w drodze przetargu. Jeśli faktycznie nie miało to miejsca, to sytuacja jest dość dziwna. A wygląda na to, że takiego przetargu nie było, o czym pośrednio świadczą zarówno słowa posłanki, jak i posła .Nowoczesnej zapytanego o sprawę (o tym za moment). A warto tutaj wiedzieć, że AMW (Agencja Mienia Wojskowego) organizowała już przetargi np. na sprzedaż starych środków bojowych, jakimi były naboje przeciwpancerne kalibru 85 mm oraz amunicja czołgowa kalibru 100 mm. Po co ktoś w ogóle płacił za takie „wojskowe śmieci”, skoro nie ma na nie żadnego rynku zbytu w Polsce (w przeciwieństwie do amunicji kalibru 7,62 mm)? Możliwości są są dwie: dalsza odsprzedaż np. do krajów afrykańskich (co się dzieje) lub też odzyskiwanie metali kolorowych z pozostałych łusek. W każdym razie komuś się to kupić opłacało i wojsko nie musiało płacić milionów za utylizację, a wręcz odzyskało część środków wyasygnowanych na zakup. Dlaczego więc nie można by powtórzyć tego schematu w przypadku nabojów 7,62 mm…? 

 

Utylizacja zużytej amunicji – sprawa kluczowa dla bezpieczeństwa państwa…?

W każdym razie wspomniany użytkownik Wykopu nie odpuścił sprawy i wdał się w dyskusję na ten temat z posłem Witoldem Zembaczyńskim z .Nowoczesnej. Celem było potwierdzenie wspomnianej ceny utylizacji amunicji. Oto odpowiedź, jaką otrzymał od tego posła:

Po konsultacji wygląda tak: sprawy objęte są tajemnicą, a ich ujawnianie godzi w bezpieczeństwo państwa.

 

 

Powiem szczerze, zaskoczenie. Ja rozumiem utajnianie kosztów zakupu jakichś supernowoczesnych systemów obronnych itp. kosmicznych technologii, ale odmawiać podania kosztu utylizacji starej amunicji, do tego przeznaczonej do starych karabinów, wypieranych obecnie przez broń kalibru 5,56 mm…? Zresztą co to za informacja z gatunku Top Secret, jeśli można o tym przeczytać w ogólnodostępnym zapisie posiedzenia sejmowego…?! Ok, no chyba, że wspomniana posłanka tak po prostu chlapnęła tę supertajną informację z mównicy, a potem info to wisiało sobie jakieś 1,5 roku w sieci i każdy rosyjski, niemiecki, amerykański, czy [tu można wstawić dowolny kraj] agent mógł to sobie ot tak przeczytać. Nie bardzo więc wiadomo czy może śmiać się, czy jednak płakać. Ale na szczęście nie jesteśmy osamotnieni w podobnych „wpadkach” w publicznym ujawnianiu „supertajnych” informacji – tacy Amerykanie na przykład nie są wcale lepsi w tym temacie! 

 

Koszty utylizacji nabojów w USA vs koszty utylizacji nabojów w Polsce

Otóż wyobraźcie sobie, że ci lekkomyślni Jankesi, a konkretnie GAO – Government Accountability Office (instytucja kontrolna Kongresu USA) tak po prostu wrzucają sobie do sieci raporty Departamentu Obrony, w których podaje się co…? Koszt utylizacji starej amunicji! Jeśli ktoś nie dowierza w tę „lekkomyślność”, to proszę, oto link. No i teraz na oficjalnej stronie gao.gov możemy przeczytać, że w 2015 roku (a więc w okresie zbliżonym do tego, o którym mówiła wspomniana posłanka PiS) Departament Obrony USA przeznaczył około 10 milionów sztuk nabojów kaliber 5,56 mm do celów treningowych. Obok podano też kwotę, jaką dzięki temu posunięciu zaoszczędzono na utylizacji: było to około 968 000 USD, czyli +- 3,7 miliona PLN. Trzymając się zatem tej informacji oraz informacji podanej z mównicy sejmowej przez posłankę Siarkowską wychodzi tak:

???????? Polska: armia płaci 5 PLN za utylizację jednego naboju (podobno)
???????? USA: armia płaci 0,37 PLN za utylizację jednego naboju (w przeliczeniu z USD)

Skąd taki rozrzut cenowy…? Czy rzeczywiście polska armia płaciła / płaci aż tyle w porównaniu z innymi krajami…? Jeśli tak, to chyba faktycznie nie ma się czym chwalić, bo przepłaciliśmy okrutnie i nad sprawą zapadł zapewne tzw. parasol ochronny odcinający informacje. Pewnie nie dowiemy się więc już, jakaż to firma tę amunicję utylizuje i zarabia na niej przysłowiowe kokosy (o czym za moment). Trochę szkoda, ale cóż – tzw. „ciemny lud” nie może przecież wszystkiego wiedzieć… Oczywiście teoretycznie mogło być też tak, że posłowi Zembaczyńskiemu zwyczajnie nie chciało się dowiadywać, więc napisał coś na odczepnego, aby zakończyć konwersację – byłoby miło, gdyby się jakoś oficjalnie odniósł do tej sprawy. 

Screen ze wspomnianej strony gao.gov

 

Potencjał biznesu utylizacyjnego

Szacunki twierdzą, że nasze realne możliwości mobilizacyjne to 0,26% ogółu obywateli (nawiasem mówiąc jest to niski wynik). Daje to około 100 tys. żołnierzy – zakładając, że na wypadek mobilizacji mieliśmy rezerwy amunicji, z których każdy żołnierz dostałby średnio po 4 magazynki, wychodzi po 120 sztuk amunicji na głowę (służąc niegdyś w wojsku mogę powiedzieć, że 4 magazynki w realiach walki to i tak tyle, co nic). W sumie daje to więc 12 milionów nabojów x 5 PLN = mamy kwotę 60 milionów PLN – tyle potencjalnie mogłaby kosztować operacja zniszczenia zapasów starej amunicji. Warto się starać o takie zamówienie? Warto. Tym bardziej, że np. w takich USA za utylizację podobnej ilości nabojów można by skasować +- 1,2 miliona USD, czyli zaledwie jakieś 4,5 miliona PLN. Jakby nie liczyć to kilkanaście razy mniej, więc niech mi ktoś teraz powie, że Polska nie jest krajem ogromnych możliwości biznesowych… 

 

A na zakończenie… teorie spiskowe

Jak to zwykle bywa w takich przypadkach, pojawiają się różne teorie mające za zadanie jakoś wyjaśnić stan rzeczy, który w standardowy sposób wytłumaczyć jest ciężko. No więc tak:

a) Tak wysoka cena utylizacji amunicji jest ukrytą formą dofinansowania dla polskiego sektora zbrojeniowego, a konkretnie dla firm będących na państwowym garnuszku. Tylko jaki miałoby to sens, skoro pieniądze na tę operację tak czy inaczej poszłyby z budżetu państwa…?

b) Jakaś firma prywatna związana z wysoko postawionymi politykami zarabiała na tym dobre pieniądze i dzieliła się z kim trzeba. Ok, ten scenariusz teoretycznie miałby o wiele więcej sensu.

c) Posłanka Siarkowska podaje nieprawdziwe dane i w ten sposób lobbuje za tym, aby zapasy starej amunicji zostały przejęte za przysłowiową złotówkę przez stowarzyszenia lub firmy, które następnie sprzedadzą ją za dobre pieniądze na rynku cywilnym (czy to w Polsce, czy też np. w Afryce, która wchłania taką amunicję jak gąbka). Kto czerpałby z tego profity? Oczywiście ten, kto opłacałby lobbowanie w tym temacie.

Który z podanych powyżej scenariuszy jest prawdziwy? Szczerze mówiąc nie wiem. Sprawa w mojej opinii jest jednak warta wyjaśnienia, choć oczywiście w skali wydatków MON to są drobniaki. Obawiam się jednak, że temat nie zostanie dalej podchwycony. Powód? Handel bronią (a więc i amunicją) to nie jest biznes dla tzw. leszczy, lecz dla ludzi z konkretnymi układami – na przykład swego czasu było to W, potem S, a potem… samI wiecie co.

Zdjęcie ilustrujące wpis jest poglądowe! Osoby, rzeczy lub sytuacje przedstawione na tym zdjęciu NIE mają bezpośredniego związku z treścią niniejszego wpisu!