Inwestor w firmie – jak nie dać się złapać w pułapkę

Kojarzycie chrupki kukurydziane z królikiem Flipsem? No to możecie teraz zobaczyć, jak założyciel tej firmy stracił ją na skutek nieczystych zagrywek inwestorów (tak przynajmniej twierdzi). Tutaj macie krótki wywiad z nim w roli głównej:

 

Takie akcje, jak przedstawiona na filmie historia, nie są zresztą niczym specjalnie wyjątkowym – ot, powszechne w biznesie zeżarcie słabszego przez silniejszego. Poniżej jeden z przykładowych scenariuszy rozwoju takiej sytuacji, podzielony na 3 etapy. 

  1. Zmiękczanie kontrahenta

Do firmy zgłasza się inwestor, lub też ona sama przychodzi do „anioła biznesu” chcąc zdobyć fundusze i kontakty umożliwiające dalszy rozwój działalności. No i wtedy się zaczyna teatrzyk sukcesu i bogactwa: spotkania w luksusowych biurach i te mniej formalne w drogich restauracjach, opowieści typu „jak kiedyś z Karkosikiem biznes robiliśmy, to…”, snucie bajkowych wizji w stylu „będziesz jeździł Ferrari na co dzień, a w weekend pływał sobie własnym jachtem po Mazurach” itp. itd. No i na zdecydowanej większości małych przedsiębiorców taki styl życia i potencjalne możliwości rozwoju robią piorunujące wrażenie – i w sumie nie ma się co dziwić. Inwestorowi chodzi oczywiście o to, aby na tym etapie wzbudzić zaufanie i zaszczepić w „przejmowanym” wizję, że już za moment będzie bogaty i wkroczy do pierwszej ligi biznesowej. Łatwo wtedy dać się ponieść emocjom, stracić czujność i…

  1. Konstruowanie umowy

Można by powiedzieć, że to kluczowy etap mający stworzyć podwaliny do przejęcia biznesu przez inwestora. Może on to osiągnąć przez skonstruowanie odpowiedniej umowy, a ściślej rzecz biorąc przez dodanie do niej kilku klauzul, które dla laika wyglądają niegroźne, więc nie zwraca na nie zbytnio uwagi lub też zwyczajnie je przeoczy – zwłaszcza, kiedy umowa liczy kilkadziesiąt stron (co jest normalne np. w przypadku wejścia inwestora do startupu) i nie ma wsparcia dobrego prawnika. A w prawie, jak to w prawie: diabeł tkwi w szczegółach. A oto kilka z najczęściej stosowanych rzeczy, na których można się naciąć:

– Kategoryczne domaganie się przez inwestora przejęcia więcej niż 50% udziałów czy też akcji spółki (w praktyce często pierwotni założyciele stają się wtedy niejako pracownikami anioła biznesu i pozbawiają się kluczowego wpływu na losy własnej – do niedawna – firmy).

Wrzucenie przez inwestora swoich ludzi do zarządu, w tym tzw. kontrolera finansowego, który zgodnie z podpisaną umową ma możliwość zablokowania praktycznie każdego wydatku spółki powyżej pewnego poziomu finansowego (np. każdy wydatek powyżej 100 tys. PLN). Co to może dać? O tym za chwilę.

– Obsadzenie przez inwestora rady nadzorczej swoimi ludźmi. Wielu, szczególnie tych mniej doświadczonych, przedsiębiorców bagatelizuje rolę tego organu, mylnie uważając, że tylko zarząd się liczy. Otóż jest to błędne myślenie, bo wiele zależy tutaj od statutu firmy. A w statucie mogą być np. takie zapisy, że bez zgody takiej rady nadzorczej spółka nie może zaciągać kredytów, podpisywać umów powyżej pewnego limitu finansowego, czy też rozpocząć działania w nowej branży. W praktyce działalność takiej rady potrafi skutecznie przyblokować tempo zarządzania spółką – pozornie bezsens, nawet z punktu widzenia inwestora, ale tylko pozornie, o czym będzie w punkcie 3.

– Klauzula drag along (bardzo powszechna praktyka w umowach inwestycyjnych), która daje uprzywilejowanemu wspólnikowi (najczęściej jest nim inwestor) możliwość żądania od pozostałych wspólników (założyciele biznesu) wyrażenia zgody na transakcję sprzedaży 100% udziałów innemu podmiotowi (zwykle kontrolowanemu przez inwestora) lub też na połączenie z inną firmą. Taka klauzula sama w sobie niekoniecznie jest jakimś wielkim zagrożeniem, ale w połączeniu chociażby z odpowiednio sformułowaną klauzulą likwidacyjną, tzw. liquidation preferences, jest to już potężna broń w rękach inwestora właśnie. Dlaczego? Otóż zdarzają się sytuacje, w których taki „anioł biznesu” zastrzega sobie w umowie 2-krotny zwrot z inwestycji w przypadku wyjścia z niej np. na skutek niezrealizowania wskaźników finansowych przez zarząd spółki. Może mieć to olbrzymie konsekwencje dla założycieli, bo nagle okazuje się, że dostali milion, inwestor wychodzi ze spółki, a oni mają nagle do oddania 2 miliony.

– Opcje call i put. Opcja call daje inwestorowi możliwość zażądania, aby druga strona umowy (pierwotny założyciel przedsiębiorstwa) wykupił od niego udziały za określoną cenę. Opcja put z kolei to sytuacja odwrotna, w której to inwestor ma prawo zażądać od założyciela, aby ten sprzedał mu swoje udziały. Ktoś powie: ale co tutaj takiego strasznego jest, przecież założyciele firmy albo odzyskają pełną kontrolę nad firmą, albo otrzymają pieniądze od inwestora…? Kluczem znowu są detale, a mianowicie to, że cena odkupu/odsprzedaży udziałów nie musi być sztywna, ale obliczana na podstawie mnożnika EBITDA. No i tutaj rodzi się pole do manipulacji, ponieważ na mnożnik ten można np. pomniejszyć o zadłużenie spółki, a te z kolei można sztucznie obniżyć, chociażby poprzez lokowanie długu w spółkach, które nie są konsolidowane metodą pełną (nie zawsze tak się da, ale czasem da). Z drugiej strony można też poprawić mnożnik EBITDA sztucznie zawyżając wynik finansowy spółki np. poprzez kapitalizację odsetek od zobowiązań zaciągniętych na inwestycje w majątek trwały lub też takie opóźnianie płatności, aby następowały one po dacie bilansu. No w każdym razie sposobów jest wiele i taka „agresywna księgowość” to temat na osobny wpis.

– Reverse vesting, czyli system, w którym np. w przypadku naruszenia ważnych postanowień umowy inwestycyjnej założyciel firmy jest zobowiązany do sprzedaży inwestorowi udziałów/akcji po bardzo niskiej, można wręcz rzec, że symbolicznej, cenie. Nie trzeba chyba tłumaczyć, jak duże zagrożenie może to stanowić dla założycieli – szczególnie jeśli w umowie system ten obejmuje całość posiadanych przez nich udziałów (a nie tylko część).

– Zapis umowy mówiący wprost, że w razie nieosiągnięcia zakładanych wskaźników, założyciele spółki są zobligowani do zwrócenia inwestorowi całej kwoty, jaką zainwestował. De facto nie jest to żadna „inwestycja”, ale zwykła pożyczka, do tego najczęściej bardzo wysoko oprocentowana. Wiem, że niektórym może być ciężko w to uwierzyć, że ktoś godzi się na taki zapis w umowie inwestycyjnej, ale to się zdarza.

– No i wreszcie jedna z najważniejszych rzeczy, czyli wskaźniki rezultatu obrazujące to, jak firma powinna się rozwijać dzięki inwestycji. Zwykle wskaźnikiem takim jest np. wzrost sprzedaży o tyle i tyle, zdobycie określonej liczby nowych klientów itd. Oczywiście, nie wszystkie z tych wskaźników da się zrealizować nawet pomimo pieniędzy od inwestora i dzięki skorzystaniu z jego kontaktów – po prostu czasem mają miejsce tzw. czynniki niezależne, które powodują, że jest to niemożliwe. Jeśli umowa zawiera zapis, że w przypadku trudności nie będących winą zarządu wskaźniki mogą pozostać niezrealizowane, to ok. Gorzej, jeśli takiego paragrafu nie ma i choćby się waliło i paliło, trzeba wykonać plan…

  1. Przejęcie

Mamy z grubsza wyszczególnione przeróżne „pułapki” w umowie na linii inwestor – założyciele firmy, więc możemy już sobie spokojnie ułożyć z tej układanki kilka różnych scenariuszy. Bardzo uproszczony jest taki, że wspomniany kontroler finansowy wraz z ludźmi inwestora w radzie nadzorczej blokują kilka kluczowych dla spółki inwestycji lub przeciągają wejście w jakiś dobry kontrakt – w każdym razie deale nie wypalają. Zakładane w umowie wskaźniki rezultatu nie zostają więc zrealizowane, co, zgodnie z zapisami umowy, daje inwestorowi prawo do wyjścia ze spółki zgodnie z klauzulą reverse vesting (dla przypomnienia, jest to przymusowa odsprzedaż udziałów inwestorowi po symbolicznej cenie). Oczywiście, zarząd (czyli pierwotni właściciele) może się bronić, że to nie ich wina, ale biegły w podobnych biznesach inwestor potrafi rozegrać wszystko tak, że jednak wyjdzie, że to ich wina. Księżyc staje się słońcem i co pan zrobisz, jak nic nie zrobisz…  Firma zostaje więc przejęta zgodnie z prawem przez „anioła” biznesu, który może następnie sam realizuje inwestycje i sam podpisuje kontrakty. A byli właściciele? Zostali w zasadzie bez niczego i akurat w tym scenariuszu mogą się cieszyć, że nie mają przynajmniej potężnego długu względem inwestora. Scenariuszy takiego przejęcia może być oczywiście co najmniej kilkanaście (jeśli nie kilkadziesiąt) i szczegółowe opisanie ich od A do Z to temat na całą książkę – może kiedyś, kto wie… Ktoś może powiedzieć: ok, ale są przecież sądy, można chyba powalczyć, co nie? Powodzenia. Pomijając podpisanie fatalnej umowy zdarzały się nawet przypadki, w których taki inwestor przekupywał (!) kancelarię działającą na rzecz byłych właścicieli przejętej firmy, aby kancelaria ta „położyła” całą sprawę w sądzie.

No i na koniec tego przydługiego wpisu: proszę nie zrozumieć mnie źle, nie wszyscy inwestorzy to wyrachowani skurwiele i nie wszyscy czyhają tylko na Wasze potknięcie, aby puścić Was w samych skarpetkach (choć oczywiście wytrawni gracze zawsze dobrze dbają o zabezpieczenie swoich interesów). Ale zawsze bądźcie czujni i nigdy nie podpisujcie żadnych poważnych umów bez konsultacji z wyspecjalizowanym prawnikiem będącym w stanie wyłapać potencjalne zagrożenia. I nie dajcie się nabrać na luksusowe auto czy bajki o zostaniu drugim Kulczykiem. Może to i brzmi banalnie, ale niejednemu przedsiębiorcy taka zwykła ostrożność uratowała po prostu dupę.


Potrzebujesz pomocy
przy rozwiązaniu problemów związanych z przestępczością gospodarczą? Chcesz odzyskać tzw. trudny dług? A może potrzebujesz skutecznej ochrony antywindykacyjnej? Napisz do mnie: kontakt@bialekolnierzyki.com

Zdjęcie ilustrujące wpis jest poglądowe! Osoby, rzeczy lub sytuacje przedstawione na zdjęciu NIE mają bezpośredniego związku z treścią niniejszego wpisu!

Podwójna „księgowość” w lombardach, czyli złoty interes

Zacznijmy może od podstaw: jest sobie mała sieć kilku – kilkunastu lombardów, które handlują złotem (co w przypadku lombardów nie powinno dziwić). Skąd je biorą? Złoto pozyskuje się do sprzedaży w lombardzie na dwa sposoby, czyli poprzez skup od klienta oraz jako nieodebrany zastaw. W tym drugim przypadku w systemie przed odbiorem złota jest ono oznaczone jako nieodebrany zastaw po wstępnej umowie sprzedaży – kiedy klient złota nie odbiera, to umowa wstępna jest „zamykana” i przekształcana w umowę końcową. Ok, a cena skupu złota? Uśrednijmy na potrzeby wpisu, że jest to ok. 80 PLN za 1 gram dla próby 585. I teraz każdorazowo taka transakcja kupna jest wprowadzana w system sprzedażowy połączony z kasą fiskalną, systemem księgowym itd. Do tego momentu wszystko jest w jak najlepszym porządku, ale… Ale złoto nie jest wystawiane do dalszej sprzedaży od razu i właśnie w tym momencie zaczynają się dziać przysłowiowe cuda na kiju.

Otóż raz w miesiącu w każdym z lombardów należących do sieci pojawia się tzw. koordynator regionalny, który zabiera całe skupione złoto. Operacja ta jest przeprowadzana w taki sposób, aby pozbyć się złota z całego systemu obsługi fiskalnej. Jest na to proste rozwiązanie: tzw. odkup kredytowany z późniejszą płatnością na konto, rozliczony w oparciu o zwykły paragon fiskalny (nie o fakturę!) za, powiedzmy, 82 PLN za 1 gram, czyli z minimalnym zyskiem dla lombardu. Na tym paragonie nie ma żadnych danych kupującego. I tym sposobem złoto zostało zafiskalizowane, podatek dochodowy od całych 2 PLN zysku zaewidencjonowany i wszystko gra. Pozornie.

Co się dzieje dalej? Złoto z wszystkich lombardów trafia do złotnika, który sprawdza, czy wszystko z nim w porządku i czy gdzieś czasem nie trafił się tombak. Jeśli wszystko jest ok, to złoty towar trafia z powrotem do lombardów, gdzie jest wystawiane na sprzedaż za 140-160 PLN za 1 gram. I teraz najlepsze, a mianowicie ewidencjonowanie takiej sprzedaży, które odbywa się nieco inaczej w zależności od tego, czy towar sprzedaje się offline, czy też online.

  1. Sprzedaż offline

Jeśli towar jest sprzedawany klientowi z ulicy (osobie fizycznej), to do takiego zakupu dodaje się „paragon” robiony w Excelu, na którym nie ma chociażby tak ważnej rzeczy, jak NIP, czy też naliczony VAT. Jednak kopia takiego niby „paragonu” idzie do klienta, a druga jest zostawiana do wglądu kierownika, który dzięki temu może zobaczyć, czy stan złota się zgadza. Takie kopie są chowane do sejfu razem ze złotem i niszczone raz w miesiącu (albo i częściej) po sprawdzeniu zgodności rzeczywistych stanów magazynowych. Nie trzeba chyba dodawać, że taka sprzedaż oparta o „paragony” z Excela nie jest ewidencjonowana w oficjalnym systemie sprzedaży, więc nie odprowadza się od takiej sprzedaży żadnego podatku. Wspomnę jeszcze, że większość złota z lombardów jest sprzedawana właśnie osobom fizycznym.

I w takiej sytuacji lombard jest sporo do przodu, bo nagle ma ok. 60-80 PLN nieopodatkowanego zysku na każdym gramie złota – gra jak widać warta świeczki (dla niektórych). Ok, a co w sytuacji, kiedy kupującym nie jest osoba fizyczna, tylko firma? No niestety (dla sprzedającego) wystawia on fakturę VAT – marża (jak sama nazwa wskazuje, VAT nalicza się tu tylko od marży sprzedającego, a nie od wartości sprzedanych towarów).

  1. Sprzedaż online

Jeśli złoto sprzeda się w sieci (co się zdarza), to wtedy jest znów wprowadzane do systemu sprzedaży, a umowę zawiera się często na pracownika skupu – dlatego właśnie na niego, ponieważ jest to najszybszy sposób na to, aby złoto „wróciło”  na stan magazynowy (bo oficjalnie go tam nie ma, kierownik zrobił przecież odkup!). W tej sytuacji również jest wystawiana faktura VAT – marża.

Reasumując: mamy tutaj ewidentne unikanie płacenia podatków w oparciu o podwójną księgowość i tak naprawdę gdyby „skarbówka” była mocno zdeterminowana, to mogłaby stosunkowo łatwo zdemaskować takie akcje min. poprzez zakupy kontrolowane, no ale cóż… Czy podobne wałki występują we wszystkich lombardach? Z pewnością nie – z moich informacji wynika, że prawie na pewno nie ma ich w największych sieciach, lecz w tych mniejszych, liczących kilka – kilkanaście punktów, a i tutaj nie jest to masowy proceder. Prawdopodobnie… 


Potrzebujesz pomocy
przy rozwiązaniu problemów związanych z przestępczością gospodarczą? Chcesz odzyskać tzw. trudny dług? A może potrzebujesz skutecznej ochrony antywindykacyjnej? Napisz do mnie: kontakt@bialekolnierzyki.com

Zdjęcie ilustrujące wpis jest poglądowe! Osoby, rzeczy lub sytuacje przedstawione na zdjęciu NIE mają bezpośredniego związku z treścią niniejszego wpisu!

„Januszex” na budowie, czyli oszustwa w mniejszej skali

Dzisiejsza historia będzie o oszustwach na poziomie, nazwijmy to roboczo, „januszowym”, w których to nie główny inwestor na budowie jest tym kiwającym, lecz podwykonawca. Zacznijmy od tego, że jest sobie duża budowa gdzieś w północnej Polsce i jest podwykonawca, czyli właściciel firmy Januszex, który postanawia być sprytny i wykiwać inwestora. Co więc robi? Bierze kilkanaście aut z mieszanką betonową i jedzie w sobotę wieczorem na budowę, tam daje w łapę stróżowi (żeby ten go wpuścił) i szykuje się do wylania betonu.

Pechowo (dla Januszexa) tuż obok owej budowy mieszka w służbowym mieszkaniu jej kierownik (o czym szef Januszexu nie wie), który akurat w tym czasie postanawia wyjść na balkon zapalić sobie papierosa. I co widzi ten kierownik? Ano widzi zamieszanie na placu, jakieś światła i ogólnie dziwnie duże poruszenie – jak na dzień wolny od pracy. Wskakuje więc szybko w buty, biegnie na budowę (bo to blisko) i co się okazuje…

Oto szef Januszexu wymyślił sobie, że postawi inwestora przed faktem dokonanym, wylewając beton zanim ktokolwiek zdąży sprawdzić jego jakość. Pierwsze 2 „gruchy” niejako dla zmyłki zawierają bowiem dobry beton trzymający parametry, a cała reszta to mieszanka jakiegoś megataniego badziewia, więc zysk dla Januszexu jest spory, bo faktura będzie oczywiście wystawiona jak za w 100% wysokojakościowy materiał. Oczywiście wspomnianemu kierownikowi budowy od razu wydało się to wszystko podejrzane, więc powiedział, że nie dopuści do wylania betonu, dopóki nie zobaczy potwierdzenia jego jakości. Szef Januszexu na to w płacz, że co on zrobi teraz, jak ciężarówki z „gruchami” już stoją pod budową, że przecież ich nie przetrzyma do poniedziałku itd., czyli „Panie, zlituj się Pan, bądź człowiekiem, bądź Polakiem!”. Kierownik budowy mu na to twardo, że nie, że nie ma mowy o wylewaniu przed pokazaniem wyników badań i że w ogóle mógł pomyśleć najpierw, a nie takie akcje robić.

Niniejsza historia skończyła się tak, że kierownik budowy wykazał się posiadaniem jaj i odesłał „gruchy” do wszystkich diabłów, każąc zrozpaczonemu szefowi Januszexu wrócić w poniedziałek papierami potwierdzającymi jakość betonu. Ale nie zawsze tak bywa, bo często osoby decyzyjne na budowach albo są z takim Januszexem „w układzie”, albo zwyczajnie mają miękkie serce i przymykają oko na tak prymitywne metody oszustwa, bo sumie to nie ich budynek będzie, a inwestora nie lubią, więc co im szkodzi… I dzięki takim „miękkim” kierownikom prezes Januszexu nauczył się raz czy drugi, że podobne „żebractwo” może popłacać i teraz próbuje w taki sposób wykiwać każdego inwestora – raz się uda, raz nie, ale i tak na ogół wyjdzie na swoje. Mój dobry kolega z branży mawia o podobnych sytuacjach, że to wina mentalności tzw. Polski B, nieuleczalnie skażonej PRL-em – no i jakby tak się zastanowić, to może i coś w tym jest… 


Potrzebujesz pomocy
przy rozwiązaniu problemów związanych z przestępczością gospodarczą? Chcesz odzyskać tzw. trudny dług? A może potrzebujesz skutecznej ochrony antywindykacyjnej? Napisz do mnie: kontakt@bialekolnierzyki.com

Zdjęcie ilustrujące wpis jest poglądowe! Osoby, rzeczy lub sytuacje przedstawione na zdjęciu NIE mają bezpośredniego związku z treścią niniejszego wpisu!