Jak wykreować wizerunek bogatego inwestora – scenariusz na przykładzie próby przejęcia Wisły Kraków

Dzisiejszy wpis będzie nieco luźniejszy, a właściwie to trochę z przymrużeniem oka – postanowiłem go jednak wrzucić jako „domknięcie” tematu krakowskiego klubu. O Wiśle w ostatnich dniach napisano zresztą naprawdę wiele – w znacznej części były to spekulacje i mniej lub bardziej ciekawe teorie spiskowe, których nie mam zamiaru tutaj powtarzać. Mnie za to zainteresował ostatnio nieco inny aspekt tej całej afery, o którym właściwie nikt nie pisze (może dlatego, że jest zbyt niszowy), a mianowicie jak można było to wszystko lepiej rozegrać pod kątem wizerunkowym. Mam tutaj oczywiście na myśli wizerunek niedoszłych inwestorów, czyli Vanna Ly oraz Matsa Hartlinga, a także to, czy czasem nie byłoby lepiej zastąpić kimś innym – no, ale po kolei…

Wiodące założenie

Zaznaczam, że nie wiem na 100% jakie były prawdziwe motywy niedoszłych właścicieli Wisły Kraków, ani czy ktoś za nimi stał, czy też nie. Przyjmijmy jednak, że zamysłem osób decyzyjnych tego projektu było to, aby obaj Panowie wyglądali na wiarygodnych biznesmenów. To właśnie tego założenia będę się trzymać na potrzeby wpisu (choć oczywiście istnieją jeszcze inne możliwości).

 

 

„Akcja Wisła” – błędy wizerunkowe i alternatywne rozwiązania

Przede wszystkim należałoby zacząć od tego, że transakcja przejęcia jednego z najbardziej znanych klubów piłkarskich w Polsce to nie jest kupno warzywniaka, czy nawet jakiegoś anonimowego przedsiębiorstwa średniej wielkości (np. fabryki plastikowych zakrętek do butelek). Co w związku z tym? Ano to, że przy takiej okazji trzeba się spodziewać wielu różnych śledztw o mniejszym lub większym zasięgu – po prostu dziennikarze, blogerzy itd. będą chcieli się dowiedzieć, kim są potencjalni inwestorzy, ponieważ wiedzą, że tego typu informacje zainteresują opinię publiczną. W sieci znalazłem kiedyś takie określenie, dobrze oddające specyfikę podobnej sytuacji: „Im wyżej małpa wejdzie na palmę, tym bardziej jej d..upę widać”. Tak więc będąc tzw. inwestorem szemranym należy uważać, aby historia, którą „sprzedajemy” mediom, wyglądała na wiarygodną. Rzecz jasna mam tutaj na myśli sytuację, w której byliśmy dotąd w zasadzie anonimowi – bo jeżeli jesteśmy znanymi biznesmenami, to zupełnie inna sprawa. Ok, tyle tytułem wstępu – idźmy dalej.

 

1. Jeśli chcesz sprawiać wrażenie bogatego, to w pewnych momentach nie powinieneś zbytnio oszczędzać

Jeśli ktoś dość uważnie śledził tę całą aferę (bo chyba można to tak nazwać), to zapewne wie, że wielu dziennikarzy czepiało się chociażby do tego, że Vanna Ly przyleciał na spotkanie do Krakowa samolotem taniej linii Easy Jet. Niby nic takiego, ale jednak do milionera i członka (rzekomego) rodziny królewskiej, choćby nawet z Kambodży, jakoś średnio to pasuje.

Jak należałoby to rozegrać

W zasadzie wystarczyłby np. taki zabieg: Vanna przylatuje do Warszawy samolotem LOT-u czy np. Lufthansy, wsiada tam w wynajętego Mercedesa klasy S (koniecznie z kierowcą!) i pędzi do Krakowa, gdzie oczywiście zatrzymuje się w najdroższym hotelu. Jasne, wymagałoby to trochę kombinowania z logistyką oraz poniesienia pewnych kosztów, ale wizerunkowo ładnie by się zgrywało i nie budziłoby podejrzeń już na starcie, że ktoś tu zgrywa kogoś, kim tak naprawdę nie jest. Dodatkowo jeszcze optymalnie byłoby, aby tacy biznesmeni posiadali jakieś konta np. na Facebooku, gdzie mogliby się pochwalić zdjęciami i/lub filmikami rzekomo świadczącymi o ich wysokim statusie materialnym – jakieś fotki w drogim aucie, luksusowym hotelu, na lotnisku, na plaży w Monaco (stosunkowo niedaleko, ale ma odpowiednią dla milionerów klasę) itp., itd. Wszystko oczywiście opatrzone odpowiednimi komentarzami typu „W drodze na lotnisko, czyli biznesowy podbój Afryki czas zacząć!”. Ja wiem, że takie chwyty osobom inteligentnym i nieco sceptycznym mogą wydać się słabe, ale… Ale wrażenie zawsze jakieś pozostanie, a poza tym do końca nie będzie wiadomo, czy gość jest pozerem, czy też nie jest.

 

2. Zadbaj o odpowiednią obstawę

Wśród wielu osób pokutuje przekonanie, że biznesmeni z tzw. wysokiej ligi rzadko kiedy pojawiają się na poważnych spotkaniach sami – minimum to kierowca i asystent, czasem też tłumacz, ochroniarz i prawnik. Czy jest to zgodne z prawdą, czy też nie, to już inna sprawa – nas w tym przypadku interesuje to, co pomyśli większość ludzi. Co prawda tego typu podejście jest popularne szczególnie w Azji oraz w Afryce, gdzie liczebność „świty”, która przybywa z danym biznesmenem, jest świadectwem jego statusu, ale w Europie także robi ona wrażenie. Tymczasem podczas wizyty w Krakowie takiej ekipy osób towarzyszących nie było – ot, dwaj czy tam trzej goście po prostu praktycznie anonimowo przylecieli sobie na spotkanie w sprawie tak dużej transakcji i tyle.

Jak należałoby to rozegrać

Scenariusz tutaj w zasadzie narzuca się sam: tłumacz, asystentka (najlepiej bardzo atrakcyjna) i osobisty kierowca (nawet wynajęty wraz z samochodem) każdego z naszych biznesmenów to absolutne minimum. Do tego oczywiście „przewodnik” z Polski – on akurat był, w osobie agenta piłkarskiego, który podobno „pilotował” całą transakcję.

 

3. Zaserwuj mediom historię, którą ciężko będzie sprawdzić

W zasadzie największe zastrzeżenia można mieć właśnie do tego punktu. Najpierw co nieco o Vanna Ly – przedstawiano go członka kambodżańskiej rodziny królewskiej, ale niestety któryś z polskich dziennikarzy wysłał maila (zadzwonił?) gdzie trzeba, po czym… Po czym okazało się, że jest to nieprawda. Nie da się ukryć, że kłamstwo takiego kalibru praktycznie grzebie w gruzach wiarygodność. Do tego jeszcze żenująco niskie (jak na zakup Wisły S.A.) obroty luksemburskiego funduszu znajdującego się pod kontrolą Pana Ly… Czyli w wizerunkowej skali max 3/10.

Nie lepiej (a kto wie, czy nie gorzej) wyglądała sytuacja w przypadku Matsa Hartlinga – tutaj nie dość, że okazało się, iż powiązane z nim spółki (a jest ich kilkanaście) wyglądają na typowe martwe twory czy też raczej słupy, to jeszcze jego nazwisko przewija się przy okazji słynnej na cały świat afery Panama Papers. Ciekawostek jest zresztą wiele – np. niektóre spółki offshore, w których Mats był prezesem, zostały zamknięte z powodu nieuregulowania obowiązkowych opłat (które w takich krajach, jak chociażby Wyspy Dziewicze, są dość niskie – kilka lat temu wynosiły nieco ponad 1000 USD rocznie). Jak to wygląda wizerunkowo, nie trzeba raczej tłumaczyć. Co jeszcze… Występuje tu także „polski ślad” – okazuje się bowiem, że Hartling niedawno nabył 100% udziałów w pewnej polskiej spółce z o.o., która miała rzekomo tworzyć „sieć lombardów w Europie Wschodniej”, dysponując kapitałem zakładowym w wysokości 5 tys. PLN. Na domiar złego w sieci pojawiają się jeszcze oskarżenia kierowane pod adresem naszego Szweda, który rzekomo miał dokonać próby oszustwa przy okazji handlu Bitcoinami. Nie będę już przedłużał, bo materiału o powiązaniach Matsa jest tyle, że można by z tego zrobić osobny wpis, ale do czego zmierzam: zdobycie tych informacji jest stosunkowo łatwe. Właściwie to średnio lotny dziennikarz jest w stanie je wyszukać w sieci w ciągu +- pół godziny.

Reasumując: mamy więc dwóch potencjalnych inwestorów chcących kupić Wisłę, którzy, według informacji powszechnie dostępnych w Internecie, nie są raczej biznesmenami „przez duże B”. Nie jest więc dziwne to, że zostali dość szybko „prześwietleni” i że momentalnie pojawiło się sporo wątpliwości co do ich wiarygodności w kontekście wspomnianej transakcji.

Jak należałoby to rozegrać

Od razu mówię, że nie byłoby to wcale łatwe – zwłaszcza w przypadku, kiedy cała akcja musiałaby być robiona z doskoku i nie byłoby czasu na przeprowadzenie odpowiednich działań wizerunkowych. Jednak żelazna zasada dla podobnych przypadków, której tutaj nie zastosowano, jest taka:

Lepiej jest podstawić ludzi, o których nic nie wiadomo i nie ma ich temat żadnych dostępnych informacji, niż ludzi, na temat których można łatwo wyszukać obciążające ich informacje.

Brzmi jak banał? Możliwe, ale zadziwiająco często nawet inteligentni ludzie wykładają się właśnie na takich podstawach. Tak więc uważam, że w tej sytuacji zamiast Matsa Hartlinga lepiej byłoby wziąć jakiegoś obcokrajowca, którego historii biznesowej nie dałoby się tak łatwo sprawdzić, gdyż przykładowo przedstawiłby się on jako jeden z udziałowców kilku spółek offshore zarejestrowanych w krajach, gdzie nie ma obowiązku składania zbyt rozbudowanych raportów finansowych. A skoro tak, to ciężko byłoby ustalić, jakim majątkiem naprawdę dysponują te spółki. W ostateczności mogłyby to być nawet spółki nowe, ale oczywiście lepiej, aby istniały przynajmniej rok (co jednak mogłoby być trudne pod kątem logistycznym w przypadku szybkiej akcji).

Co do Pana Ly z kolei, to tutaj od biedy można by zostawić ten fundusz luksemburski z niziutkim kapitałem (w końcu fundusz zawsze można dokapitalizować) plus dodać do niego 2-3 spółki offshore, ale za to nie należało kłamać, że jest członkiem kambodżańskiej rodziny królewskiej – to już zbyt gruba ściema, aby nikt tego nie zweryfikował.

Ok, a w czym takie „tajne” spółki offshore byłyby lepsze od tych spółek, które są rzeczywiście przypisane do Matsa Hartlinga? Najważniejszy argument przemawiający właśnie za tymi pierwszymi jest taki, że nie byłoby wcale łatwo zweryfikować ich stan posiadania oraz obroty, a – jak zresztą pisałem wcześniej – w analogicznej sytuacji lepiej byłoby pozostawić niejasny obraz, niż czarno na białym pokazać, że nie ma się odpowiedniego potencjału do przeprowadzenia tak dużej transakcji. Niektórzy mogą się w tym momencie ze mną nie zgodzić, ale zanim przejdą do ofensywy, polecam zapoznać się z kolejnym punktem. To nie jest bowiem tak, że „tajna” spółka „zrobi robotę” sama z siebie – trzeba jeszcze podpiąć ją pod odpowiednią legendę.

 

4. Budowa wizerunku przy wykorzystaniu „sterydów”

Przejdźmy do najbardziej fabularnej części tego wpisu. Tak więc mamy mało wiarygodne spółki, o których nic nie wiadomo – jak sprawić, aby ludzie uwierzyli, że stoi za nimi poważny kapitał…?

A chociażby kupić kopalnię diamentów /złota /drogich minerałów gdzieś w Afryce. Brzmi jak interes za grube miliony? Brzmi. A jak to rzeczywiście może wyglądać? Wystarczy kupić x-hektarów za kilka tys. $ (albo i mniej) na jakimś afrykańskim odludziu, które leży o kilkanaście – kilkadziesiąt kilometrów od prawdziwej kopalni, po czym udać się na miejsce i zrobić dużo fotek, jak to Murzyni w kaskach niby kopią sobie diamenty w jakiejś dziurze w ziemi (rzecz jasna wymagałoby to odpowiedniego aranżu) plus dodać do tego zdjęcia koparek, ciężarówek itp. w odpowiedniej scenerii (uprzedzam jednak, że w prawdziwej kopalni diamentów raczej nam zdjęć nie pozwolą robić, gdyż są to miejsca mocno strzeżone). Do tego idealnie byłoby wrzucić do sieci fotki np. z transportu jakiegoś ciężkiego sprzętu (że to niby zakupiony do naszej kopalni) oraz – rzecz jasna – jakiś akt notarialny czy też urzędowe potwierdzenie kupna działki.

Czy taka ściema byłaby do sprawdzenia? Zapewne tak, ale… Ale byłoby to dość trudno rozpracować ot tak, z poziomu wyszukiwarki internetowej, jak to można było zrobić w przypadku Vanna Ly oraz Matsa Hartlinga. No bo co niby miałby zrobić dziennikarz, który chciałby zdemaskować taką akcję? W Google nie zobaczy zdjęć lokalizacji tej niby-kopalni, bo ich tam po prostu nie ma (a takie fotki kamienicy z barem i fryzjerem, gdzie miała siedzibę firma Ly, można bez problemu zobaczyć na Street View). No to może ten dziennikarz poleci na miejsce do Afryki? Niewielka szansa. Ok, więc wyśle maila do miejscowych urzędników, którzy mogliby potwierdzić, że transakcja nabycia działki faktycznie miała miejsce… Cóż, życzę powodzenia w znalezieniu adresu mailowego np. do jakiegoś lokalnego urzędu zaangażowanego w tę transakcję – a jeśli nawet taki e-mail się znajdzie, to nie jest powiedziane, że mu odpiszą. A nawet jak odpiszą, to odpowiedź może być taka: „Dzień dobry. Zgadza się, spółka XXX zakupiła tę działkę. O szczegółach nie możemy jednak informować”. W każdym razie do czego zmierzam: szansa na to, że ktoś szybko zdemaskuje całą mistyfikację, byłaby relatywnie mała.

 

Inne alternatywy

Jeśli komuś historia o zakupie kopalni diamentów wydaje się zbyt fantastyczna, to zawsze może zacząć od niższego poziomu, jak np. eksport do Afryki (rzekomy). Jak to rozegrać? Przykładowo przedstawiciel naszej spółki offshore kontaktuje się np. z polskim producentem łodzi motorowych i mówi, że ma podpisaną umowę wstępną z jakąś afrykańską firmą, która to umowa dotyczy dostaw dużych ilości sprzętu na Czarny Ląd. Rzecz jasna taką afrykańską firmę albo trzeba by założyć, albo po prostu przekonać, że rzeczywiście taki sprzęt jej dostarczymy w bardzo atrakcyjnej cenie.

Co dalej? Dalej należałoby podpisać umowę pomiędzy polskim producentem motorówek, a naszą spółka offshore odnośnie współpracy handlowej. Następny krok to podróż do Afryki, np. na jakiś kongres biznesowy, aby zrobić sobie fotki z kilkoma tubylcami w garniturach, którzy rzekomo mieliby z nami podpisać wielomilionowe kontrakty na zakup tego sprzętu (idealnie byłoby, jakby w tle wystąpił jakiś gość ubrany w mundur wojskowy co najmniej w randze pułkownika, co od razu sugeruje członka jakiejś rządzącej hunty itp.). Ok, niektórzy zapewne mają tutaj wątpliwości, czy polscy przedsiębiorcy podpiszą z nieznaną spółką zagraniczną jakąkolwiek umowę pośrednictwa handlowego w sprzedaży ich produktów na Afrykę…? Odpowiem tak: znam wiele przypadków świadczących o tym, że większość najprawdopodobniej podpisze tego typu papier bez praktycznie żadne weryfikacji kontrahenta – zwłaszcza, jeśli taka umowa będzie oparta wyłącznie o system prowizyjny i nie będzie nakładać żadnych obowiązków na polskiego dostawcę (poza dostarczeniem zakupionego i opłaconego wcześniej zamówienia, rzecz jasna).

 

 

Podsumowanie

Opisane powyżej scenariusze to zaledwie kilka z wielu dostępnych możliwości wykreowania pożądanego wizerunku bogatych biznesmenów, których potencjalnie powinno być stać na zakup takiego klubu, jak Wisła Kraków. W scenariuszu mamy bowiem luksusowy styl życia (najlepsze hotele, drogie auta z kierowcą, lanserskie fotki na portalach społecznościowych), odpowiednie otoczenie (towarzysząca nam „świta”) oraz działającą na wyobraźnię historię (np. zakup rzekomej kopalni diamentów w Afryce). I, co niezwykle ważne, trudno byłoby to wszystko zweryfikować i udowodnić ściemę ze 100% pewnością – nigdy nie byłoby wiadomo do końca, z kim naprawdę mamy do czynienia… Oczywiście przedstawiłem tutaj zaledwie zarys – szczegółowy plan wymagałby bardzo starannego przemyślenia i przeanalizowania wielu aspektów, ale to chyba jasne.

Koszty…

Niektórych zapewne zaciekawi to, ile też mogłaby kosztować podobna „maskarada biznesowa”…? Tutaj już wiele zależy od rozmachu, ale myślę, że +- 100 tys. PLN powinno w analogicznym przypadku wystarczyć. Czy to dużo, czy może mało, to też zależy – przede wszystkim od okoliczności oraz od celu, jaki byśmy sobie przy tej okazji postawili. No i jeszcze jedna rzecz na sam koniec: to wcale nie jest powiedziane, że akurat w przypadku przytoczonej transakcji sprzedaży Wisły Kraków podobne zabiegi miałyby jakiś sens! Myślę jednak, że tak czy inaczej warto było przytoczyć taki alternatywny scenariusz kreowania wizerunku „bogatych inwestorów” – ot tak, aby być może rozpoznać go kiedyś przy jakiejś innej okazji.

Zdjęcie ilustrujące wpis jest poglądowe! Osoby, rzeczy lub sytuacje przedstawione na zdjęciu NIE mają bezpośredniego związku z treścią niniejszego wpisu!

 

Sprzedaż Wisły Kraków vs Operacja Matrioszka

Zamierzałem wrzucić coś nowego na bloga dopiero w 2019 roku, ale po ostatnich akcjach, w których uczestniczy Wisła Kraków, po prostu nie mogłem się powstrzymać. Sytuacja jest bowiem tak niezwykła – nawet jak na realia naszej piłki – że jeszcze przez długi czas będzie pięknym obiektem do analiz. No, ale po kolei… 

 

Krótki szkic sytuacyjny

1. Mało znany polski agent piłkarski informuje opinię publiczną, że na ratunek tonącej Wiśle ma przybyć tajemniczy członek kambodżańskiej rodziny królewskiej Vanna Ly oraz, jako inwestor wspierający, Szwed Mats Hartling.

2. Po bliższym sprawdzeniu okazuje się, że Pan Vanna Ly, wbrew deklaracjom, prawdopodobnie nie ma nic wspólnego z królem Kambodży, za to jest obywatelem Francji, gdzie od 2014 roku prowadzi mało znaną firmę konsultingową. Z kolei Mats Hartling, który podawał się za dyrektora spółki Noble Capital Partners, zgodnie z dokumentami przestał pełnić tę funkcję w 2017 roku – choć, jak sam twierdzi, nadal nim jest „z upoważnienia zarządu”.

3. Prezes oraz wiceprezes zarządu TS Wisła, właściciela Wisła S.A., podpisali w Zurichu dokument sprzedaży 60% akcji klubu funduszowi inwestycyjnemu Alelega z Luksemburga (który jest podobno kontrolowany przez Vanna Ly) oraz 40% wspomnianej Noble Capital Partners reprezentowanej rzekomo przez Matsa Hartlinga. Sukces? Niekoniecznie…

4. Głównym warunkiem, który był absolutnie niezbędny do tego, aby umowa sprzedaży doszła w ogóle do skutku, było otrzymanie przez klub przelewu umożliwiającego spłatę najpilniejszych zobowiązań zamykających się w kwocie ok. 12 milionów PLN.

5. Przelew na wspomniane 12 baniek miał przyjść na konto Wisły w piątek 28 grudnia – niestety, zamiast kasy na rachunku bankowym, pojawiło się rzekome potwierdzenie jego wykonania. Potwierdzenie to zostało wrzucone z oficjalnego (podobno) konta Vanna Ly na Twitterze, ale tak szczerze mówiąc, to ja się dziwię dziennikarzom, którzy się na to powołują. Dlaczego? Wystarczy poczytać sobie wcześniejsze posty, w których np. Pan Vanna deklaruje, że otworzy w Kambodży specjalny, ukryty magazyn na flagi skradzione innym klubom, aby były „poza zasięgiem” polskiej policji. W innym tweecie z kolei nasz bohater odpowiada na zarzut, że przyjechał na spotkanie w Szwajcarii pociągiem: „Tak, ale to był mój własny pociąg”. O innych, dość kontrowersyjnych, wypowiedziach z tego konta nie będę już wspominał. W każdym razie wygląda to na robotę jakiegoś śmieszka internetowego i nie najlepiej świadczy o tych, którzy biorą jego tweety za pewnik. Rzecz jasna o tym, czy przelew rzeczywiście został wysłany, czy też nie, dowiemy się zapewne w poniedziałek (no, może zaraz po Nowym Roku), ale…

6. Ale, tak mówiąc szczerze, niespecjalnie wygląda mi na to, aby podmioty chcące przejąć Wisłę rzeczywiście dysponowały kapitałem takiego rzędu. Dość powiedzieć, że luksemburski fundusz Alelega w swoich sprawozdaniach finansowych wykazywał podobno sumy bilansowe niższe, niż kwota wolna od podatku w Polsce (czyli jakieś 8 tys. PLN). Ok, no to może kasę potencjalnie ma Noble Capital Partners…? Poszukałem (co nie było trudne) – teoretycznie jest lepiej, bowiem deklarowana suma aktywów tej firmy wynosi niecałe 340 tys. GBP, czyli ok. 1,5 mln PLN, ale to jednak nadal dość mało biorąc pod uwagę skalę transakcji. No, chyba, żeby założyć, że są to tylko tzw. third party, czyli międzynarodowe słupy będące przykrywką dla właściwych inwestorów – ale o tym za moment.

7. Wkrótce po podpisaniu umowy sprzedaży klubu, dotychczasowa prezes Wisły S.A. zrezygnowała z pełnienia tej funkcji. Kurtyna. 

 

Co więc mamy...?

Na razie mamy rozp… – wróć – wielką niewiadomą dotyczącą samej transakcji + różne sensacyjne teorie serwowane przez media. Dwie najczęściej spotykane skomentuję poniżej.

Teoria pierwsza (a raczej to, co z niej wynika): nowi nabywcy klubu to idioci

Potencjalnym nabywcom klubu miało chodzić nie tyle o samą drużynę piłkarską, co głównie o atrakcyjne grunty będące rzekomo w posiadaniu Wisły S.A. Inwestorzy teoretycznie mogliby myśleć, że wraz z kupnem klubu piłkarskiego przejmą również te tereny, chociażby w oparciu o wypowiedź prezes Wisły S.A. z początku 2018 roku (wedle tej wypowiedzi Wisła miała swobodnie dysponować gruntami o wartości ponad 75 milionów PLN). Tyle, że tuż po podpisaniu umowy szybko okazało się, iż atrakcyjne grunty należą do TS Wisła (będącego posiadaczem pakietu akcji Wisły S.A.), a transakcja sprzedaży klubu piłkarskiego ich nie obejmuje. Szczerze mówiąc ciężko jest mi przyjąć wersję, w której ludzie dysponujący milionami najpierw podpisują umowę, a dopiero potem dowiadują się, że grunty jednak nie będą ich – to już byłaby akcja na poziomie gangu Olsena, naprawdę… Przecież była to transakcja o wielomilionowej wartości, a nie sprzedaż starej Skody Fabii, więc sugerowanie, że kupujący w ogóle nie zajrzeli do umowy i nie zapoznali się z faktycznym stanem majątkowym klubu, zakrawa trochę na absurd.

Teoria druga: próba wymigania się od odpowiedzialności za długi

Niestety na ten moment nie znamy kluczowej okoliczności, czyli nie wiemy, jak w ogóle wygląda umowa. Teoretycznie może się bowiem okazać, że nawet w przypadku braku wpłaty wspomnianych 12 milionów klub tak czy inaczej przejdzie na własność nowych inwestorów, a pieniądze… Być może wcale się nie pojawią, lecz zostanie ogłoszona upadłość – jednak już przez nowych właścicieli. Co by to dało w tej konkretnej sytuacji? Na razie się nie wypowiem – jeżeli wypłyną nowe okoliczności, to zapewne pokuszę się o analizę wespół z prawnikami specjalizującymi się w tematach upadłościowych (nawet dla zaspokojenia własnej ciekawości). Teoretycznie jednak taka próba znalezienia inwestora mogłaby być tzw. dupochronem dla zarządu mającego coś na sumieniu – mógłby się bronić podając argumenty typu „Staraliśmy się wyprowadzić klub na prostą, nawet znaleźliśmy ludzi, którzy w niego zainwestują, a że okazali się oszustami…”. Jednak to też nie byłoby proste do przeprowadzenia, a nie chcę spekulować w oparciu o szczątkowe (póki co) informacje. 

 

Operacja Matrioszka

W trakcie zapoznawania się z tą całą sytuacją, przypomniała mi się pewna akcja przeprowadzona przez Europol w 2016 roku. Nie było u nas o niej zbyt głośno, a jedyne nieliczne wspominki pojawiły się chyba tylko dlatego, że w tle pojawił się ex-klub samego Jose Mourinho, a konkretnie União de Leiria.

Tak więc Operacja Matrioszka trwała ponad rok i miała miejsce w Portugalii, choć tropy wiodły także do innych krajów europejskich. Chodziło o to, że osoby związane z „rosyjską grupą mafijną” wykorzystywały kluby piłkarskie do prania pieniędzy. Schemat działania wyglądał tak:

1. Przestępcy wyszukiwali kluby mające kłopoty finansowe, a następnie zyskiwali zaufanie działaczy dzięki darowiznom lub stosunkowo niedużym inwestycjom.

2. Kolejnym krokiem było kupno klubów za niewielkie pieniądze przez tzw. słupów, reprezentujących różnego rodzaju spółki offshore z rajów podatkowych, które umożliwiały ukrycie tożsamości rzeczywistych nabywców oraz pochodzenie kapitału.

3. Kiedy przestępcy weszli już w posiadanie klubu, mogli przystąpić do procederu prania pieniędzy oraz innych oszustw – działania były tutaj różne: 
– wciąganie na listę płac fikcyjnych graczy, którzy tak naprawdę nigdy w klubie nie grali 
– transgraniczne transfery graczy, którzy albo byli wyceniani zbyt wysoko, albo zbyt nisko 
– niejasne transakcje dotyczące praw do transmisji telewizyjnych 
– przewożenie dużych ilości gotówki z Rosji do Portugalii (oczywiście wbrew prawu)
– obstawianie zakładów bukmacherskich oraz ustawianie wyników meczów
– tworzenie struktur spółek offshore w sposób, który wzbudził podejrzenia służb 
– różne oszustwa podatkowe (klasyka)

Zgodnie z tym, co podaje Europol, podejrzenia w tej sprawie wzbudził nadzwyczaj luksusowy styl życia przestępców, którzy korzystali z majątku formalnie zarejestrowanego na słupów będących właścicielami klubów. Nie wiem, na ile jest to prawdziwa wersja, ale bardzo możliwe, że ktoś związany z klubem zorientował się w procederze i po prostu doniósł odpowiednim służbom o swoich podejrzeniach. Zresztą, według funkcjonariuszy Europolu, piłka nożna ogólnie stanowi bardzo ciekawe pole do prania pieniędzy min. ze względu na sposób finansowania oparty w dużej mierze o sponsorów, jak i na model biznesowy związany z zarabianiem na transferach, gdzie w grę wchodzą niejednokrotnie potężne sumy, mogące być – w zależności od potrzeb – albo kosztem, albo przychodem. 

 

Krótkie podsumowanie

Oczywiście nie twierdzę, że schemat z Operacji Matrioszka dzieje się właśnie w Wiśle Kraków i ktoś mający nieczyste intencje chce przejąć ten klub. Ba, mam wielką nadzieję, że jeden z najbardziej zasłużonych klubów piłkarskich w Polsce wyjdzie jednak na prostą i znajdzie poważnego inwestora, który zapewni mu bezpieczne funkcjonowanie i grę w najwyższej klasie rozgrywkowej. Jestem jednak zdania, że takie transakcje, jak sprzedaż tak dużych podmiotów, powinny być w szczególny sposób monitorowane i prześwietlane, aby znane marki sportowe nie dostawały się w ręce podejrzanych osób mogących je wykorzystywać do celów niezgodnych z prawem. Również nie wyobrażam sobie, aby umowa opiewająca na takie kwoty była podpisana bez przedstawienia jakichkolwiek wiarygodnych gwarancji bankowych ze strony nabywców – w końcu są to „ludzie znikąd”, nieznani w naszym świecie biznesu i o niepotwierdzonej wiarygodności. Więc jeśli takich dokumentów nie przedstawili, a mimo to umowę podpisano, to byłby to moim zdaniem ogromny skandal świadczący albo o niekompetencji zarządu, albo… No cóż, wiele się powinno wyjaśnić w ciągu najbliższych dni.

Zdjęcie ilustrujące wpis jest poglądowe! Osoby, rzeczy lub sytuacje przedstawione na zdjęciu NIE mają bezpośredniego związku z treścią niniejszego wpisu!

Czarny PR, czyli jak zniszczyć reputację konkurencji

Dziś będzie kilka słów na temat tzw. czarnego PR, potocznie utożsamianego z „podkładaniem świń” konkurencji oraz sianiem dezinformacji. Wbrew pozorom działania tego typu spotyka się całkiem często – w rzeczy samej można bowiem zakwalifikować do nich nawet pisanie z tzw. fejk kont niepochlebnych i niepopartych faktami komentarzy na temat jakiejś nielubianej (lub konkurencyjnej) firmy. Z drugiej strony mamy z kolei potężne kampanie medialne mające na celu rozpowszechnianie nieprawdziwych informacji, których upublicznienie może spowodować np. spadek lub wzrost kursu akcji danego przedsiębiorstwa. Spektrum w każdym razie jest bardzo szerokie, a dziś postaram się zaprezentować, jakie są podstawowe zasady oraz sposoby prowadzenia takich kampanii propagandowych.

 

Areny prowadzenia kampanii czarnego PR

Tutaj nie będzie raczej zaskoczenia, że podstawowe kanały komunikacji są w zasadzie dwa: Internet oraz tradycyjne media. Jeśli chodzi o ten pierwszy, to zaliczają się do niego min: portale internetowe, portale społecznościowe, wszelkie porównywarki cen, serwisy z opiniami na temat pracodawców, fora internetowe, blogi oraz wizytówki firm w Google. Jeżeli chodzi o tradycyjne media, to oczywiście będzie to prasa oraz telewizja. To tak w wielkim skrócie, bowiem tak naprawdę każda taka kampania może być prowadzona na wielu różnych polach i nie ma tutaj jednego, z góry ustalonego schematu typu: tylko ten portal oraz tylko ta gazeta. Zasad ogólna jest bowiem taka, że im większy zasięg osiągnie dana afera (czy tam kryzys, jak kto woli), tym większe szkody poniesie atakowana organizacji.

 

Atakujemy organizację czy osobę?

W zasadzie nie ma jednoznacznej odpowiedzi na to pytanie. Wiele zależy tutaj np. od tego, jak mocno rozpoznawalną i medialną osobą jest chociażby prezes firmy – jeśli to postać powszechnie rozpoznawalna, jak np. Richard Branson w skali ogólnoświatowej, czy Robert Gryn w skali ogólnopolskiej, to atak personalny mógłby przynieść całkiem niezłe efekty (jeśli mielibyśmy odpowiednio mocnego newsa, rzecz jasna). Jeżeli jednak prezes czy też osoba wysoko postawiona w hierarchii danej firmy jest prawie anonimowa i w zasadzie nieznana bliżej opinii publicznej, a za to sama marka jest bardzo mocna, to w większości przypadków właśnie ją będzie lepiej zaatakować za pomocą kampanii czarnego PR.

 

Dobry i zły bohater – podstawowa oś komunikacji

Zacznijmy od tego, że zarówno media tradycyjne jak i społecznościowe wręcz kochają wszelkiego rodzaju kryzysy. Kryzys bowiem oznacza konflikt, a konflikt to emocje. Ma to ogromne znaczenie, ponieważ zdecydowana większość ludzi podczas czytania prasy czy scrollowania Facebooka reaguje właśnie w emocjonalny, a nie racjonalny sposób. Jedynie niezbyt liczne jednostki pokuszą się o jakaś tam analizę i zauważą ewentualne luki – cała reszta weźmie za pewnik to, co napisał np. sam autor artykułu lub też nawet pierwsza osoba wrzucająca rozsądnie brzmiący komentarz pod postem.

Oczywiście aby tak to właśnie zadziało, należy spełnić kilka warunków. Pierwszym z nich jest jasno zarysowany podział ról, w którym występuje dwóch bohaterów: dobry i zły, zupełnie jak w szekspirowskich dramatach. Tylko wtedy mamy szansę na stworzenie ciekawej historii o dużej podatności na rozpowszechnianie, ponieważ zarówno zwykli użytkownicy sieci i czytelnicy gazet, jak i sami dziennikarze, na ogół nie mają czasu na głębsze analizowanie sprawy i upraszczają wszystko do schematu czarne-białe (czyli dobry vs zły). Kluczowe jest więc to, aby już w początkowej fazie działania jasno zdefiniować te role i możliwie mocno je uwiarygodnić – czyli np. atakowana firma to ten „zły”, a biedny, pokrzywdzony klient to ten „dobry”.

 

Kontrastowa teoria podobieństwa

Rzecz jasna klarowny podział na „dobrego” oraz „złego” czasami może wymaga czasem nieco bardziej zaawansowanego podejścia. Dobrym przykładem będzie tutaj kontrastowa teoria podobieństwa, zgodnie z którą podczas porównywania kilku obiektów bierzemy pod uwagę zarówno ich cechy wspólne, jak i różnice pomiędzy nimi. No i teraz chcąc zmaksymalizować siłę naszego przekazu skierowanego przeciwko przykładowej firmie X, możemy rozegrać temat na dwa sposoby.

Sposób 1

Zakładając, że mamy dwóch liderów jakiegoś tam rynku (lider X oraz lider Y), publikujemy negatywne informacje na temat firmy X, ale konsekwentnie pomijamy w komunikatach wszystko to, co mogłoby ją łączyć z firmą Y. Rynek jest dobrze znany odbiorcom przekazu, więc wiedzą oni bardzo dużo o obydwu firmach. Zgodnie z kontrastową teorią podobieństwa publikacja negatywnych informacji na temat spółki X przy jednoczesnym pominięciu jej cech wspólnych ze spółką Y, buduje w oczach opinii publicznej bardzo negatywny wizerunek w porównaniu z konkurencją. Przykład? Proszę bardzo:

a) W sałatkach warzywnych firmy X wykryto szkodliwe pestycydy w stężeniach przekraczających dopuszczalne normy aż o 500%! Warto dodać, że z produktów dostawcy tych pestycydów korzystają także inni czołowi producenci sałatek – również firma Y, w której wyrobach nie stwierdzono jednak żadnych szkodliwych substancji.

b) W sałatkach warzywnych firmy X wykryto szkodliwe pestycydy w stężeniach przekraczających dopuszczalne normy aż o 500%! Klienci, którzy kupili te sałatki, powinni skonsultować się z lekarzem w razie wystąpienia takich objawów, jak…

Jak nietrudno się domyślić, przy zastosowaniu konstrukcji przekazu w stylu b) atakowana firma X będzie postrzegana o wiele gorzej, niż w schemacie a), gdzie wspomniano, że konkurencyjna firma Y też bierze pestycydy od tego samego dostawcy. W zasadzie sprowadza się to wszystko do odpowiedniego ustawienia komunikatu medialnego – to, czy konkretna organizacja da radę wykonać taką operację, to już inna sprawa.

Sposób 2 

Trzymając się tego samego przykładu, tym razem konstruujemy przekaz tak, aby zestawić pozytywne cechy firmy X, przekazywane przez nią w jej własnych komunikatach, z negatywnymi informacjami przekazywanymi w ramach kampanii czarnego PR-u. Po co takie zestawienie…? Otóż w przypadku odpowiednio ustawionego przekazu oraz podkreślaniu różnic pomiędzy pozytywnymi i negatywnymi informacjami, niekorzystny wizerunek atakowanej firmy X ulegnie wzmocnieniu. Czyli, mówiąc wprost, nawet prawda (pozytywna) może zostać uznana za kłamstwo. Przykład takiego komunikatu:

Czy prezes firmy X jest zamieszany w ustawianie przetargów? Dotarliśmy do informacji, jakoby W.K., pełniący obecnie funkcję prezesa X, wywierał nieformalne naciski na osoby odpowiedzialne za organizowanie przetargu po stronie firmy Z. Powodem takiego zachowania miała być chęć podreperowania stanu kasy firmy X. Czy w takim przypadku można więc wierzyć w doskonałą kondycję finansową tej spółki, prezentowaną w ostatnich materiałach?

Jest to oczywiście wzorzec nieco przejaskrawiony i mocno uproszczony, ale całkiem nieźle oddaje, o co tutaj chodzi. Dla porządku dodam jeszcze, że przy wypuszczaniu w świat podobnych wiadomości dobrze jest ustawić naszą „legendę” tak, aby zminimalizować ryzyko narażenia się na odpowiedzialność karną za rozpowszechnianie nieprawdziwych informacji, mogących zaszkodzić reputacji pomawianego (niby oczywista oczywistość, ale warto wspomnieć).

 

Timing = ważna rzecz

Podczas przeprowadzania kampanii czarnego PR nie liczy się tylko „gdzie” oraz „do kogo” – znaczenie ma również „kiedy”! No i właśnie to odpowiednie umiejscowienie w konkretnym czasie nazywamy timingiem. Niektórzy mogą zapewne zadać pytanie: a co to właściwie za różnica, czy dana afera wybuchnie w czerwcu, czy, dajmy na to, w grudniu…? Otóż niekiedy ma to znaczenie. Bardzo dobrze pokazuje to pewne badanie, przeprowadzone w USA na… salach sądowych. Ustalono wtedy, że w przypadku informacji docierających do odbiorców zaobserwować można dwa efekty: efekt pierwszeństwa oraz efekt świeżości. Ten pierwszy polega na tym, że informacja wypływająca jako pierwsza ma większy wpływ na tworzenie osądów i ogólnego wrażenia, niż informacje późniejsze. W przypadku drugiego, tj. efektu świeżości, jest oczywiście odwrotnie. I teraz jeśli chodzi o czarny PR, to w praktyce często wykorzystuje się taki oto schemat rozmieszczenia działań w czasie:

Publikacja materiału „za” – kilka dni przerwy – publikacja materiału „przeciw” – moment oceny

Zgodnie z wynikami badań, występował tutaj efekt świeżości, tj. jeśli materiał „przeciw” był opublikowany tuż przed dokonaniem oceny, to właśnie on był najbardziej brany pod uwagę przez odbiorców. No dobrze, a jakie ma to zastosowanie w praktyce? Przedstawię to na uproszczonym przykładzie:

Spółka X ma zamiar przeprowadzić IPO (oferta publiczna dot. zakupu akcji). Wypuszcza więc w świat pozytywne informacje (”za”) na temat swojej kondycji finansowej, świetlanych perspektyw rozwoju itp. Kilka dni po publikacji podobnych materiałów rozpoczynają się zapisy na akcje, aż tu nagle… wycieka informacja „przeciw” o bardzo negatywnym dla tej firmy wydźwięku. No i teraz pojawia się duży problem, ponieważ firma X w zasadzie nie ma już czasu na sformułowanie sprostowania i przekazania ważnych informacji inwestorom (jesteśmy już na etapie momentu oceny). W takiej sytuacji negatywne informacje będą miały istotny wpływ na decyzje podejmowane przez potencjalnych inwestorów – zwłaszcza, że bardzo dużą część osób grających na giełdzie stanowią tzw. noise traderzy, czyli osoby kierujące się podczas swoich wyborów nie tyle sprawdzonymi informacjami (np. rzetelnymi raportami), co właśnie wszelkiego rodzaju niepotwierdzonymi plotkami, mającymi aurę trudno dostępnej informacji nieoficjalnej. Tak więc jeśli zaaranżować negatywny przekaz w taki właśnie sposób, czyli jako „tajną informację, która wyciekła z wiarygodnego źródła”, to w zasadzie nie trzeba będzie się zbytnio męczyć z jej rozpowszechnianiem – noise traderzy sami rozniosą ją jak wirusa po rozmaitych forach dyskusyjnych i grupach dotyczących tematyki inwestowania.

Tak to wygląda w wielkim skrócie. Oczywiście w dobie Internetu i naprawdę szybkiej komunikacji, ten schemat nie zawsze zadziała w 100% – zwłaszcza, jeśli spółka emitująca akcje ma przygotowany plan działania na wypadek kryzysu i jest w stanie szybko osiągnąć odpowiednie zasięgi medialne. Jednak ugaszenie takiego pożaru wizerunkowego nie zawsze będzie możliwe w odpowiednio krótkim czasie – a już na pewno nie wtedy, kiedy akurat nie ma pod ręką żadnej gaśnicy.

W mniej zaawansowanych schematach timing polega po prostu na tym, aby daną informację wypuścić w świat w momencie, w którym np. zbliża się jakaś ważna impreza branżowa, czy też rozpoczyna się sezon (to dla sektorów charakteryzujących się właśnie sezonowością popytu). Nietrudno chyba wyobrazić sobie sytuację, w której np. jakiś firma e-sklep pada ofiarą pomówień akurat w gorącym okresie przedświątecznym, gdy ludzie kupują dużo prezentów – przykład również bardzo uproszczony, ale zasadniczo nieźle obrazuje o co chodzi.

 

Podstawowe zagadnienia związane z promowaniem fake newsów w social mediach

Jak już wspomniałem na samym początku, media społecznościowe są doskonałą areną do rozpętywania wszelkich afer – zwłaszcza, jeśli nie mamy odpowiedniego budżetu, aby włączyć do gry mniejsze lub większe media tradycyjne. Czy przeprowadzenie takiej akcji propagandowej jest trudne? Moim zdaniem niespecjalnie – w zasadzie wystarczy zadbać o kilka rzeczy, a szanse na powodzenie będą całkiem spore.

  1. News inicjujący powinien być wrzucany z wiarygodnego konta

Załóżmy, że chcemy zszargać opinię konkurencji, publikując na Facebooku jakieś fotki, które stawiają ją w bardzo złym świetle (np. zamiatanie bułek z podłogi i kładzenie ich z powrotem na linię do pakowania pieczywa). Czy będzie zatem stanowić jakąkolwiek różnicę, kto wrzuci takie materiały? W większości przypadków owszem, ma to spory wpływ. W dzisiejszych czasach wielu Internautów jest już bardzo wyczulonych na punkcie wszelkich fake newsów, więc z miejsca mogą pojawić się oskarżenia, że to typowa ustawka rozpowszechniana przez jakiegoś no-nejma. Sytuacja będzie wyglądała o wiele lepiej, gdy „zaatakujemy” przy użyciu wiarygodnego profilu, który posiada kilkuset znajomych i obserwujących oraz pewną historię (np. fotki komentowane zarówno przez realne, jak i fejkowe osoby). Wbrew pozorom stworzenie kilku czy też kilkunastu takich kont nie stanowi szczególnego problemu – nawet spisałem instrukcję, jak to zrobić, ale z racji tego, że są to podstawy podstaw (przynajmniej z mojego punktu widzenia), do tego zajmujące sporo miejsca, to zdecydowałem się nie wrzucać tego tutaj i nie wydłużać niepotrzebnie wpisu. Gdyby jednak ktoś był mocno ciekawy, to może do mnie napisać – podeślę mu taki schemat.

  1. Należy sterować komunikacją już od pierwszych komentarzy

Dla ludzi mających już jakieś pojęcie na temat tego, w jaki sposób funkcjonują social media, nie będzie zaskoczeniem, że kilka pierwszych komentarzy, w których ktoś sformułuje jakąś myśl w sposób przystępny i w miarę logiczny, „ustawia” w dużym stopniu to, co będzie myśleć o danej sprawie większość odbiorców komunikatu. Wielu ludzi bowiem bardzo pobieżnie zapoznaje się z treścią wpisu, czasem poprzestając na kilku pierwszych akapitach, po czym od razu przechodzą do czytania komentarzy. Dlaczego tak? Po pierwsze dlatego, że w dobie szumu informacyjnego atakującego nas praktycznie ze wszystkich stron, naszym mózgom nie chce się już specjalnie wysilać i analizować każdego newsa, jaki do nas dociera. W konsekwencji – a to po drugie – reagujemy więc w dużej mierze emocjonalnie na ten cały informacyjny fast food, który nam serwują. No a gdzie najczęściej są emocje…? Oczywiście w komentarzach! Czytanie komentarzy jest więc swego rodzaju drogą na skróty, która pozwala nam wyrobić sobie pogląd na daną sprawę bez konieczności samodzielnej interpretacji tekstu. No i teraz znając tę prostą zależność, po prostu wrzucamy z odpowiednio przygotowanych fejk kont komentarze, które raz, że będą uwiarygadniać całą sytuację („Oszuści, mnie tak samo oszukali!”), to jeszcze sformułują jakąś tezę, pod którą większość odbiorców chętnie się podpisze („Typowe dla Januszy biznesu – sam kupuje sobie trzecie auto za pół miliona, a pracownikom nie wypłaca pensji na Święta!”). Jeśli więc nasze sensownie napisane komentarze pojawią się jako pierwsze (co nie jest trudne w sytuacji, kiedy dokładnie znamy czas publikacji), to w zasadzie wygraliśmy już pierwszy etap.

  1. Na Facebooku świat się nie kończy – pamiętaj, że istnieje taki portal, jak Wykop.pl!

Wiele osób utożsamia media społecznościowe z takimi gigantami, jak Facebook, Instagram, Twitter, YouTube, LinkedIn oraz Snapchat – ok, niektóre osoby po 30-ce dodałyby do tego jeszcze Naszą Klasę. A tymczasem w polskiej przestrzeni funkcjonuje jeszcze coś takiego, jak serwis Wykop.pl, który, moim zdaniem, jest doskonałym miejscem do prowadzenia kampanii podpadających pod kategorię czarnego PR. Dlaczego? Po pierwsze dlatego, że stronę główną Wykopu przeglądają dziennikarze z wielu różnych mediów (np. największych portali internetowych) i jeśli widzą, że jakaś afera cieszy się tam dużym zainteresowaniem oraz budzi emocje, to chętnie promują ją dalej, zwiększając tym samym zasięgi. Dobrym przykładem będzie chociażby słynna Willa Karpatia, która to właśnie dzięki Wykopowi była przez jakiś czas najpopularniejszym ośrodkiem wypoczynkowym w Polsce (tak to chyba można nazwać). Jeśli miałbym coś jeszcze tutaj dodać, to akurat w przypadku Wykopu materiał inicjujący aferę powinien być naprawdę wiarygodny, gdyż na tym portalu aktywnych jest wielu użytkowników dobrze rozpoznających tzw. fejki oraz zadających precyzyjne pytania potrafiące nieraz zdemaskować całą ustawkę.

 

Dziennikarze na usługach PR-owców

Jak w każdym zawodzie, także i wśród dziennikarzy znajdziemy tzw. czarne owce, czyli osoby, które bez większych oporów biorą pieniądze za udostępnienie materiałów kompromitujących jakąś firmę, czy też osobę. W środowisku medialnym mawia się, że takim procederem parają się głównie tzw. dziennikarze przeciekowi, którzy w przeciwieństwie do dziennikarzy śledczych niezbyt sumiennie weryfikują napływające do nich informacje, a czasem wręcz piszą o czymś „na zlecenie” płacącego. Tajemnicą Poliszynela jest też to, że praktycznie każda licząca się na rynku agencja public relations ma w swoich kontaktach namiary na takich przedstawicieli mediów (to, czy z takowych kontaktów faktycznie korzystają, to już inna sprawa).

Koszty…

Jeśli chodzi o stawki, które są proponowane za podobne publikacje, to ciężko tutaj wskazać jakieś jasne widełki, ponieważ jest to proceder dziejący się w ukryciu. Z tego, co słyszałem, w grę wchodzą kwoty od kilku do kilkudziesięciu tysięcy złotych (lub ich ekwiwalenty, np. w postaci zagranicznych wycieczek), w zależności od kalibru sprawy oraz zasięgu danego medium. Oczywiście, w przypadku naprawdę grubych afer na stole mogą być jeszcze większe pieniądze – szczególnie jeśli musiałyby rekompensować ewentualną utratę wpływów z reklam płynących od firmy, która miałaby być celem brudnej kampanii (raczej mało kto chce się reklamować w medium, które pisze o nim negatywnie). Niekiedy jednak, o ile historia jest naprawdę ciekawa i budzi emocje, media rozdmuchują temat całkowicie za darmo.

 

Szybka akcja, czy systematyczne działanie w dłuższym okresie czasowym?

W tym momencie muszę dodać, że to nie jest wcale tak, iż czarny PR w mediach zawsze ma postać jakiejś spektakularnie przebiegającej akcji, mającej na celu szybkie zdyskredytowanie przeciwnika! Niekiedy działanie przybiera inne, pozornie bardziej łagodne formy, ale za to „trucizna sączy się powoli”, co koniec końców przekłada się na jeszcze mocniejszy efekt końcowy. Przykład? Załóżmy, że koncerny medialne z kraju X wykupują większość tytułów motoryzacyjnych w kraju Y. No i dziennikarze tam pracujący przez lata regularnie piszą, że auta produkowane w różnych krajach co prawda są całkiem niezłe, ale jednak mają pewne problemy (które, rzecz jasna, mocno się wyolbrzymia). Na tle tych problemów pozytywnie przedstawia się auta pochodzące z kraju X, twierdząc przy tym, że są jednak najlepsze – stanowią „wzorzec w swojej klasie” itp. (oczywiście pomija się ich wady). No i po iluś tam latach podobnego przekazu, większość klientów z kraju Y przyjmie za pewnik, że faktycznie musi być tak, jak piszą w specjalistycznej prasie i że auta z kraju X są rzeczywiście „najlepsiejsze” – co niekoniecznie musi być prawdą. W miejsce liter X oraz Y można by w zasadzie podstawić różne kraje, bo jest to schemat dość uniwersalny, oczywiście dość mocno uproszczony na potrzeby tego wpisu.

Dlaczego takie systematyczne działanie jest o wiele skuteczniejsze, niż tzw. blitzkrieg propagandowy, nawet zakrojony na szeroką skalę? Odpowiedź jest prosta: ponieważ pamięć ludzka, jeśli chodzi o tego typu kwestie, jest dość krótkotrwała. Przy większości afer wystarczy kilka lub kilkanaście tygodni, aby przeważająca część osób zapomniała o sprawie, np. znowu kupując produkty hejtowanej niedawno firmy. Tymczasem w przypadku regularnej, dobrze prowadzonej komunikacji, w umysłach odbiorców „instaluje się” trwałe przekonania mające bardzo istotny wpływ na ich późniejsze decyzje zakupowe. W każdym razie jest to temat – rzeka, a na potrzeby niniejszego wpisu chciałem go jedynie zasygnalizować – kto chce poszerzyć swoją wiedzę w tym zakresie, ten z pewnością znajdzie ciekawe materiały.

 

Czarny PR w cieniu, czyli rozmowy zakulisowe

Dla osób znających temat od strony praktycznej, nie będzie żadnym odkryciem, że sporo tzw. czarnej roboty odwala się poza zasięgiem świateł reflektorów oraz na małą skalę, czyli w wąskim, hermetycznym gronie. Przykładowo kilka lat temu ofiarą tego typu pomówień padł pewien znany dom maklerski. Wyglądało to tak, że osoby mające dobre układy z funduszami emerytalnymi, podczas rozmów z przedstawicielami spółek szukających inwestorów zaczęły sugerować, że wspomniany dom maklerski obsługujący te spółki jest zły, nieprofesjonalny itp. A skoro jest zły, to jeśli spółki chcą, aby fundusze emerytalne kupiły ich akcje, to powinny jak najszybciej rozwiązać umowy o współpracę z tym domem maklerskim i przejść pod skrzydła innego. I trzeba przyznać, że był to argument bardzo mocny, gdyż w tamtych czasach to właśnie fundusze emerytalne dysponowały ogromnymi pieniędzmi, które chętnie pompowały w różne przedsięwzięcia.

Podobne akcje dzieją się też na niższym poziomie – np. handlowiec z firmy X, który jest już dogadany z firmą Y „na transfer”, nagle w rozmowach z dotychczasowymi klientami tej pierwszej z firm zaczyna sugerować, że ma ona pewne problemy i być może lepiej wstrzymać się na pewien czas z zamówieniami. I na ogół jeśli klienci mają zaufanie do tego handlowca i wstrzymają się z decyzją, to po pewnym czasie okazuje się, że dostają nową propozycję już spod szyldu firmy Y. Z doświadczenia mogę powiedzieć, że tego rodzaju „transfery” handlowców są w stanie położyć niejedno przedsiębiorstwo – ze znanych mi przykładów przytoczę tylko centrum BHP oraz agencję celną, które w podobnych okolicznościach straciły ponad połowę dotychczasowych klientów.

 

Prowokacje – spore pole do popisu

Zbliżamy się do końca tego zestawienia, a mamy do omówienia jeszcze jedno ciekawe zagadnienie, jakim jest ustawianie prowokacji. Tak, tak – nikt nie powiedział przecież, że kampania czarnego PR musi opierać się na samej prawdzie i tylko prawdzie. Więc mamy tutaj do wykorzystania całe spektrum przeróżnych możliwości – dwie przykładowe opisuję poniżej.

  1. Sprowokowanie budzącej emocje konwersacji na linii klient – atakowane przedsiębiorstwo

Z całą pewnością mogę stwierdzić, że mało co tak denerwuje Internautów, jak „bucowatość” obsługi klienta – a jak jeszcze dojdzie do tego rynsztokowe słownictwo, to mamy już praktycznie gotowy przepis na aferę o dużym zasięgu. Jak jednak doprowadzić do tego, aby taka konwersacja o negatywnym zabarwieniu w ogóle się pojawiła…? To akurat jest dość proste – wystarczy mieć w danym przedsiębiorstwie swojego człowieka, któremu po prostu w odpowiednim momencie „puszczą nerwy” i pojedzie po kliencie jak… to już niech każdy sobie dopowie wedle uznania. Oczywiście najlepiej by było, aby takiego niezadowolonego klienta udawała jakaś podstawiona osoba, jednak nie zawsze jest to możliwe chociażby z uwagi na losowe przydzielanie konsultantów do obsługi spraw (rozwiązanie spotykane w większych firmach). W przypadku mniejszych przedsiębiorstw jest nieco inaczej, gdyż jeśli uda się nam już „zainstalować” w nich osobę odpowiedzialną za obsługę zamówień, to cała reszta jest już w zasadzie banalna: odpowiednio poprowadzona konwersacja z adresu firmowego, zrobienie screenów i wrzucenie materiału w sieć przy akompaniamencie oburzenia – resztę powinni załatwić Internauci.

  1. Sprowokowanie negatywnego wydarzenia i nagranie go

Załóżmy, że mamy piekarnię, która produkuje pakowane pieczywo na skalę przemysłową. No i teraz bułeczki płyną sobie po taśmie pakującej, ale część z nich ląduje na podłodze (np. spadają, bo taśma za szybko idzie i personel pakujący nie nadąża). W pewnym momencie, jak już trochę tych bułek się uzbiera, przychodzi gość z plastikową szuflą, zbiera nią te bułki z podłogi, a następnie je wrzuca do zasobnika, z którego pójdą one z powrotem na taśmę do spakowania. Uważacie, że to nierealny przykład? Też bym tak zapewne pomyślał, gdyby nie to, że osoba pracująca w takiej piekarni pokazywała mi zdjęcia przedstawiające dokładnie taką sytuację (działo się to w UK). I jak sądzicie, czy klienci tej piekarni byliby zadowoleni, gdyby zobaczyli tego typu fotki? No obstawiam, że raczej niespecjalnie… W dzisiejszych czasach, w dobie wszechobecnych smartfonów, naprawdę nietrudno jest nagrać taki filmik – zwłaszcza w zakładzie produkującym żywność, gdzie sprowokowanie uchybień na ogół nie jest szczególnie trudne. A jeśli już dysponujemy podobnym materiałem, to drzwi do wywołania dużej afery stoją przed nami otworem. Oczywiście, ktoś (podstawiony) musi taką sytuację nagrać, może też i sprowokować, ale w przypadku dużej rotacji słabo wykwalifikowanych pracowników produkcji (= możliwość łatwego umieszczenia w organizacji naszych ludzi) nie byłoby to raczej zadaniem niewykonalnym.

To oczywiście zaledwie niewielka część z szerokiej gamy dostępnych opcji. Początkowo zamierzałem opisać więcej, ale… tak mówiąc szczerze, to zmęczył mnie już ten wpis, gdyż siedziałem nad nim cały tydzień (rzecz jasna nie non stop, ale jednak). Być może jednak wrócę jeszcze kiedyś do tego zagadnienia i, jak to się mawia, dopełnię dzieła.

 

Podsumowanie

Na sam koniec tego wpisu z pewnością warto poszukać odpowiedzi na jedno bardzo ważne pytanie: czy czarny PR rzeczywiście jest skuteczny? No i cóż, odpowiedź ta będzie typowo prawnicza: to zależy. Zależy od skali działań, terenu prowadzenia akcji, siły atakowanego przeciwnika itp. – nie ma uniwersalnego schematu, że coś zawsze przyniesie spektakularne rezultaty, a coś innego nie. W każdym razie, co mogę stwierdzić ze swoich obserwacji, wielu specjalistów ma tendencję do przeceniania realnej siły rażenia wszelkich wizerunkowych kryzysów socialmediowych – szczególnie takich, gdzie bohaterami (negatywnymi) są duże i znane marki. Cóż bowiem z tego, że kilkaset (czy nawet kilka tysięcy) oburzonych osób pokrzyczy coś na „fejsbukach”, skoro słupki sprzedażowe spadną raptem o jakieś 0,0001%…? Dużego nie tak łatwo obalić – co innego mniejsze firmy, gdzie kryzys wizerunkowy może być naprawdę tragiczny w skutkach (a i też nie zawsze). I właśnie tą tezą chciałbym zakończyć dzisiejszy wpis, dość nietypowy zresztą jak na przewodnią tematykę tego bloga – no, ale uznałem, że warto wspomnieć o tego typu rzeczach, ponieważ jednak dość mocno ocierają się one o szeroko pojęte zagadnienie przestępczości gospodarczej.

Zdjęcie ilustrujące wpis jest poglądowe! Osoby, rzeczy lub sytuacje przedstawione na zdjęciu NIE mają bezpośredniego związku z treścią niniejszego wpisu!