Spółka komandytowa – wehikuł do niepłacenia

W ostatnich miesiącach 2022 roku kilkukrotnie wzrosła liczba kierowanych do naszej firmy zapytań dotyczących odzyskania należności oraz przeprowadzenia ustaleń majątkowych (chodzi o ustalenie majątku dłużników). Wielu – o ile nie większość – z pytających Klientów działało w branży budowlanej, gdzie jako wykonawcy / podwykonawcy nie otrzymywali należnych im wynagrodzeń. Kwoty tych długów były różne – od kilkudziesięciu tysięcy PLN, do ponad miliona, przy czym najczęściej trafiały się sumy w granicach kilkuset tysięcy PLN. W większości z tych przypadków przewinęła się specyficzna konstrukcja, znana w obrocie gospodarczym jako spółka z ograniczoną odpowiedzialnością spółka komandytowa.

Konkretnie chodzi tutaj o spółkę komandytową, w której komplementariuszem jest spółka z ograniczoną odpowiedzialnością. Dla porządku przypomnę tylko, że komplementariusz odpowiada za zobowiązania takiej spółki całym swoim majątkiem, a komandytariusz tylko do wysokości sumy komandytowej – czyli w praktyce wcale nie odpowiada, bowiem cóż to jest np. 50 tys. PLN sumy komandytowej w zestawieniu z długami na poziomie setek tysięcy lub nawet milionów PLN?

 

Spółka komandytowa nie płaci – case study

 

No i teraz weźmy sytuację z jednej z ostatnich prowadzonych przez nas spraw. Wykonawca – nazwijmy go Alfa – podpisuje kontrakt z firmą Delta, która jest generalnym wykonawcą i zwyczajną spółką z o.o. Na początku wszystko gra, płatności za faktury spływają bez większych problemów. Jednak w trakcie realizacji kontraktu spółka Delta, czyli generalny wykonawca, przekształca się w spółkę komandytową Beta, w której komplementariuszem jest spółka z o.o. o nazwie Gama. No i na pozór nic się nie zmienia – Alfa dalej wykonuje zlecone prace, wystawia też fakturę, która zostaje opłacona.

W pewnym momencie, gdy kontrakt zbliża się już ku końcowi, spółka Delta (generalny wykonawca) przestaje płacić. Oczywiście są stosowane różne zagrywki opóźniające, w stylu „Maksymalnie do końca miesiąca puścimy przelew, jak tylko nam spłyną środki na konto”. Tym sposobem Afla wykonuje praktycznie całość prac, lecz płatności za ostatnie faktury niestety już nie otrzymuje.

 

Pierwszy poziom egzekucji

No i teraz Alfa ma problem, gdyż okazuje się, że odzyskanie pieniędzy od spółki komandytowej Beta, która powstała po przekształceniu Delta Sp. z o.o. praktycznie graniczy z cudem. Dlaczego? Spójrzmy na strukturę odpowiedzialności w takim tworze, jak spółka z o.o. spółka komandytowa. W pierwszej kolejności odpowiada sama spółka komandytowa jako taka – problem w tym, że zwykle w momencie zaprzestania płatności za wykonane prace nie posiada już ona żadnego majątku przedstawiającego jakąś większą wartość, więc nawet po wygranym procesie komornik nie bardzo ma co zajmować.

Drugi poziom egzekucji

Możemy, a wręcz powinniśmy, spróbować wyegzekwować dług od komplementariusza, czyli od spółki z o.o. Tyle, że taka spółka również może nie dysponować żadnym majątkiem, a co gorsza w trakcie dochodzenia należności od spółki komandytowej może się okazać, że spółka z o.o. – komplementariusz została postawiona w stan upadłości, co jeszcze bardziej gmatwa sytuację

Trzeci poziom egzekucji

Jest to próba odzyskania pieniędzy od prezesa spółki – komplementariusza, który albo jest słupem, albo złożył w odpowiednim czasie wniosek o upadłość zarządzanej przez niego spółki z o.o. (w naszym przykładzie będzie to spółka Gama). Przy tak ułożonej strukturze szanse na odzyskanie należności będą niewielkie, nie ma się co oszukiwać.

 

Wniosek o zabezpieczenie roszczenia

 

W poprzednim akapicie napisałem, że szanse na odzyskanie należności od spółki komandytowej często są niewielkie. Zgadza się, ale nie zawsze tak musi być! W pewnych przypadkach można „docisnąć” zleceniodawcę – dłużnika na tyle, aby stał się on skłonny uregulować należność, a przynajmniej jej znaczącą część.

Jak to przeprowadzić od strony operacyjnej?

Jedną z metod będzie tutaj złożenie wniosku o zabezpieczenie na majątku dłużnika. Cel takiego posunięcia jest dość oczywisty: uniemożliwienie mu ucieczki z majątkiem, np. poprzez nałożenie hipoteki przymusowej. Należy mieć jednak świadomość tego, że takie zabezpieczenie nie jest cudownym środkiem, bowiem w wielu konfiguracjach może się okazać tylko iluzją (szerzej opiszę ten temat w książce). Jednak jako rodzaj straszaka na niektórych dłużników może się ono wykazać wystarczające. Jeśli zaś chodzi o koszt opłaty od wniosku o zabezpieczenie, to wynosi on 1/4 opłaty należnej od pozwu o dane roszczenie. Mam tutaj na myśli chyba najbardziej popularną sytuację, gdy główny pozew przeciwko dłużnikowi nie został jeszcze wniesiony i opłacony.

Oczywiście to nie jest tak, że zawsze zabezpieczenie się otrzyma – aby sąd zadecydował o jego przyznaniu, należy wykazać interes prawny. Mowa tutaj o sytuacji, w której dana umowa opiewa na kwotę wyższą niż 75 tys. PLN. Przy okazji pro – tip: większe kontrakty, np. na 200 tys. PLN, warto rozbić na kilka umów o wartości nie przekraczającej 75 tys. PLN – łatwiej będzie otrzymać zabezpieczenie.

Wracając jednak do interesu prawnego – przed sądem należy udowodnić, że w przyszłości mogą być problemy z egzekucją wyroku.

Niektóre przesłanki:

– dłużnik ma wielu wierzycieli,

– dłużnik wyprowadza majątek ze spółki,

– na hipotekach nieruchomości należących do dłużnika zaczynają się pojawiać obciążenia,

– bilans dłużnika jest bardzo słaby, ewentualnie widać, że jest „szyty”, czyli wykazuj fejkowe zyski.

 

Kto może to wszystko ustalić? Chociażby agencja detektywistyczna wyspecjalizowana w przestępczości gospodarczej.

 

Po co w ogóle bawić się w pozwy i wnioski o zabezpieczenie, skoro wiadomo, że dłużnik i tak nic nie ma?

Po pierwsze nie zawsze jest to oczywiste – przerabialiśmy przypadki, w których spółki komandytowe jednak posiadały jakiś majątek, który można było zająć. Ale co w sytuacji, gdy jesteśmy na 99,9% pewni, że spółka komandytowa nic nie ma? Wtedy wnosimy o nadanie klauzuli na komplementariusza, czyli spółkę z o.o. – pozwala na to art. 778 Kpc. A co nam po tym, jeśli przewidujemy, że spółka z o.o. będąca komplementariuszem też jest niewypłacalna? Odpowiedź jest prosta: aby dopaść prezesa tej spółki z o.o. i spróbować wyciągnąć środki od niego.

No dobrze, a jeśli prezes jest klasycznym słupem i nic się nie da z niego ściągnąć? Wtedy leżymy po całości, mówiąc potocznie. Ale w praktyce często bywa i tak, że prezes spółki – komplementariusza miał wcześniej jakiś majątek, lecz przeniósł jego własność na żonę, matkę, brata czy babcię. Da się tutaj coś zrobić? W pewnych stanach faktycznych da – dzięki skardze pauliańskiej.

 

Informacja kluczem do sukcesu

Zanim przystąpimy do starcia na ostro z dłużnikiem, warto jest zgromadzić możliwie największą ilość informacji na jego temat. Jakim majątkiem dysponuje, czy go nie wyprowadza, ilu ma wierzycieli, jakim majątkiem dysponuje prezes, czy prezes był już wcześniej zamieszany w podobne schematy itp. No i tutaj nieskromnie polecam prowadzoną przeze mnie agencję – robimy kompleksowe rozpoznanie, wywiad majątkowy (nieruchomości i ruchomości do 5 lat wstecz) oraz analizy bilansów w razie potrzeby.

Zainteresowanych zapraszam na maila: kontakt@bialekolnierzyki.com

 

To jak to w końcu jest z tymi spółkami komandytowymi – czy chronią skutecznie, czy jednak nie?

 

Tak, chronią – ale schemat musi być odpowiednio ułożony. Przykład przedstawię w książce „Jak kraść w białym kołnierzyku”, które wysyłka i sprzedaż nastąpi już niedługo. Jednak, patrząc z praktyki, spora część dłużników niepłacących wykonawcom to nie są profesjonalni fraudzi, lecz przedsiębiorcy, którym w pewnym momencie się nie powiodło i wykonują ruchy antywindykacyjne, które nie zapewniają jednak 100% ochrony. Tak więc nie napiszę nic odkrywczego, ale każdy przypadek trzeba przeanalizować i ocenić indywidualnie.

 

Byłem słupem mafii paliwowej – wywiad

W latach 2008 – 2015 w Lublinie działała zorganizowana grupa przestępcza, która zajmowała się wyłudzeniami podatku VAT na paliwach oraz handlem pustymi fakturami. Ten wywiad jest zapisem rozmowy z osobą bezpośrednio zaangażowaną w ten proceder.

 

– Zacznę od najprostszego pytania: jak to się stało, że wszedł Pan w temat paliw?

– To był bez wątpienia bardzo ciekawy okres w moim życiu. Wszystko zaczęło się w 2008 roku – miałem wtedy jeszcze firmę na siebie, czyli jednoosobową działalność, no i byłem VAT-owcem. Szło mi chwilowo nie najlepiej, szukałem więc możliwości poprawy sytuacji, może nawet rozwoju. Wtedy właśnie mój kolega przyszedł do mnie i powiedział, że zna kogoś, kto mi pomoże. Zapytałem go, co konkretnie mam robić, a on odpowiedział mi, że na początek mam sobie poszerzyć PKD o handel paliwami. Zrobiłem to. Nieco później poznałem znajomych tego kolegi – prowadzili oni stacje paliw w K. i w S. Powiedzieli, że pomogą mi stanąć na nogi – miałem się zajmować hurtową sprzedażą oleju napędowego, oczywiście wszystko legalnie. Zgodziłem się.

 

– Jak wyglądała ta współpraca?

– Było to tak, że formalnie zacząłem prowadzić stację paliw w M. Przywożono mi tam paliwo cysternami – po prostu przyjeżdżała cysterna i ja to przyjmowałem na stan. W okresie, kiedy ja faktycznie byłem na tej stacji, to te paliwo rzeczywiście było sprzedawane, dostarczaliśmy je do różnych przedsiębiorców. Miałem wgląd w papiery, ale nie wiedziałem o wszystkim. Na moje nieszczęście, kolega, który mnie wciągnął w ten biznes, stał się moim cichym wspólnikiem. Nie było go nigdzie w dokumentach, ale w rzeczywistości działał razem ze mną. A działał tak, że drukował na konto mojej działalności puste faktury – począwszy od paliw, po renowacje okien systemy alarmowe, remonty, części do ciężarówek – wszystko, jak szło. Oczywiście oni, to znaczy organizatorzy, brali % z VAT-u.

 

– Czyli nie było tam żadnych karuzel czy zwrotów podatku?

– Tylko faktury kosztowe, żadnych zwrotów VAT-u nie było.

 

– Ile Pan na tym zarobił?

– Tak naprawdę? To nie zarobiłem nic. Te pieniądze, które zarabiałem w pierwszych latach, poszły na modernizację dystrybutorów, garaży, zaplecza, sprzętu. Potem dowiedziałem się, że z reszty pieniędzy, które przypadały na prowadzoną przez mnie stację, mój cichy wspólnik spłacał swoje długi.

 

– W takim razie, ile on mógł zarobić na tym procederze?

– Miesięcznie zarabiał pomiędzy 150 a 200 tysięcy złotych – to wyszło później, to znaczy przy kontroli pokazał mi to do wglądu inspektor UKS-u, to znaczy Urzędu Kontroli Skarbowej. Ja nie miałem wglądu do wszystkich faktur, więc nie wiedziałem, co za moimi plecami się dzieje.

 

– Na jakie kwoty były wystawiane te faktury?

– Z tych faktur, które były wystawiane na moją działalność, wynikało, że miesięcznie sprzedawałem od 40 do 60 cystern kolejowych paliwa. Dodam przy tym, że jedna taka cysterna ma pojemność około 80 tysięcy litrów.

 

– Oczywiście to były ilości nierealne w stosunku do faktycznych możliwości sprzedaży na tej stacji?

– Nie, w ogóle nierealne.

 

– Dobrze, a więc ile Pan tego paliwa w rzeczywistości sprzedawał na tej stacji?

– Realnie było to jedna – dwie cysterna typu naczepa o pojemności 28 tysięcy litrów.

 

– Czy to był obrót bezgotówkowy? Czy środki przechodziły przez Pana konto?

– Na początku tak, miałem kilka przelewów za paliwa, a potem już tylko gotówka. Te puste faktury to też była gotówka, one były oznaczone jako gotówkowe. Z tego, co się potem dowiedziało, organizatorzy po prostu się obawiali tego, że mógłbym sobie przywłaszczyć te pieniądze, więc nie puszczali mi przelewów.

 

– Jak to się stało, że Pan się nie zorientował w tym, co się dzieje? Czy księgowa nie informowała Pana o nieprawidłowościach?

– Nie. To był taki układ, że księgowa, która mnie obsługiwała od czasu przejęcia przeze mnie stacji paliw, obsługiwała też kiedyś firmę mojego cichego wspólnika – zresztą to właśnie on ją „wstawił” do mojej firmy. Ta księgowa oczywiście o wszystkim wiedziała, wszystko robiła świadomie. Zorientowałem się w tym w pełni po pierwszych kontrolach, gdy inspektor kontroli skarbowej mi opowiedział, jak to funkcjonowało. A było to tak, że mój cichy wspólnik wraz z księgową otwierali firmy – słup pod adresem stacji paliw, na której była zarejestrowana moja działalność. Te firmy potem wystawiały faktury kosztowe praktycznie na wszystko, na co było zapotrzebowanie. Tak w ogóle ciężko było nieraz dojść do tego, kto tak naprawdę stoi za daną działalnością. Przykładowo poznałem Panią Marię, od której rzekomo brałem paliwa. W toku śledztwa wyszło jednak, że tak naprawdę ta firma jest zarejestrowana na zupełnie inną Panią Marię, która mieszka w innym mieście i prowadzi drobną działalność. To było dość skomplikowane.

 

– Czy księgowa też usłyszała zarzuty?

– Tak, księgowa dostał zarzuty i wiem, że robiła to świadomie. Oprócz kombinacji z fakturami, fałszowała też dokumentację finansową spółek wykorzystywanych do handlu paliwami, w celu brania kredytów i leasingów. Ona przyznała się, że robiła to na zlecenie organizatorów.

 

– Czy wie Pan coś jeszcze na temat działalności księgowej?

– Tak, pamiętam, że ona wymyśliła taki ciekawy schemat. Mianowicie gdy organizatorzy otwierali spółkę – słup, to formalnie siedziba tej firmy była w Warszawie, a oddział np. gdzieś pod Koninem. Ci ludzie z tej grupy przestępczej w tej Warszawie wynajęli mieszkanie, aby tam rejestrować te firmy. Potem wyglądało to tak, że pierwsze wezwania, które szły z urzędów skarbowych, trafiały na ten warszawski adres. Tam ich nikt nie odbierał, więc szły do oddziału, w Koninie. Tam też ich nikt nie odbierał. Później zaczęły zwrotki iść na Warszawę do biura – i tak to sobie krążyło przez kilka miesięcy. No a po tych kilku miesiącach firmy już dawno nie było, a na jej miejsce wchodziła następna.

 

– Kiedy i jak to się „wysypało”?

– Jak wspominałem, ja zaczynałem w 2008 roku, natomiast w 2011 roku weszła do mnie kontrola z UKS-u z Poznania, pozabezpieczali mi komputery, sprzęty – wszystko. Ja potem byłem wzywany na takie kontrole krzyżowe, do skarbówki do Turku oraz do Konina. Gdy zaczęły się te kontrole, to wyszło na jaw, że nie mam koncesji na handel paliwami. Dokumenty, które ja widziałem, okazały się sfałszowane – podsunął mi je mój cichy wspólnik. Finał tej sprawy był taki, że miałem sprawę w sądzie, byłem oskarżony o sprzedaż paliwa bez koncesji. Za to dostałem grzywnę, ale od tego momentu zaczęły się poważniejsze problemy.

 

– Ma Pan na myśli problemy z wymiarem sprawiedliwości?

– To też, ale oprócz tego nie mogłem sobie z tym wszystkim poradzić psychicznie. No i wyszło tak, że człowiek młody, to jeszcze myślał o chwilowym zapomnieniu. Czyli napić się i zapomnieć. Jednak to niczego nie rozwiązywało, a wręcz przeciwnie, tylko pogłębiało problemy. Na szczęście moja rodzina spostrzegła, że coś się ze mną dzieje niedobrego – finał był taki, że udałem się do szpitala na leczenie. No i wtedy, gdy nie było mnie na stacji, to dopiero zaczęło się fakturowe szaleństwo, tak to można określić. W sumie to nawet dobrze się złożyło, że byłem wtedy na oddziale zamkniętym – później w toku śledztwa to sprawdzili, że nikt nie był upoważniony do wystawiania faktur. A fakturowałem wtedy wszystko – przykładowo w trakcie mojego pobytu w szpitalu moja firma miała rzekomo świadczyć usługi remontu węzła sanitarnego na lotnisku Ławica w Poznaniu. Oczywiście ja nigdy nie miałem z tym nic wspólnego, w ogóle nie działałem w budowlance. No i zaczęły się kontrole skarbowe, śledztwo. W końcu trafiłem do aresztu śledczego na 3 miesiące, ale wyszedłem nieco wcześniej.

 

– Dlaczego?

– Mówiąc krótko: poszedłem na współpracę. Prokurator stwierdził, że ze względu na to, że ja nie kryłem tego, jak to wszystko wyglądało, to mogę skorzystać z nadzwyczajnego złagodzenia kary. Tak więc dobrowolnie poddałem się karze i otrzymałem wyrok w zawieszeniu oraz grzywnę.

 

– W jakim wymiarze?

– Ja dostałem zarzuty, jak to się ładnie mówi, uszczuplenia dochodów Skarbu Państwa na kwotę 80 milionów złotych, a cała grupa łącznie na ponad 250 milionów złotych. W nagrodę za to, że współpracowałem, dostałem rok w zawieszeniu oraz grzywnę w wysokości około 80 tysięcy złotych.

 

– Jak wyglądała egzekucja tej grzywny w praktyce?

– Spłacam to cały czas. Oczywiście wszystko, co miałem, mi zabrali. Oni, to znaczy wymiar sprawiedliwości, wiedzieli, że ja nie miałem żadnych 80 milionów, to była fikcja. Zresztą nie żyłem ponad stan, nawet samochodów nie miałem na siebie.

 

– Dobrze… A jak wyglądało śledztwo?

– Ciekawie i nie zawsze profesjonalnie. Przykładowo pewnego dnia przyjechali do mnie na stację policjanci i pytali o jednego delikwenta – nazwijmy go Kowalski – że niby ma działalność zarejestrowaną pod adresem mojej stacji benzynowej. Ja się pytam tego policjanta:

– Ale kogo wy tu szukacie? Przecież ten facet zgodnie z moimi informacjami nie żyje już od jakichś 3 miesięcy, a wy mu wysyłacie wezwania?

– Jak nie żyje – mówi policjant – jak przecież deklaracje składa i się podpisuje na dokumentach?

– No ludzie… Jedźcie do niego do domu (tu podałem adres) i sami sprawdźcie!

Pojechali, żona tego Kowalskiego otworzyła i mówi:

– No ale mąż od 2 miesięcy nie żyje.

Takich wpadek policji było zresztą więcej: funkcjonariusze zamieniali litery w nazwiskach, jeździli nie do tej miejscowości, co trzeba… Ogólnie sporo błędów moim zdaniem.

 

– Czy, zgodnie z Pana wiedzą, oprócz policji jeszcze jakieś inne służby zajmowały się rozpracowywaniem tej konkretnej grupy?

– Nie mam na ten temat żadnych informacji.

 

– Czy postępowanie w Pana sprawie dalej się toczy?

– Niekiedy jestem jeszcze wzywany jako świadek, po całej Polsce. Postępowania toczą się w sprawie tych firm, które się nie przyznały do uczestnictwa w tym schemacie.

 

– Zgodnie z Pana wiedzą, ile tych firm mogło tam być?

– To były firmy z całej Polski. Widziałem to w dokumentach.

 

– Dobrze, a czy w ogóle miał Pan jakąś styczność z organizatorami schematu? Widział ich Pan kiedykolwiek?

– Struktura wyglądała tak, że osoby, które mnie w to wszystko wciągnęły, miały kontakt z organizatorem w Lublinie. Oni mieli swoich dystrybutorów, którzy mieli się zajmować kolportażem i sprzedażą tych faktur. Czyli Zieliński drukował faktury, dawał Kowalskiemu, Kowalski zawoził do Pani Magdy w Turku, a Pani Magda miała kilkanaście firm, do których rozprowadzała te faktury i zbierała należności.

 

–  Te pieniądze zapewne były zbierane w gotówce?

– Tak, w gotówce – żadnych przelewów, żeby nie było śladów. Z tego, co wiem, to na początku się z tym wszystkim kryli, byli ostrożni. No a potem to już była taka zachłanność. Jeśli chodzi o przykład, to Zieliński wystawiał te faktury w wynajętym mieszkaniu, zawoził je do księgowej, do biura. Najpierw podpisywał je różnymi długopisami – raz jedną ręką, raz drugą, żeby inaczej wyglądał podpis. No a potem wyglądało to tak, że Zieliński drukował różne faktury na różne dane i wszystkie podpisywał jednym długopisem, jednym charakterem pisma.

 

– Jak duże pieniądze zarobili na tym organizatorzy, według Pana?

– To były bardzo duże pieniądze. Było widać to bogactwo – jeden dom, drugi dom, samochody luksusowe, wycieczki zagraniczne z kochankami… Ogólnie życie na wysokim poziomie.

 

– Dobrze, a jak wyglądało to wszystko od strony stricte przestępczej? Czy były tam sceny rodem z filmów gangsterskich?  

– Takiej typowej gangsterki to tam nie było. Jednak muszę powiedzieć, że oszukiwali się wzajemnie na potęgę. Przykładowo wyglądało to tak, że przyjeżdża jeden facet z grupy, przywozi do mnie na stację 30 tys. litrów oleju i mówi:

– Masz 3 dni, żeby to sprzedać, dostajesz w dobrej cenie. Jak nie, to po 3 dniach przyjeżdżam
i ci zabieram.

Na drugi dzień przyjeżdża inny facet z tej samej grupy i mówi:

– Słuchaj, z tego paliwa, co je wczoraj dostałeś, ja biorę 25 tysięcy litrów.

Ja na to:

– No dobra, ale przecież będzie brakować…

– Nic się nie martw, uzupełnimy stan. Wszystko dogadane.

No i wypompował 25 tysięcy litrów, a potem w to miejsce nalał wody. Dwa dni później przyjeżdża ten pierwszy facet i pyta się mnie, ile paliwa sprzedałem. Ja na to, że 2 tysiące litrów. On, że w takim razie resztę zabiera. Zrobił pomiar – na listwie wyszło, że jest ok, bo ropa się unosi u góry. Zapłaciłem więc za te sprzedane 2 tysiące litrów. To, co zostało w zbiorniku, przepompował i zabrał do klienta. No i oczywiście potem wynikła awantura, bo ten klient szybko się zorientował, że dostał więcej wody niż paliwa.

 

– Czy ten pierwszy facet, który przywiózł na Pana stację paliwo, nie miał później pretensji?

– No miał. Ale ja mu na to, że to są sprawy pomiędzy nimi i myślałem, że to uzgodnione. Pokrzyczał, pokrzyczał i nic mi nie zrobił, ale zapowiedział, żebym na drugi raz mu mówił o takich rzeczach. Albo inna sytuacja: facet przywozi mi cysternę i jedziemy do klienta sprzedać paliwo. Bierzemy od niego pieniądze, a potem zjawiali się dostawcy z Łodzi i tę forsę zabierali. Kilka dni później znowu przywozimy cysternę, ale klienta tym razem nie ma. No to wzięliśmy te paliwo i zawieźliśmy do kogoś innego, skasowaliśmy pieniądze. Za kilka dni przyjeżdżają do mnie ludzie z Łodzi i pytają, co z tym facetem, który przywiózł mi cysternę, bo się z nimi nie rozliczył. Ja na to, że nie wiem.

 

– Szczerze mówiąc dość ryzykowne…

– Tak, ale to się działo już pod koniec działalności tej grupy, gdzie już każdy chciał ugrać jak najwięcej dla siebie. Wtedy też naciągali ludzi, którzy brali od nich lewe paliwo. Mówili na przykład: Znamy się tyle czasu, robimy biznes, ale się trochę pozmieniało, więc teraz musisz zapłacić za paliwo z góry, 40 koła. No i odbiorcy płacili, ale paliwa już nie dostawali. Były też kradzieże samochodów zostawionych pod zastaw przez ludzi, którzy potrzebowali pieniądze na paliwo. Wyglądało to tak, że delikwent zostawiał w zastaw auto, spisywali umowę pożyczki, na przykład na 3 tygodnie. Tyle, że ten samochód zaraz potem był sprzedawany – jak to się mówi, leciał do komisu, przychodził klient i kupował. Na umowie sprzedaży za właściciela podpisywał się jakiś Kowalski i tyle. Oczywiście tamten właściciel, co pożyczył pod zastaw, zjawia się po tych 3 tygodniach z pieniędzmi i chce odebrać samochód. No a ty zaskoczenie: auta już nie ma. Mówi więc:

– Panowie, co jest? Mam pieniądze, oddajcie auto!

Odpowiedź:

– Sprzedane. Miałeś czas do wczoraj.

– Ale no właśnie, chciałem oddać nawet wcześniej, ale nie odbieraliście telefonów, nie mogłem Was też nigdzie znaleźć!

– Życie. Twój czas antenowy minął, już po wieczorynce. Do widzenia i cześć.

Takie oszustwa były bardzo opłacalne, bo pod te auta były dawane pożyczki na 1/3 ich wartości, a sprzedawano je za normalne ceny, no może nieco taniej.

 

– Jak wobec tego to wszystko funkcjonowało, skoro ci ludzie oszukiwali się nawzajem?

– Takie oszustwa też działy się przy końcu, kiedy organizatorzy wiedzieli, że schemat się już niedługo wysypie. Zresztą, kiedy wszystko zaczęło się sypać i pojawiły się kontrole z UKS-ów, to były propozycje: dasz 20 koła, to da się załatwić. No i znowu ludzie dawali te pieniądze, bo się bali. Oczywiście nikt nic nie załatwiał ze skarbówką, to było zwykłe wyłudzenie.

 

– Skoro już jesteśmy przy temacie, to czy ludzie z tej grupy starali się jakoś utrudnić życie śledczym?

– O wszystkim nie wiem, ale na pewno były podpalenia związane z fakturami. Przykładowo jeden nabrał faktur kosztowych na kilkaset tysięcy, na części samochodowe do ciężarówek. No i teraz co zrobić, żeby nie dało się dojść do tego, czy te części rzeczywiście były zamontowane w pojazdach… Pomysł był prosty: podpalić. No paliło się 7 czy 8 ciężarówek, wszystkie ubezpieczone. W innym znów przypadku spaliła się cała stacja paliw w S., oczywiście razem z dokumentacją. Takie sytuacje się powtarzały.

 

– Co się stało z organizatorami, czy wykręcili się z tej sytuacji?

– Z tego, co wiem, siedzą w areszcie śledczym. Proces zapewne ruszy w przyszłym roku, pewności nie ma. Mogłoby się to w sumie skończyć, miałbym spokój z przesłuchaniami.

 

– Rozumiem. Czy chciałby Pan jeszcze coś dodać na sam koniec?

– Nie, chyba nie. Chociaż… Nie idźcie taką drogą, nie warto. Nie bądźcie czyimś słupem, bo majątku i tak się na tym „słupowaniu” nie dorobicie, a możecie tylko sobie problemów narobić. A jak już raz człowiek wdepnie w bagno, to bardzo ciężko mu z niego wyjść.

 

Kontakt w sprawach związanych z przestępczością VAT-owską

maciej@bialekolnierzyki.com

 

 

FTX – krótki komentarz

Bardzo ciekawe rzeczy dzieją się ostatnio w światku krypto, a gruba akcja z FTX, trzecią co do wielkości giełdą kryptowalut na świecie, jawi się tutaj jako iście filmowy scenariusz. Przy okazji upada także legenda kryptomiliardera Sama Bankmana Frieda, ale po kolei.

 

Panika wśród inwestorów wybuchła w reakcji na wieść, że FTX, kontrolowana przez Bankmana, pożyczyła pieniądze swoich klientów firmie Alameda Research, również kontrolowanej przez Bankmana. Alameda popadła zaś w problemy finansowe, a co gorsza okazało się, że jest to kolos na glinianych nogach. Dlaczego?

Kapitał własny netto Alamedy w większości miał opierać się na „drukowanym z powietrza” tokenie FTT, który był centralnie kontrolowany przez FTX. Token ten nie ma żadnego pokrycia ani w tradycyjnej walucie, ani w żadnym jako – tako trzymającym wartość krypto, typu BTC. Alameda ujmowała w księgach po stronie aktywów tokeny FTT, wyceniane na kwotę 5,82 miliarda USD. Tuż przed aferą w obiegu było ponad 197 milionów tych tokenów, co miało dawać kapitalizację rynkową na poziomie 4,87 miliarda USD. Inaczej mówiąc, Alameda posiadała więcej zablokowanych tokenów, niż było ich w obiegu. Oznacza to ni mniej, ni więcej, że rynek tych tokenów był całkowicie niepłynny, przynajmniej jeśli chodzi o Alamedę. Gdyby bowiem zdecydowała się ona na sprzedaż dużej partii tych tokenów, to ich ceny mocno by spadły. Podobny mechanizm spadku cen możemy zresztą dość często obserwować również na tradycyjnych giełdach, przy okazji tzw. rozwodnienia akcji, będącego skutkiem emisji nowej serii akcji. Do takiej emisji dochodzi wtedy, gdy firma bardzo potrzebuje nowych środków, a nie chce korzystać z finansowania bankowego. Emituje więc nową serię akcji, sprzedawanych często poniżej aktualnej ceny rynkowej, aby zachęcić tym inwestorów. W praktyce jednak po takiej emisji cena rynkowa akcji może polecieć gwałtownie w dół. Firma zyskuje kapitał, akcjonariusze tracą.

Jakby tego było mało, ukazał się raport firmy CoinDesk, w którym mamy niezwykle interesujący news, jakoby giełda FTX była zabezpieczona swoim własnym tokenem FTT. No i znowu bezpieczeństwo inwestujących jest uzależnione od tokena, który może w każdej chwili spaść praktycznie do zera i właściwie nikt z tym nic nie zrobi. W rzeczy samej tak się praktycznie stało z FTT.

Ok, powie ktoś, ale przecież i na tradycyjnym rynku papierów wartościowych nie zawsze są one zabezpieczane. Inaczej mówiąc, w prospektach emisyjnych wielu spółek stoi jak wół informacja, że np. nowe akcje nie są niczym zabezpieczone, tak po prostu. Odpowiem: zgoda, jednak mamy instytucje nadzoru, które jako tako analizują rzeczywistą kondycję finansową danego przedsiębiorstwa będącego emitentem, są różne mechanizmy zabezpieczające, więc nie jest aż tak łatwo położyć firmę praktycznie do zera w ciągu miesiąca i zafałszować jej obraz o 90% na plus. A z tokenami jest to możliwe, nie tylko zresztą na giełdzie krypto. Znam bowiem podobne przypadki również na naszym polskim podwórku, gdzie chociażby spółka pożyczająca środki od inwestorów, jako zabezpieczenie, oprócz weksli podpisanych przez prezesa, emitowała również własne tokeny. Tokeny, które po wyprowadzeniu ze spółki środków, okazały się nic nie warte. Spółka ta nie wchodziła na giełdę, ani nie podlegała nadzorowi KNF-u (choć powinna, z uwagi na wykonywaną działalność).

Jaka była rola Binance w tej układance?

Warto zauważyć dwie rzeczy. Po pierwsze panika wśród inwestorów wybuchła po raportach firmy CoinDesk, która jest kontrolowana przez rywala FTX, czyli największą na świecie kryptogiełdę Binance. W przypadku nieuregulowanego rynku jest właśnie tak, że już sam news uważany za wiarygodny, może spowodować zapaść jakiejś firmy. Ba, co tam news – wystarczy, że Elon Musk wypuści twitta na TAK i już cena aktywa szybuje w górę, albo spada, gdy wypuści na NIE.

Druga sprawa to nagła decyzja o sprzedaży przez Binance posiadanych tokenów FTT, wycenianych przed wybuchem afery na 500 milionów USD. Decyzja o sprzedaży spowodowała panikę wśród inwestorów FTX i dobiła tę giełdę.

Co zyskał Binance? Prawie że pozycję monopolisty, gdyż po upadku FTX udział Binance w światowym rynku handlu krypto może osiągnąć 80%. Cóż, taki to już urok rynków nieuregulowanych, na których „wszystko się może zdarzyć, gdy głowa pełna marzeń”, jak śpiewała znana swego czasu wokalistka.

Wisienka na torcie

Na stronie FTX mamy aktualnie informację, że firma nie realizuje wypłat. Strona Alameda Research przestała działać. No i najlepsze: w piątek późnym wieczorem ogłoszono, że FTX wchodzi w procedurę upadłościową. Zaraz potem okazało się, że z portfeli FTX wyprowadzono ponad 600 milionów USD. Firma wydała oświadczenie, że giełda została zhakowana – i co Pan zrobisz, jak nic nie zrobisz… Taki ruch mnie akurat nie dziwi, gdyż skoro już FTX jest oskarżane o miliardowe przewałki, to co zmieni dla opinii publicznej wyprowadzone 600 milionów? Otóż nic nie zmieni – a kasa ta może się przydać założycielom FTX. To taka sytuacja, jak z filmu „Gorączka”, gdzie bandyci najpierw zabijają dwóch konwojentów, a potem, choć nie muszą, także trzeciego. Jego śmierć bowiem nie pogorszy już ich sytuacji (i tak zostaliby skazani na krzesło elektryczne), po co więc zostawiać żyjącego świadka…

Nie jest również do końca jasne, co dzieje się z kryptomiliaderem Bankmanem – Friedem. Podobno przebywa on na Bahamach, gdzie znajduje się rzekomo pod nadzorem władz. Chodzą plotki, że chce uciec do Dubaju, ze względu na trudną ekstradycję z tamtych rejonów, ale czy to prawda…

Reasumując

Na sam koniec dodam, że mimo tego skandalu, ja osobiście nie jestem przeciwny inwestowaniu w krypto, choć uważam je za czystą spekulację. Można więc włączyć krypto do portfela inwestycyjnego jako jedno z wielu aktywów, np. na poziomie 10% ogółu inwestowanych środków i traktować jako coś, co może spaść w każdej chwili o 90%, ale taki spadek nas nie zrujnuje ani spowoduje nieprzespanych nocy.

Kategorycznie zaś odradzam inwestowanie wszystkiego w krypto, czy nawet kredytowanie się pod korek, aby je kupować – a znam przypadek, w którym facet zastawił dom i wziął kredyt z ratą na poziomie połowy pensji, aby kupić za niego ETH. To już jest wystawianie się na totalny hazard na poziomie grania w kasynie, więc takich ludzi mi nie żal – w końcu volenti non fit iniuria, czyli chcącemu nie dzieje się krzywda. A, no i dobrze jest jednak trzymać krypto na ledgerze, a nie na serwerach giełdy zarejestrowanej na Bahamach, której prezesem jest 20-kilkulatek.