Różne stawki VAT-u na ten sam towar – jak potencjalnie można na tym zarobić?

Dorabianie się na VAT nie zawsze musi oznaczać spektakularne, milionowe zwroty – niektórzy czerpią sobie powoli, małą łyżeczką… Jednym z przykładów takiego działania jest „granie” na odmiennych stawkach VAT-u obowiązujących w różnych krajach europejskich na te same produkty. Schemat takiego działania to nic szczególnie skomplikowanego, a wygląda np. tak:

– firma A z Węgier dokonuje dostawy wewnątrzwspólnotowej towaru zakupionego wcześniej w kraju przy stawce podstawowej VAT-u równej 27%

– odbiorcą towaru jest firma B z Luksemburga, gdzie stawka VAT-u na ten sam towar wynosi 17%

– następnie firma B fikcyjnie sprzedaje tenże towar „na anonimowe paragony” na praktycznie zerowym zysku (żeby nie płacić dochodowego), co uniemożliwia weryfikację odbiorcy końcowego

– kolejnym krokiem jest wpłacenie na konto luksemburskiego budżetu 17% podatku VAT należnego, co powoduje, że w systemach wymiany informacji na linii Węgry – Luksemburg wszystko się zgadza

 

Ok, a co zrobić dalej z takim towarem...?

 

Opcja 1

Pierwszą metodą, o której zresztą wspomina literatura fachowa, jest sprzedaż tych, rozliczonych już podatkowo, towarów w szarej strefie – optymalnie w kraju jego rzekomej wysyłki, (bo w rzeczywistości opuściły go tylko na listach przewozowych), aby nie ponosić dodatkowych kosztów transportu. Teoretyczny zysk – jak nietrudno policzyć – wynosi w opisywanym przykładzie 10% (minus koszty operacyjne), więc trudno nazwać go imponującym – zwłaszcza, że w takim modelu występują liczne niedogodności. Jakie?

Po pierwsze nie każdy towar da się łatwo upłynnić w szarej strefie, a już na pewno nie w cenie zbliżonej do rynkowej – no bo przy 10% zysku z VAT-u nie mamy dużego pola manewru do jej zbijania, chociaż… możemy przecież sprzedać bez doliczania podatku dochodowego (w końcu to szara strefa)! Tak więc, jeśli dobrze policzyć, to można jednak zaoferować sprzedawane rzeczy trochę taniej, niż robi to legalnie działająca konkurencja.

Ale i tak napotykamy problem numer dwa, jakim jest organizacja sieci dystrybucji. Jeśli bowiem wziąć pod uwagę koszty utrzymania spółek w dwóch różnych krajach (Węgry i Luksemburg z przykładu), rozprowadzenia towaru do detalu itp., to spora część potencjalnego zysku nam odpadnie.

Reasumując: czy da się więc w taki sposób zarobić? Zapewne tak – skoro wspominają o tym specjaliści – ale ja osobiście uważam, że działając w oparciu o taki schemat wielkiego majątku się raczej nie zbije. Warto jednak dodać, że tego typu proceder zwykle wymykał się organom skarbowym, ponieważ, jak już wspomniałem, w rozliczeniach podatkowych pomiędzy dwoma krajami wszystko jest wszak ok, a sprzedaż w szarej strefie oczywiście nie jest nigdzie ewidencjonowana.

 

Opcja 2

Przejdźmy do metody drugiej, o której już raczej nie przeczytacie w literaturze fachowej, ponieważ stanowi ona mój luźny koncept udoskonalenia Opcji 1 – oczywiście nie jest powiedziane, że ktoś już tego kiedyś nie zastosował, bo całkiem możliwe, że tak było. Załóżmy więc, że mamy całkiem sporą firmę Januszex-Bis, która chce zalać rynek jakimś tam towarem, na którym są bardzo niskie, kilkuprocentowe marże. Co więc robimy? Kupujemy towar z legalnej sieci dystrybucji – a że bierzemy dużo i znają nas w branży, więc możemy liczyć na dobre ceny niedostępne dla tzw. drobnicy, czyli mniejszych graczy. Następnie „na papierze” eksportujemy większość tego towaru do wspomnianego Luksemburga, gdzie mamy VAT niższy o 6% (23% vs 17%), a jeśli uda się nam znaleźć towar z dużą różnicą w stawkach (u nas podstawowa, w Luksemburgu obniżona), to może to być i kilkanaście %. No i ten towar fikcyjnie wyjeżdża sobie od nas z magazynów jako WDT, a w rzeczywistości… trafia na inne magazyny, tym razem należące do polskich spółek – słupów, rzecz jasna bez jakichkolwiek faktur czy papierów świadczących o tym, że pochodzi z Januszex-Bisu. Po prostu taki towar widmo, który nie wiadomo skąd się wziął (bo teoretycznie powinien być w Luksemburgu). No i te spółki-słupy następnie sprzedają takie towary normalnie działającym firmom – a że nie odprowadzają w ogóle VAT-u ani dochodowego od sprzedaży, to mogą zniszczyć cenowo legalnie działającą konkurencję, tak po prostu. Rzecz jasna po przeprowadzeniu kilku – kilkunastu podobnych transakcji spółka – słup znika, a wraz z nią i jej prezes.

Ktoś powie, że co to w sumie za różnica, te marne 6% z przykładu – raptem 6 groszy na 1 złotówce… Zgoda – tyle tylko, że te marne 6 groszy w przypadku takich towarów, jak chociażby napoje energetyczne (puszka po 1,23 PLN vs puszka po 1,17 PLN), niejednokrotnie decydowało o tym, czy zarobisz na tym biznesie, czy też do niego dopłacisz lub będziesz się długo „bujał” z towarem ponosząc koszty magazynowania itp. (czyli w konsekwencji też pewnie dopłacisz). Tak to już bywa w mocno konkurencyjnych branżach, że i grosze mają znaczenie… Poza tym VAT-owcy myślący o tego typu schemacie, jak również i odpowiednie organy, powinni na bieżąco śledzić stawki VAT-u obowiązujące w różnych krajach EU i wyłapywać te produktu, gdzie rozbieżności są naprawdę duże. Jak już wspominałem, może bowiem zdarzyć się i tak, że jeden produkt w kraju X jest obłożony maksymalną stawką (np. 23%), a w kraju Y stawką preferencyjną (np. 4%). A różnice tego rzędu dają już całkiem niezłe możliwości – ja jednak nie polecam tego stylu, aby była jasność.

 

Ok, a jakie to niby miałoby mieć zalety w porównaniu do uszczuplania VAT-u opartego o chociażby o klasyczny model znikających podatników…?

1. Mamy czyste przepływy faktur na linii Januszex-Bis > spółka z Luksemburga płacąca VAT jak należy, więc małe są szanse na to, aby skarbówka wyłapała jakieś nieprawidłowości i zakwestionowała nasze prawo dla zerowej stawki VAT-u dla WDT (co często miało miejsce w przypadku klasycznych karuzel).

2. Nie występują tutaj żadne łatwe do namierzenia powiązania, typu przepływy faktur pomiędzy naszą główną spółką Januszex-Bis, a spółkami-słupami (pomiędzy nimi też zresztą nie ma żadnych przepływów). Inaczej byłoby w przypadku klasycznego łańcucha, gdzie po którymś tam z kolei ogniwie transakcji (nawet 5 czy 6) mogliby dojść do naszej wspaniałej firmy Januszex-Bis i oskarżyć ją o przestępstwa podatkowe. W sumie w takiej konfiguracji to i JPK_VAT niewiele pomoże – powiąże spółki-słupy z finalnymi odbiorcami (czyli uczciwie działającymi firmami), a powiązań pomiędzy nimi już nie wykryje (bo ich nie ma). Kogo więc się będą prawdopodobnie czepiać? Uczciwych przedsiębiorców (jak to często bywa), bo spółka – słup oczywiście żadnego majątku nie posiada.

3. Trudniej byłoby w takim wariancie udowodnić działanie w zorganizowanej grupie – jeśli służby „chapnęłyby” jednego czy dwóch prezesów takich spółek, to przy dobrej „legendzie” opowiedzianej przez niego/nich mógłby się pojawić ciężki orzech do zgryzienia. Dlaczego? Ponieważ tak: prezesi autentycznie nie znają się wzajemnie (w końcu nie muszą), a żadnych przepływów faktur pomiędzy ich spółkami też nie ma, nie ma również żadnych połączeń telefonicznych, korespondencji mailowej, nic… Rzecz jasna przy odpowiedniej pracy operacyjnej dałoby się zapewne namierzyć jakiegoś koordynatora, ale skoro przy klasycznych „karuzelach”, gdzie jest o wiele więcej śladów, nie zawsze się to udaje…

Tego typu agresywne niszczenie konkurencji przez unikanie opodatkowania przy dużej skali teoretycznie mogłoby dość poważnie zachwiać branżą. Oczywiście to nie jest tak, że podobny proceder byłby niewykrywalny! Przykładowo podejrzenia mogłaby wzbudzać sytuacja, w której jeden podmiot kupuje bardzo duże ilości jakiegoś towaru, a następnie jego zdecydowaną większość wysyła za granicę na minimalnym zysku, przy czym w branży ma miejsce bardzo dużo przypadków sprzedaży tego towaru przez firmy-słupy oferujące dumpingowe wręcz ceny (a wieści o takiej sytuacji prędzej czy później doszłyby właściwych do służb).

 

Kilka słów na zakończenie

Oczywiście „na papierze” to wszystko może wydawać się proste, ale zaręczam, że w rzeczywistości z pewnością takie nie jest – ba, po wrzuceniu danych w Excela mogłoby się nawet okazać, że gra jest niewarta świeczki dla większości przypadków (zwłaszcza, jeśli ryzykowalibyśmy wplątanie w aferę prężnie działającego przedsiębiorstwa). Pewne jest natomiast, że Opcja 2 wymagałaby doskonałej organizacji i dopracowania wielu szczegółów – np. tego, w jaki sposób zorganizować fikcyjną sprzedaż w Luksemburgu, aby tamtejsze służby skarbowe nie nabrały podejrzeń mimo opłacenia przez nas VAT-u, lub też jak zorganizować transport na terenie Polski tak, aby nie dało się zbyt łatwo namierzyć, że towar wychodzi z Januszex-Bisu. Ale tego wszystkiego opisywać dziś już nie będę – być może jednak rozwinę ten wątek w książce. A na sam koniec dodam jeszcze, że właśnie w podobny sposób powstają często różne schematy przestępstw podatkowych: trzeba usiąść i przeanalizować obecnie stosowane rozwiązania, poszukać ich doskonalszych wersji lub ewentualnych luk w prawie, potem niejednokrotnie przetestować w praktyce kilka opcji na małą skalę, a jak już znajdzie się tę optymalną, to… chyba nie muszę już nic dodawać.

Zdjęcie ilustrujące wpis jest poglądowe! Osoby, rzeczy lub sytuacje przedstawione na zdjęciu NIE mają bezpośredniego związku z treścią niniejszego wpisu!

Jak wykreować wizerunek bogatego inwestora – scenariusz na przykładzie próby przejęcia Wisły Kraków

Dzisiejszy wpis będzie nieco luźniejszy, a właściwie to trochę z przymrużeniem oka – postanowiłem go jednak wrzucić jako „domknięcie” tematu krakowskiego klubu. O Wiśle w ostatnich dniach napisano zresztą naprawdę wiele – w znacznej części były to spekulacje i mniej lub bardziej ciekawe teorie spiskowe, których nie mam zamiaru tutaj powtarzać. Mnie za to zainteresował ostatnio nieco inny aspekt tej całej afery, o którym właściwie nikt nie pisze (może dlatego, że jest zbyt niszowy), a mianowicie jak można było to wszystko lepiej rozegrać pod kątem wizerunkowym. Mam tutaj oczywiście na myśli wizerunek niedoszłych inwestorów, czyli Vanna Ly oraz Matsa Hartlinga, a także to, czy czasem nie byłoby lepiej zastąpić kimś innym – no, ale po kolei…

Wiodące założenie

Zaznaczam, że nie wiem na 100% jakie były prawdziwe motywy niedoszłych właścicieli Wisły Kraków, ani czy ktoś za nimi stał, czy też nie. Przyjmijmy jednak, że zamysłem osób decyzyjnych tego projektu było to, aby obaj Panowie wyglądali na wiarygodnych biznesmenów. To właśnie tego założenia będę się trzymać na potrzeby wpisu (choć oczywiście istnieją jeszcze inne możliwości).

 

 

„Akcja Wisła” – błędy wizerunkowe i alternatywne rozwiązania

Przede wszystkim należałoby zacząć od tego, że transakcja przejęcia jednego z najbardziej znanych klubów piłkarskich w Polsce to nie jest kupno warzywniaka, czy nawet jakiegoś anonimowego przedsiębiorstwa średniej wielkości (np. fabryki plastikowych zakrętek do butelek). Co w związku z tym? Ano to, że przy takiej okazji trzeba się spodziewać wielu różnych śledztw o mniejszym lub większym zasięgu – po prostu dziennikarze, blogerzy itd. będą chcieli się dowiedzieć, kim są potencjalni inwestorzy, ponieważ wiedzą, że tego typu informacje zainteresują opinię publiczną. W sieci znalazłem kiedyś takie określenie, dobrze oddające specyfikę podobnej sytuacji: „Im wyżej małpa wejdzie na palmę, tym bardziej jej d..upę widać”. Tak więc będąc tzw. inwestorem szemranym należy uważać, aby historia, którą „sprzedajemy” mediom, wyglądała na wiarygodną. Rzecz jasna mam tutaj na myśli sytuację, w której byliśmy dotąd w zasadzie anonimowi – bo jeżeli jesteśmy znanymi biznesmenami, to zupełnie inna sprawa. Ok, tyle tytułem wstępu – idźmy dalej.

 

1. Jeśli chcesz sprawiać wrażenie bogatego, to w pewnych momentach nie powinieneś zbytnio oszczędzać

Jeśli ktoś dość uważnie śledził tę całą aferę (bo chyba można to tak nazwać), to zapewne wie, że wielu dziennikarzy czepiało się chociażby do tego, że Vanna Ly przyleciał na spotkanie do Krakowa samolotem taniej linii Easy Jet. Niby nic takiego, ale jednak do milionera i członka (rzekomego) rodziny królewskiej, choćby nawet z Kambodży, jakoś średnio to pasuje.

Jak należałoby to rozegrać

W zasadzie wystarczyłby np. taki zabieg: Vanna przylatuje do Warszawy samolotem LOT-u czy np. Lufthansy, wsiada tam w wynajętego Mercedesa klasy S (koniecznie z kierowcą!) i pędzi do Krakowa, gdzie oczywiście zatrzymuje się w najdroższym hotelu. Jasne, wymagałoby to trochę kombinowania z logistyką oraz poniesienia pewnych kosztów, ale wizerunkowo ładnie by się zgrywało i nie budziłoby podejrzeń już na starcie, że ktoś tu zgrywa kogoś, kim tak naprawdę nie jest. Dodatkowo jeszcze optymalnie byłoby, aby tacy biznesmeni posiadali jakieś konta np. na Facebooku, gdzie mogliby się pochwalić zdjęciami i/lub filmikami rzekomo świadczącymi o ich wysokim statusie materialnym – jakieś fotki w drogim aucie, luksusowym hotelu, na lotnisku, na plaży w Monaco (stosunkowo niedaleko, ale ma odpowiednią dla milionerów klasę) itp., itd. Wszystko oczywiście opatrzone odpowiednimi komentarzami typu „W drodze na lotnisko, czyli biznesowy podbój Afryki czas zacząć!”. Ja wiem, że takie chwyty osobom inteligentnym i nieco sceptycznym mogą wydać się słabe, ale… Ale wrażenie zawsze jakieś pozostanie, a poza tym do końca nie będzie wiadomo, czy gość jest pozerem, czy też nie jest.

 

2. Zadbaj o odpowiednią obstawę

Wśród wielu osób pokutuje przekonanie, że biznesmeni z tzw. wysokiej ligi rzadko kiedy pojawiają się na poważnych spotkaniach sami – minimum to kierowca i asystent, czasem też tłumacz, ochroniarz i prawnik. Czy jest to zgodne z prawdą, czy też nie, to już inna sprawa – nas w tym przypadku interesuje to, co pomyśli większość ludzi. Co prawda tego typu podejście jest popularne szczególnie w Azji oraz w Afryce, gdzie liczebność „świty”, która przybywa z danym biznesmenem, jest świadectwem jego statusu, ale w Europie także robi ona wrażenie. Tymczasem podczas wizyty w Krakowie takiej ekipy osób towarzyszących nie było – ot, dwaj czy tam trzej goście po prostu praktycznie anonimowo przylecieli sobie na spotkanie w sprawie tak dużej transakcji i tyle.

Jak należałoby to rozegrać

Scenariusz tutaj w zasadzie narzuca się sam: tłumacz, asystentka (najlepiej bardzo atrakcyjna) i osobisty kierowca (nawet wynajęty wraz z samochodem) każdego z naszych biznesmenów to absolutne minimum. Do tego oczywiście „przewodnik” z Polski – on akurat był, w osobie agenta piłkarskiego, który podobno „pilotował” całą transakcję.

 

3. Zaserwuj mediom historię, którą ciężko będzie sprawdzić

W zasadzie największe zastrzeżenia można mieć właśnie do tego punktu. Najpierw co nieco o Vanna Ly – przedstawiano go członka kambodżańskiej rodziny królewskiej, ale niestety któryś z polskich dziennikarzy wysłał maila (zadzwonił?) gdzie trzeba, po czym… Po czym okazało się, że jest to nieprawda. Nie da się ukryć, że kłamstwo takiego kalibru praktycznie grzebie w gruzach wiarygodność. Do tego jeszcze żenująco niskie (jak na zakup Wisły S.A.) obroty luksemburskiego funduszu znajdującego się pod kontrolą Pana Ly… Czyli w wizerunkowej skali max 3/10.

Nie lepiej (a kto wie, czy nie gorzej) wyglądała sytuacja w przypadku Matsa Hartlinga – tutaj nie dość, że okazało się, iż powiązane z nim spółki (a jest ich kilkanaście) wyglądają na typowe martwe twory czy też raczej słupy, to jeszcze jego nazwisko przewija się przy okazji słynnej na cały świat afery Panama Papers. Ciekawostek jest zresztą wiele – np. niektóre spółki offshore, w których Mats był prezesem, zostały zamknięte z powodu nieuregulowania obowiązkowych opłat (które w takich krajach, jak chociażby Wyspy Dziewicze, są dość niskie – kilka lat temu wynosiły nieco ponad 1000 USD rocznie). Jak to wygląda wizerunkowo, nie trzeba raczej tłumaczyć. Co jeszcze… Występuje tu także „polski ślad” – okazuje się bowiem, że Hartling niedawno nabył 100% udziałów w pewnej polskiej spółce z o.o., która miała rzekomo tworzyć „sieć lombardów w Europie Wschodniej”, dysponując kapitałem zakładowym w wysokości 5 tys. PLN. Na domiar złego w sieci pojawiają się jeszcze oskarżenia kierowane pod adresem naszego Szweda, który rzekomo miał dokonać próby oszustwa przy okazji handlu Bitcoinami. Nie będę już przedłużał, bo materiału o powiązaniach Matsa jest tyle, że można by z tego zrobić osobny wpis, ale do czego zmierzam: zdobycie tych informacji jest stosunkowo łatwe. Właściwie to średnio lotny dziennikarz jest w stanie je wyszukać w sieci w ciągu +- pół godziny.

Reasumując: mamy więc dwóch potencjalnych inwestorów chcących kupić Wisłę, którzy, według informacji powszechnie dostępnych w Internecie, nie są raczej biznesmenami „przez duże B”. Nie jest więc dziwne to, że zostali dość szybko „prześwietleni” i że momentalnie pojawiło się sporo wątpliwości co do ich wiarygodności w kontekście wspomnianej transakcji.

Jak należałoby to rozegrać

Od razu mówię, że nie byłoby to wcale łatwe – zwłaszcza w przypadku, kiedy cała akcja musiałaby być robiona z doskoku i nie byłoby czasu na przeprowadzenie odpowiednich działań wizerunkowych. Jednak żelazna zasada dla podobnych przypadków, której tutaj nie zastosowano, jest taka:

Lepiej jest podstawić ludzi, o których nic nie wiadomo i nie ma ich temat żadnych dostępnych informacji, niż ludzi, na temat których można łatwo wyszukać obciążające ich informacje.

Brzmi jak banał? Możliwe, ale zadziwiająco często nawet inteligentni ludzie wykładają się właśnie na takich podstawach. Tak więc uważam, że w tej sytuacji zamiast Matsa Hartlinga lepiej byłoby wziąć jakiegoś obcokrajowca, którego historii biznesowej nie dałoby się tak łatwo sprawdzić, gdyż przykładowo przedstawiłby się on jako jeden z udziałowców kilku spółek offshore zarejestrowanych w krajach, gdzie nie ma obowiązku składania zbyt rozbudowanych raportów finansowych. A skoro tak, to ciężko byłoby ustalić, jakim majątkiem naprawdę dysponują te spółki. W ostateczności mogłyby to być nawet spółki nowe, ale oczywiście lepiej, aby istniały przynajmniej rok (co jednak mogłoby być trudne pod kątem logistycznym w przypadku szybkiej akcji).

Co do Pana Ly z kolei, to tutaj od biedy można by zostawić ten fundusz luksemburski z niziutkim kapitałem (w końcu fundusz zawsze można dokapitalizować) plus dodać do niego 2-3 spółki offshore, ale za to nie należało kłamać, że jest członkiem kambodżańskiej rodziny królewskiej – to już zbyt gruba ściema, aby nikt tego nie zweryfikował.

Ok, a w czym takie „tajne” spółki offshore byłyby lepsze od tych spółek, które są rzeczywiście przypisane do Matsa Hartlinga? Najważniejszy argument przemawiający właśnie za tymi pierwszymi jest taki, że nie byłoby wcale łatwo zweryfikować ich stan posiadania oraz obroty, a – jak zresztą pisałem wcześniej – w analogicznej sytuacji lepiej byłoby pozostawić niejasny obraz, niż czarno na białym pokazać, że nie ma się odpowiedniego potencjału do przeprowadzenia tak dużej transakcji. Niektórzy mogą się w tym momencie ze mną nie zgodzić, ale zanim przejdą do ofensywy, polecam zapoznać się z kolejnym punktem. To nie jest bowiem tak, że „tajna” spółka „zrobi robotę” sama z siebie – trzeba jeszcze podpiąć ją pod odpowiednią legendę.

 

4. Budowa wizerunku przy wykorzystaniu „sterydów”

Przejdźmy do najbardziej fabularnej części tego wpisu. Tak więc mamy mało wiarygodne spółki, o których nic nie wiadomo – jak sprawić, aby ludzie uwierzyli, że stoi za nimi poważny kapitał…?

A chociażby kupić kopalnię diamentów /złota /drogich minerałów gdzieś w Afryce. Brzmi jak interes za grube miliony? Brzmi. A jak to rzeczywiście może wyglądać? Wystarczy kupić x-hektarów za kilka tys. $ (albo i mniej) na jakimś afrykańskim odludziu, które leży o kilkanaście – kilkadziesiąt kilometrów od prawdziwej kopalni, po czym udać się na miejsce i zrobić dużo fotek, jak to Murzyni w kaskach niby kopią sobie diamenty w jakiejś dziurze w ziemi (rzecz jasna wymagałoby to odpowiedniego aranżu) plus dodać do tego zdjęcia koparek, ciężarówek itp. w odpowiedniej scenerii (uprzedzam jednak, że w prawdziwej kopalni diamentów raczej nam zdjęć nie pozwolą robić, gdyż są to miejsca mocno strzeżone). Do tego idealnie byłoby wrzucić do sieci fotki np. z transportu jakiegoś ciężkiego sprzętu (że to niby zakupiony do naszej kopalni) oraz – rzecz jasna – jakiś akt notarialny czy też urzędowe potwierdzenie kupna działki.

Czy taka ściema byłaby do sprawdzenia? Zapewne tak, ale… Ale byłoby to dość trudno rozpracować ot tak, z poziomu wyszukiwarki internetowej, jak to można było zrobić w przypadku Vanna Ly oraz Matsa Hartlinga. No bo co niby miałby zrobić dziennikarz, który chciałby zdemaskować taką akcję? W Google nie zobaczy zdjęć lokalizacji tej niby-kopalni, bo ich tam po prostu nie ma (a takie fotki kamienicy z barem i fryzjerem, gdzie miała siedzibę firma Ly, można bez problemu zobaczyć na Street View). No to może ten dziennikarz poleci na miejsce do Afryki? Niewielka szansa. Ok, więc wyśle maila do miejscowych urzędników, którzy mogliby potwierdzić, że transakcja nabycia działki faktycznie miała miejsce… Cóż, życzę powodzenia w znalezieniu adresu mailowego np. do jakiegoś lokalnego urzędu zaangażowanego w tę transakcję – a jeśli nawet taki e-mail się znajdzie, to nie jest powiedziane, że mu odpiszą. A nawet jak odpiszą, to odpowiedź może być taka: „Dzień dobry. Zgadza się, spółka XXX zakupiła tę działkę. O szczegółach nie możemy jednak informować”. W każdym razie do czego zmierzam: szansa na to, że ktoś szybko zdemaskuje całą mistyfikację, byłaby relatywnie mała.

 

Inne alternatywy

Jeśli komuś historia o zakupie kopalni diamentów wydaje się zbyt fantastyczna, to zawsze może zacząć od niższego poziomu, jak np. eksport do Afryki (rzekomy). Jak to rozegrać? Przykładowo przedstawiciel naszej spółki offshore kontaktuje się np. z polskim producentem łodzi motorowych i mówi, że ma podpisaną umowę wstępną z jakąś afrykańską firmą, która to umowa dotyczy dostaw dużych ilości sprzętu na Czarny Ląd. Rzecz jasna taką afrykańską firmę albo trzeba by założyć, albo po prostu przekonać, że rzeczywiście taki sprzęt jej dostarczymy w bardzo atrakcyjnej cenie.

Co dalej? Dalej należałoby podpisać umowę pomiędzy polskim producentem motorówek, a naszą spółka offshore odnośnie współpracy handlowej. Następny krok to podróż do Afryki, np. na jakiś kongres biznesowy, aby zrobić sobie fotki z kilkoma tubylcami w garniturach, którzy rzekomo mieliby z nami podpisać wielomilionowe kontrakty na zakup tego sprzętu (idealnie byłoby, jakby w tle wystąpił jakiś gość ubrany w mundur wojskowy co najmniej w randze pułkownika, co od razu sugeruje członka jakiejś rządzącej hunty itp.). Ok, niektórzy zapewne mają tutaj wątpliwości, czy polscy przedsiębiorcy podpiszą z nieznaną spółką zagraniczną jakąkolwiek umowę pośrednictwa handlowego w sprzedaży ich produktów na Afrykę…? Odpowiem tak: znam wiele przypadków świadczących o tym, że większość najprawdopodobniej podpisze tego typu papier bez praktycznie żadne weryfikacji kontrahenta – zwłaszcza, jeśli taka umowa będzie oparta wyłącznie o system prowizyjny i nie będzie nakładać żadnych obowiązków na polskiego dostawcę (poza dostarczeniem zakupionego i opłaconego wcześniej zamówienia, rzecz jasna).

 

 

Podsumowanie

Opisane powyżej scenariusze to zaledwie kilka z wielu dostępnych możliwości wykreowania pożądanego wizerunku bogatych biznesmenów, których potencjalnie powinno być stać na zakup takiego klubu, jak Wisła Kraków. W scenariuszu mamy bowiem luksusowy styl życia (najlepsze hotele, drogie auta z kierowcą, lanserskie fotki na portalach społecznościowych), odpowiednie otoczenie (towarzysząca nam „świta”) oraz działającą na wyobraźnię historię (np. zakup rzekomej kopalni diamentów w Afryce). I, co niezwykle ważne, trudno byłoby to wszystko zweryfikować i udowodnić ściemę ze 100% pewnością – nigdy nie byłoby wiadomo do końca, z kim naprawdę mamy do czynienia… Oczywiście przedstawiłem tutaj zaledwie zarys – szczegółowy plan wymagałby bardzo starannego przemyślenia i przeanalizowania wielu aspektów, ale to chyba jasne.

Koszty…

Niektórych zapewne zaciekawi to, ile też mogłaby kosztować podobna „maskarada biznesowa”…? Tutaj już wiele zależy od rozmachu, ale myślę, że +- 100 tys. PLN powinno w analogicznym przypadku wystarczyć. Czy to dużo, czy może mało, to też zależy – przede wszystkim od okoliczności oraz od celu, jaki byśmy sobie przy tej okazji postawili. No i jeszcze jedna rzecz na sam koniec: to wcale nie jest powiedziane, że akurat w przypadku przytoczonej transakcji sprzedaży Wisły Kraków podobne zabiegi miałyby jakiś sens! Myślę jednak, że tak czy inaczej warto było przytoczyć taki alternatywny scenariusz kreowania wizerunku „bogatych inwestorów” – ot tak, aby być może rozpoznać go kiedyś przy jakiejś innej okazji.

Zdjęcie ilustrujące wpis jest poglądowe! Osoby, rzeczy lub sytuacje przedstawione na zdjęciu NIE mają bezpośredniego związku z treścią niniejszego wpisu!

 

Sprzedaż Wisły Kraków vs Operacja Matrioszka

Zamierzałem wrzucić coś nowego na bloga dopiero w 2019 roku, ale po ostatnich akcjach, w których uczestniczy Wisła Kraków, po prostu nie mogłem się powstrzymać. Sytuacja jest bowiem tak niezwykła – nawet jak na realia naszej piłki – że jeszcze przez długi czas będzie pięknym obiektem do analiz. No, ale po kolei… 

 

Krótki szkic sytuacyjny

1. Mało znany polski agent piłkarski informuje opinię publiczną, że na ratunek tonącej Wiśle ma przybyć tajemniczy członek kambodżańskiej rodziny królewskiej Vanna Ly oraz, jako inwestor wspierający, Szwed Mats Hartling.

2. Po bliższym sprawdzeniu okazuje się, że Pan Vanna Ly, wbrew deklaracjom, prawdopodobnie nie ma nic wspólnego z królem Kambodży, za to jest obywatelem Francji, gdzie od 2014 roku prowadzi mało znaną firmę konsultingową. Z kolei Mats Hartling, który podawał się za dyrektora spółki Noble Capital Partners, zgodnie z dokumentami przestał pełnić tę funkcję w 2017 roku – choć, jak sam twierdzi, nadal nim jest „z upoważnienia zarządu”.

3. Prezes oraz wiceprezes zarządu TS Wisła, właściciela Wisła S.A., podpisali w Zurichu dokument sprzedaży 60% akcji klubu funduszowi inwestycyjnemu Alelega z Luksemburga (który jest podobno kontrolowany przez Vanna Ly) oraz 40% wspomnianej Noble Capital Partners reprezentowanej rzekomo przez Matsa Hartlinga. Sukces? Niekoniecznie…

4. Głównym warunkiem, który był absolutnie niezbędny do tego, aby umowa sprzedaży doszła w ogóle do skutku, było otrzymanie przez klub przelewu umożliwiającego spłatę najpilniejszych zobowiązań zamykających się w kwocie ok. 12 milionów PLN.

5. Przelew na wspomniane 12 baniek miał przyjść na konto Wisły w piątek 28 grudnia – niestety, zamiast kasy na rachunku bankowym, pojawiło się rzekome potwierdzenie jego wykonania. Potwierdzenie to zostało wrzucone z oficjalnego (podobno) konta Vanna Ly na Twitterze, ale tak szczerze mówiąc, to ja się dziwię dziennikarzom, którzy się na to powołują. Dlaczego? Wystarczy poczytać sobie wcześniejsze posty, w których np. Pan Vanna deklaruje, że otworzy w Kambodży specjalny, ukryty magazyn na flagi skradzione innym klubom, aby były „poza zasięgiem” polskiej policji. W innym tweecie z kolei nasz bohater odpowiada na zarzut, że przyjechał na spotkanie w Szwajcarii pociągiem: „Tak, ale to był mój własny pociąg”. O innych, dość kontrowersyjnych, wypowiedziach z tego konta nie będę już wspominał. W każdym razie wygląda to na robotę jakiegoś śmieszka internetowego i nie najlepiej świadczy o tych, którzy biorą jego tweety za pewnik. Rzecz jasna o tym, czy przelew rzeczywiście został wysłany, czy też nie, dowiemy się zapewne w poniedziałek (no, może zaraz po Nowym Roku), ale…

6. Ale, tak mówiąc szczerze, niespecjalnie wygląda mi na to, aby podmioty chcące przejąć Wisłę rzeczywiście dysponowały kapitałem takiego rzędu. Dość powiedzieć, że luksemburski fundusz Alelega w swoich sprawozdaniach finansowych wykazywał podobno sumy bilansowe niższe, niż kwota wolna od podatku w Polsce (czyli jakieś 8 tys. PLN). Ok, no to może kasę potencjalnie ma Noble Capital Partners…? Poszukałem (co nie było trudne) – teoretycznie jest lepiej, bowiem deklarowana suma aktywów tej firmy wynosi niecałe 340 tys. GBP, czyli ok. 1,5 mln PLN, ale to jednak nadal dość mało biorąc pod uwagę skalę transakcji. No, chyba, żeby założyć, że są to tylko tzw. third party, czyli międzynarodowe słupy będące przykrywką dla właściwych inwestorów – ale o tym za moment.

7. Wkrótce po podpisaniu umowy sprzedaży klubu, dotychczasowa prezes Wisły S.A. zrezygnowała z pełnienia tej funkcji. Kurtyna. 

 

Co więc mamy...?

Na razie mamy rozp… – wróć – wielką niewiadomą dotyczącą samej transakcji + różne sensacyjne teorie serwowane przez media. Dwie najczęściej spotykane skomentuję poniżej.

Teoria pierwsza (a raczej to, co z niej wynika): nowi nabywcy klubu to idioci

Potencjalnym nabywcom klubu miało chodzić nie tyle o samą drużynę piłkarską, co głównie o atrakcyjne grunty będące rzekomo w posiadaniu Wisły S.A. Inwestorzy teoretycznie mogliby myśleć, że wraz z kupnem klubu piłkarskiego przejmą również te tereny, chociażby w oparciu o wypowiedź prezes Wisły S.A. z początku 2018 roku (wedle tej wypowiedzi Wisła miała swobodnie dysponować gruntami o wartości ponad 75 milionów PLN). Tyle, że tuż po podpisaniu umowy szybko okazało się, iż atrakcyjne grunty należą do TS Wisła (będącego posiadaczem pakietu akcji Wisły S.A.), a transakcja sprzedaży klubu piłkarskiego ich nie obejmuje. Szczerze mówiąc ciężko jest mi przyjąć wersję, w której ludzie dysponujący milionami najpierw podpisują umowę, a dopiero potem dowiadują się, że grunty jednak nie będą ich – to już byłaby akcja na poziomie gangu Olsena, naprawdę… Przecież była to transakcja o wielomilionowej wartości, a nie sprzedaż starej Skody Fabii, więc sugerowanie, że kupujący w ogóle nie zajrzeli do umowy i nie zapoznali się z faktycznym stanem majątkowym klubu, zakrawa trochę na absurd.

Teoria druga: próba wymigania się od odpowiedzialności za długi

Niestety na ten moment nie znamy kluczowej okoliczności, czyli nie wiemy, jak w ogóle wygląda umowa. Teoretycznie może się bowiem okazać, że nawet w przypadku braku wpłaty wspomnianych 12 milionów klub tak czy inaczej przejdzie na własność nowych inwestorów, a pieniądze… Być może wcale się nie pojawią, lecz zostanie ogłoszona upadłość – jednak już przez nowych właścicieli. Co by to dało w tej konkretnej sytuacji? Na razie się nie wypowiem – jeżeli wypłyną nowe okoliczności, to zapewne pokuszę się o analizę wespół z prawnikami specjalizującymi się w tematach upadłościowych (nawet dla zaspokojenia własnej ciekawości). Teoretycznie jednak taka próba znalezienia inwestora mogłaby być tzw. dupochronem dla zarządu mającego coś na sumieniu – mógłby się bronić podając argumenty typu „Staraliśmy się wyprowadzić klub na prostą, nawet znaleźliśmy ludzi, którzy w niego zainwestują, a że okazali się oszustami…”. Jednak to też nie byłoby proste do przeprowadzenia, a nie chcę spekulować w oparciu o szczątkowe (póki co) informacje. 

 

Operacja Matrioszka

W trakcie zapoznawania się z tą całą sytuacją, przypomniała mi się pewna akcja przeprowadzona przez Europol w 2016 roku. Nie było u nas o niej zbyt głośno, a jedyne nieliczne wspominki pojawiły się chyba tylko dlatego, że w tle pojawił się ex-klub samego Jose Mourinho, a konkretnie União de Leiria.

Tak więc Operacja Matrioszka trwała ponad rok i miała miejsce w Portugalii, choć tropy wiodły także do innych krajów europejskich. Chodziło o to, że osoby związane z „rosyjską grupą mafijną” wykorzystywały kluby piłkarskie do prania pieniędzy. Schemat działania wyglądał tak:

1. Przestępcy wyszukiwali kluby mające kłopoty finansowe, a następnie zyskiwali zaufanie działaczy dzięki darowiznom lub stosunkowo niedużym inwestycjom.

2. Kolejnym krokiem było kupno klubów za niewielkie pieniądze przez tzw. słupów, reprezentujących różnego rodzaju spółki offshore z rajów podatkowych, które umożliwiały ukrycie tożsamości rzeczywistych nabywców oraz pochodzenie kapitału.

3. Kiedy przestępcy weszli już w posiadanie klubu, mogli przystąpić do procederu prania pieniędzy oraz innych oszustw – działania były tutaj różne: 
– wciąganie na listę płac fikcyjnych graczy, którzy tak naprawdę nigdy w klubie nie grali 
– transgraniczne transfery graczy, którzy albo byli wyceniani zbyt wysoko, albo zbyt nisko 
– niejasne transakcje dotyczące praw do transmisji telewizyjnych 
– przewożenie dużych ilości gotówki z Rosji do Portugalii (oczywiście wbrew prawu)
– obstawianie zakładów bukmacherskich oraz ustawianie wyników meczów
– tworzenie struktur spółek offshore w sposób, który wzbudził podejrzenia służb 
– różne oszustwa podatkowe (klasyka)

Zgodnie z tym, co podaje Europol, podejrzenia w tej sprawie wzbudził nadzwyczaj luksusowy styl życia przestępców, którzy korzystali z majątku formalnie zarejestrowanego na słupów będących właścicielami klubów. Nie wiem, na ile jest to prawdziwa wersja, ale bardzo możliwe, że ktoś związany z klubem zorientował się w procederze i po prostu doniósł odpowiednim służbom o swoich podejrzeniach. Zresztą, według funkcjonariuszy Europolu, piłka nożna ogólnie stanowi bardzo ciekawe pole do prania pieniędzy min. ze względu na sposób finansowania oparty w dużej mierze o sponsorów, jak i na model biznesowy związany z zarabianiem na transferach, gdzie w grę wchodzą niejednokrotnie potężne sumy, mogące być – w zależności od potrzeb – albo kosztem, albo przychodem. 

 

Krótkie podsumowanie

Oczywiście nie twierdzę, że schemat z Operacji Matrioszka dzieje się właśnie w Wiśle Kraków i ktoś mający nieczyste intencje chce przejąć ten klub. Ba, mam wielką nadzieję, że jeden z najbardziej zasłużonych klubów piłkarskich w Polsce wyjdzie jednak na prostą i znajdzie poważnego inwestora, który zapewni mu bezpieczne funkcjonowanie i grę w najwyższej klasie rozgrywkowej. Jestem jednak zdania, że takie transakcje, jak sprzedaż tak dużych podmiotów, powinny być w szczególny sposób monitorowane i prześwietlane, aby znane marki sportowe nie dostawały się w ręce podejrzanych osób mogących je wykorzystywać do celów niezgodnych z prawem. Również nie wyobrażam sobie, aby umowa opiewająca na takie kwoty była podpisana bez przedstawienia jakichkolwiek wiarygodnych gwarancji bankowych ze strony nabywców – w końcu są to „ludzie znikąd”, nieznani w naszym świecie biznesu i o niepotwierdzonej wiarygodności. Więc jeśli takich dokumentów nie przedstawili, a mimo to umowę podpisano, to byłby to moim zdaniem ogromny skandal świadczący albo o niekompetencji zarządu, albo… No cóż, wiele się powinno wyjaśnić w ciągu najbliższych dni.

Zdjęcie ilustrujące wpis jest poglądowe! Osoby, rzeczy lub sytuacje przedstawione na zdjęciu NIE mają bezpośredniego związku z treścią niniejszego wpisu!