Jak wykreować wizerunek bogatego inwestora – scenariusz na przykładzie próby przejęcia Wisły Kraków

Dzisiejszy wpis będzie nieco luźniejszy, a właściwie to trochę z przymrużeniem oka – postanowiłem go jednak wrzucić jako „domknięcie” tematu krakowskiego klubu. O Wiśle w ostatnich dniach napisano zresztą naprawdę wiele – w znacznej części były to spekulacje i mniej lub bardziej ciekawe teorie spiskowe, których nie mam zamiaru tutaj powtarzać. Mnie za to zainteresował ostatnio nieco inny aspekt tej całej afery, o którym właściwie nikt nie pisze (może dlatego, że jest zbyt niszowy), a mianowicie jak można było to wszystko lepiej rozegrać pod kątem wizerunkowym. Mam tutaj oczywiście na myśli wizerunek niedoszłych inwestorów, czyli Vanna Ly oraz Matsa Hartlinga, a także to, czy czasem nie byłoby lepiej zastąpić kimś innym – no, ale po kolei…

Wiodące założenie

Zaznaczam, że nie wiem na 100% jakie były prawdziwe motywy niedoszłych właścicieli Wisły Kraków, ani czy ktoś za nimi stał, czy też nie. Przyjmijmy jednak, że zamysłem osób decyzyjnych tego projektu było to, aby obaj Panowie wyglądali na wiarygodnych biznesmenów. To właśnie tego założenia będę się trzymać na potrzeby wpisu (choć oczywiście istnieją jeszcze inne możliwości).

 

 

„Akcja Wisła” – błędy wizerunkowe i alternatywne rozwiązania

Przede wszystkim należałoby zacząć od tego, że transakcja przejęcia jednego z najbardziej znanych klubów piłkarskich w Polsce to nie jest kupno warzywniaka, czy nawet jakiegoś anonimowego przedsiębiorstwa średniej wielkości (np. fabryki plastikowych zakrętek do butelek). Co w związku z tym? Ano to, że przy takiej okazji trzeba się spodziewać wielu różnych śledztw o mniejszym lub większym zasięgu – po prostu dziennikarze, blogerzy itd. będą chcieli się dowiedzieć, kim są potencjalni inwestorzy, ponieważ wiedzą, że tego typu informacje zainteresują opinię publiczną. W sieci znalazłem kiedyś takie określenie, dobrze oddające specyfikę podobnej sytuacji: „Im wyżej małpa wejdzie na palmę, tym bardziej jej d..upę widać”. Tak więc będąc tzw. inwestorem szemranym należy uważać, aby historia, którą „sprzedajemy” mediom, wyglądała na wiarygodną. Rzecz jasna mam tutaj na myśli sytuację, w której byliśmy dotąd w zasadzie anonimowi – bo jeżeli jesteśmy znanymi biznesmenami, to zupełnie inna sprawa. Ok, tyle tytułem wstępu – idźmy dalej.

 

1. Jeśli chcesz sprawiać wrażenie bogatego, to w pewnych momentach nie powinieneś zbytnio oszczędzać

Jeśli ktoś dość uważnie śledził tę całą aferę (bo chyba można to tak nazwać), to zapewne wie, że wielu dziennikarzy czepiało się chociażby do tego, że Vanna Ly przyleciał na spotkanie do Krakowa samolotem taniej linii Easy Jet. Niby nic takiego, ale jednak do milionera i członka (rzekomego) rodziny królewskiej, choćby nawet z Kambodży, jakoś średnio to pasuje.

Jak należałoby to rozegrać

W zasadzie wystarczyłby np. taki zabieg: Vanna przylatuje do Warszawy samolotem LOT-u czy np. Lufthansy, wsiada tam w wynajętego Mercedesa klasy S (koniecznie z kierowcą!) i pędzi do Krakowa, gdzie oczywiście zatrzymuje się w najdroższym hotelu. Jasne, wymagałoby to trochę kombinowania z logistyką oraz poniesienia pewnych kosztów, ale wizerunkowo ładnie by się zgrywało i nie budziłoby podejrzeń już na starcie, że ktoś tu zgrywa kogoś, kim tak naprawdę nie jest. Dodatkowo jeszcze optymalnie byłoby, aby tacy biznesmeni posiadali jakieś konta np. na Facebooku, gdzie mogliby się pochwalić zdjęciami i/lub filmikami rzekomo świadczącymi o ich wysokim statusie materialnym – jakieś fotki w drogim aucie, luksusowym hotelu, na lotnisku, na plaży w Monaco (stosunkowo niedaleko, ale ma odpowiednią dla milionerów klasę) itp., itd. Wszystko oczywiście opatrzone odpowiednimi komentarzami typu „W drodze na lotnisko, czyli biznesowy podbój Afryki czas zacząć!”. Ja wiem, że takie chwyty osobom inteligentnym i nieco sceptycznym mogą wydać się słabe, ale… Ale wrażenie zawsze jakieś pozostanie, a poza tym do końca nie będzie wiadomo, czy gość jest pozerem, czy też nie jest.

 

2. Zadbaj o odpowiednią obstawę

Wśród wielu osób pokutuje przekonanie, że biznesmeni z tzw. wysokiej ligi rzadko kiedy pojawiają się na poważnych spotkaniach sami – minimum to kierowca i asystent, czasem też tłumacz, ochroniarz i prawnik. Czy jest to zgodne z prawdą, czy też nie, to już inna sprawa – nas w tym przypadku interesuje to, co pomyśli większość ludzi. Co prawda tego typu podejście jest popularne szczególnie w Azji oraz w Afryce, gdzie liczebność „świty”, która przybywa z danym biznesmenem, jest świadectwem jego statusu, ale w Europie także robi ona wrażenie. Tymczasem podczas wizyty w Krakowie takiej ekipy osób towarzyszących nie było – ot, dwaj czy tam trzej goście po prostu praktycznie anonimowo przylecieli sobie na spotkanie w sprawie tak dużej transakcji i tyle.

Jak należałoby to rozegrać

Scenariusz tutaj w zasadzie narzuca się sam: tłumacz, asystentka (najlepiej bardzo atrakcyjna) i osobisty kierowca (nawet wynajęty wraz z samochodem) każdego z naszych biznesmenów to absolutne minimum. Do tego oczywiście „przewodnik” z Polski – on akurat był, w osobie agenta piłkarskiego, który podobno „pilotował” całą transakcję.

 

3. Zaserwuj mediom historię, którą ciężko będzie sprawdzić

W zasadzie największe zastrzeżenia można mieć właśnie do tego punktu. Najpierw co nieco o Vanna Ly – przedstawiano go członka kambodżańskiej rodziny królewskiej, ale niestety któryś z polskich dziennikarzy wysłał maila (zadzwonił?) gdzie trzeba, po czym… Po czym okazało się, że jest to nieprawda. Nie da się ukryć, że kłamstwo takiego kalibru praktycznie grzebie w gruzach wiarygodność. Do tego jeszcze żenująco niskie (jak na zakup Wisły S.A.) obroty luksemburskiego funduszu znajdującego się pod kontrolą Pana Ly… Czyli w wizerunkowej skali max 3/10.

Nie lepiej (a kto wie, czy nie gorzej) wyglądała sytuacja w przypadku Matsa Hartlinga – tutaj nie dość, że okazało się, iż powiązane z nim spółki (a jest ich kilkanaście) wyglądają na typowe martwe twory czy też raczej słupy, to jeszcze jego nazwisko przewija się przy okazji słynnej na cały świat afery Panama Papers. Ciekawostek jest zresztą wiele – np. niektóre spółki offshore, w których Mats był prezesem, zostały zamknięte z powodu nieuregulowania obowiązkowych opłat (które w takich krajach, jak chociażby Wyspy Dziewicze, są dość niskie – kilka lat temu wynosiły nieco ponad 1000 USD rocznie). Jak to wygląda wizerunkowo, nie trzeba raczej tłumaczyć. Co jeszcze… Występuje tu także „polski ślad” – okazuje się bowiem, że Hartling niedawno nabył 100% udziałów w pewnej polskiej spółce z o.o., która miała rzekomo tworzyć „sieć lombardów w Europie Wschodniej”, dysponując kapitałem zakładowym w wysokości 5 tys. PLN. Na domiar złego w sieci pojawiają się jeszcze oskarżenia kierowane pod adresem naszego Szweda, który rzekomo miał dokonać próby oszustwa przy okazji handlu Bitcoinami. Nie będę już przedłużał, bo materiału o powiązaniach Matsa jest tyle, że można by z tego zrobić osobny wpis, ale do czego zmierzam: zdobycie tych informacji jest stosunkowo łatwe. Właściwie to średnio lotny dziennikarz jest w stanie je wyszukać w sieci w ciągu +- pół godziny.

Reasumując: mamy więc dwóch potencjalnych inwestorów chcących kupić Wisłę, którzy, według informacji powszechnie dostępnych w Internecie, nie są raczej biznesmenami „przez duże B”. Nie jest więc dziwne to, że zostali dość szybko „prześwietleni” i że momentalnie pojawiło się sporo wątpliwości co do ich wiarygodności w kontekście wspomnianej transakcji.

Jak należałoby to rozegrać

Od razu mówię, że nie byłoby to wcale łatwe – zwłaszcza w przypadku, kiedy cała akcja musiałaby być robiona z doskoku i nie byłoby czasu na przeprowadzenie odpowiednich działań wizerunkowych. Jednak żelazna zasada dla podobnych przypadków, której tutaj nie zastosowano, jest taka:

Lepiej jest podstawić ludzi, o których nic nie wiadomo i nie ma ich temat żadnych dostępnych informacji, niż ludzi, na temat których można łatwo wyszukać obciążające ich informacje.

Brzmi jak banał? Możliwe, ale zadziwiająco często nawet inteligentni ludzie wykładają się właśnie na takich podstawach. Tak więc uważam, że w tej sytuacji zamiast Matsa Hartlinga lepiej byłoby wziąć jakiegoś obcokrajowca, którego historii biznesowej nie dałoby się tak łatwo sprawdzić, gdyż przykładowo przedstawiłby się on jako jeden z udziałowców kilku spółek offshore zarejestrowanych w krajach, gdzie nie ma obowiązku składania zbyt rozbudowanych raportów finansowych. A skoro tak, to ciężko byłoby ustalić, jakim majątkiem naprawdę dysponują te spółki. W ostateczności mogłyby to być nawet spółki nowe, ale oczywiście lepiej, aby istniały przynajmniej rok (co jednak mogłoby być trudne pod kątem logistycznym w przypadku szybkiej akcji).

Co do Pana Ly z kolei, to tutaj od biedy można by zostawić ten fundusz luksemburski z niziutkim kapitałem (w końcu fundusz zawsze można dokapitalizować) plus dodać do niego 2-3 spółki offshore, ale za to nie należało kłamać, że jest członkiem kambodżańskiej rodziny królewskiej – to już zbyt gruba ściema, aby nikt tego nie zweryfikował.

Ok, a w czym takie „tajne” spółki offshore byłyby lepsze od tych spółek, które są rzeczywiście przypisane do Matsa Hartlinga? Najważniejszy argument przemawiający właśnie za tymi pierwszymi jest taki, że nie byłoby wcale łatwo zweryfikować ich stan posiadania oraz obroty, a – jak zresztą pisałem wcześniej – w analogicznej sytuacji lepiej byłoby pozostawić niejasny obraz, niż czarno na białym pokazać, że nie ma się odpowiedniego potencjału do przeprowadzenia tak dużej transakcji. Niektórzy mogą się w tym momencie ze mną nie zgodzić, ale zanim przejdą do ofensywy, polecam zapoznać się z kolejnym punktem. To nie jest bowiem tak, że „tajna” spółka „zrobi robotę” sama z siebie – trzeba jeszcze podpiąć ją pod odpowiednią legendę.

 

4. Budowa wizerunku przy wykorzystaniu „sterydów”

Przejdźmy do najbardziej fabularnej części tego wpisu. Tak więc mamy mało wiarygodne spółki, o których nic nie wiadomo – jak sprawić, aby ludzie uwierzyli, że stoi za nimi poważny kapitał…?

A chociażby kupić kopalnię diamentów /złota /drogich minerałów gdzieś w Afryce. Brzmi jak interes za grube miliony? Brzmi. A jak to rzeczywiście może wyglądać? Wystarczy kupić x-hektarów za kilka tys. $ (albo i mniej) na jakimś afrykańskim odludziu, które leży o kilkanaście – kilkadziesiąt kilometrów od prawdziwej kopalni, po czym udać się na miejsce i zrobić dużo fotek, jak to Murzyni w kaskach niby kopią sobie diamenty w jakiejś dziurze w ziemi (rzecz jasna wymagałoby to odpowiedniego aranżu) plus dodać do tego zdjęcia koparek, ciężarówek itp. w odpowiedniej scenerii (uprzedzam jednak, że w prawdziwej kopalni diamentów raczej nam zdjęć nie pozwolą robić, gdyż są to miejsca mocno strzeżone). Do tego idealnie byłoby wrzucić do sieci fotki np. z transportu jakiegoś ciężkiego sprzętu (że to niby zakupiony do naszej kopalni) oraz – rzecz jasna – jakiś akt notarialny czy też urzędowe potwierdzenie kupna działki.

Czy taka ściema byłaby do sprawdzenia? Zapewne tak, ale… Ale byłoby to dość trudno rozpracować ot tak, z poziomu wyszukiwarki internetowej, jak to można było zrobić w przypadku Vanna Ly oraz Matsa Hartlinga. No bo co niby miałby zrobić dziennikarz, który chciałby zdemaskować taką akcję? W Google nie zobaczy zdjęć lokalizacji tej niby-kopalni, bo ich tam po prostu nie ma (a takie fotki kamienicy z barem i fryzjerem, gdzie miała siedzibę firma Ly, można bez problemu zobaczyć na Street View). No to może ten dziennikarz poleci na miejsce do Afryki? Niewielka szansa. Ok, więc wyśle maila do miejscowych urzędników, którzy mogliby potwierdzić, że transakcja nabycia działki faktycznie miała miejsce… Cóż, życzę powodzenia w znalezieniu adresu mailowego np. do jakiegoś lokalnego urzędu zaangażowanego w tę transakcję – a jeśli nawet taki e-mail się znajdzie, to nie jest powiedziane, że mu odpiszą. A nawet jak odpiszą, to odpowiedź może być taka: „Dzień dobry. Zgadza się, spółka XXX zakupiła tę działkę. O szczegółach nie możemy jednak informować”. W każdym razie do czego zmierzam: szansa na to, że ktoś szybko zdemaskuje całą mistyfikację, byłaby relatywnie mała.

 

Inne alternatywy

Jeśli komuś historia o zakupie kopalni diamentów wydaje się zbyt fantastyczna, to zawsze może zacząć od niższego poziomu, jak np. eksport do Afryki (rzekomy). Jak to rozegrać? Przykładowo przedstawiciel naszej spółki offshore kontaktuje się np. z polskim producentem łodzi motorowych i mówi, że ma podpisaną umowę wstępną z jakąś afrykańską firmą, która to umowa dotyczy dostaw dużych ilości sprzętu na Czarny Ląd. Rzecz jasna taką afrykańską firmę albo trzeba by założyć, albo po prostu przekonać, że rzeczywiście taki sprzęt jej dostarczymy w bardzo atrakcyjnej cenie.

Co dalej? Dalej należałoby podpisać umowę pomiędzy polskim producentem motorówek, a naszą spółka offshore odnośnie współpracy handlowej. Następny krok to podróż do Afryki, np. na jakiś kongres biznesowy, aby zrobić sobie fotki z kilkoma tubylcami w garniturach, którzy rzekomo mieliby z nami podpisać wielomilionowe kontrakty na zakup tego sprzętu (idealnie byłoby, jakby w tle wystąpił jakiś gość ubrany w mundur wojskowy co najmniej w randze pułkownika, co od razu sugeruje członka jakiejś rządzącej hunty itp.). Ok, niektórzy zapewne mają tutaj wątpliwości, czy polscy przedsiębiorcy podpiszą z nieznaną spółką zagraniczną jakąkolwiek umowę pośrednictwa handlowego w sprzedaży ich produktów na Afrykę…? Odpowiem tak: znam wiele przypadków świadczących o tym, że większość najprawdopodobniej podpisze tego typu papier bez praktycznie żadne weryfikacji kontrahenta – zwłaszcza, jeśli taka umowa będzie oparta wyłącznie o system prowizyjny i nie będzie nakładać żadnych obowiązków na polskiego dostawcę (poza dostarczeniem zakupionego i opłaconego wcześniej zamówienia, rzecz jasna).

 

 

Podsumowanie

Opisane powyżej scenariusze to zaledwie kilka z wielu dostępnych możliwości wykreowania pożądanego wizerunku bogatych biznesmenów, których potencjalnie powinno być stać na zakup takiego klubu, jak Wisła Kraków. W scenariuszu mamy bowiem luksusowy styl życia (najlepsze hotele, drogie auta z kierowcą, lanserskie fotki na portalach społecznościowych), odpowiednie otoczenie (towarzysząca nam „świta”) oraz działającą na wyobraźnię historię (np. zakup rzekomej kopalni diamentów w Afryce). I, co niezwykle ważne, trudno byłoby to wszystko zweryfikować i udowodnić ściemę ze 100% pewnością – nigdy nie byłoby wiadomo do końca, z kim naprawdę mamy do czynienia… Oczywiście przedstawiłem tutaj zaledwie zarys – szczegółowy plan wymagałby bardzo starannego przemyślenia i przeanalizowania wielu aspektów, ale to chyba jasne.

Koszty…

Niektórych zapewne zaciekawi to, ile też mogłaby kosztować podobna „maskarada biznesowa”…? Tutaj już wiele zależy od rozmachu, ale myślę, że +- 100 tys. PLN powinno w analogicznym przypadku wystarczyć. Czy to dużo, czy może mało, to też zależy – przede wszystkim od okoliczności oraz od celu, jaki byśmy sobie przy tej okazji postawili. No i jeszcze jedna rzecz na sam koniec: to wcale nie jest powiedziane, że akurat w przypadku przytoczonej transakcji sprzedaży Wisły Kraków podobne zabiegi miałyby jakiś sens! Myślę jednak, że tak czy inaczej warto było przytoczyć taki alternatywny scenariusz kreowania wizerunku „bogatych inwestorów” – ot tak, aby być może rozpoznać go kiedyś przy jakiejś innej okazji.

Zdjęcie ilustrujące wpis jest poglądowe! Osoby, rzeczy lub sytuacje przedstawione na zdjęciu NIE mają bezpośredniego związku z treścią niniejszego wpisu!