Szybkie i skuteczne odzyskiwanie długów B2B – co należy wiedzieć

Windykacja B2B to temat, wokół którego narosło wiele mitów, a sam proces jej przeprowadzania traktowany jest po macoszemu – i dzieje się tak zarówno w przypadku małych firm, jak i dużych podmiotów robiących milionowe obroty. Częściowo jest to skutek braku elementarnej wiedzy i kompetencji, a częściowo braku czasu i zaangażowania. Dzisiejszy wpis będzie więc swego rodzaju przewodnikiem po tym, jak windykować, aby osiągnąć maksymalną skuteczność.

 

Typowy schemat windykacji w polskiej firmie

Nie ma co ukrywać, że świadomość dochodzenia swoich roszczeń w wielu przypadkach ogranicza się do uproszczonego schematu:

Kontrahent zalega z płatnością, telefon od szefa – obietnica zapłaty. Kiedy? Dokładnie nie wiem, ale zapłacę, czekam na przelew, byłem w szpitalu. Mijają dni, tygodnie, kontakt się urywa albo sytuacja powtarza. Schemat co prawda może wyglądać inaczej, przyjmując różne wariacje. Wszystko sprowadza się jednak do jednego niepodważalnego faktu: braku płatności lub widocznego opóźnienia.

W bardziej rozwiniętych strukturach spotkamy księgową, która zajmuje się windykacją należności. Przysłowiowa Pani Krystyna najlepiej wie, ile dana faktura zalega i co można z tym zrobić.  Czasem, współdziałając z szefem, wystosuje wezwanie do zapłaty, niezbyt często jednak zwracając przy tym uwagę na coś takiego, jak stopniowanie represyjności wezwań. Będąc przy tej kwestii warto pamiętać, że po drugiej stronie mamy też dłużnika, który również lubi (albo i musi, różnie bywa) stopniować priorytety płatności. No i teraz chodzi rzecz jasna o to, aby znaleźć się „w szufladce” z napisem „wysoki priorytet” i nie dać się zepchnąć gdzieś na peryferia.

 

Profesjonalny windykator – czyli właściwie jaki?

Przede wszystkim dobrze przygotowany windykator to osoba doświadczona, potrafiąca używać narzędzi wywierania wpływu, znająca techniki neutralizacji wymówek, argumentacji stanowiska oraz posiadająca umiejętności negocjacji. Musi też czasem postraszyć niesolidnego płatnika – przykładowo informując go o konsekwencjach karnych, jakie mogą na niego czekać w przypadku zapędów na wyzbywanie się majątku. Dobrze byłoby też, aby windykator legitymował się wykształceniem prawniczym oraz doświadczeniem z zakresu psychologii czy ekonomii. No i jedna z najważniejszych rzeczy, którą często się pomija (a przynajmniej takie jest moje zdanie), czyli… kreatywność. Sprawa sprawie bowiem nierówna i to, co zadziała na jednego dłużnika, niekoniecznie musi być dobrym „batem” na drugiego. Bycie kreatywnym ma szczególne znaczenie w przypadku większych spraw, gdzie dłużnik się ukrywa i kombinuje – tutaj standardowym wysłaniem wezwania do zapłaty nic się nie zdziała. Podsumowując: przedstawiony obraz specjalisty ds. windykacji jest daleki od stereotypowego osobnika w dresie i z kijem baseballowym w ręku – to nie lata 90. i w sumie dobrze.

 

Źródło: badanie „Portfel należności polskich przedsiębiorstw” Konferencji Przedsiębiorstw Finansowych w Polsce oraz Krajowego Rejestru Długów 

 

Kilka ważnych pojęć z zakresu windykacji – krótkie omówienie

 

  1. Monitoring należności

Celem monitoringu jest dyscyplinowanie niepłacących klientów – w końcu każdemu czasem zdarza się o czymś zapomnieć, a jak ktoś się dopomina i dopomina o swoje, to zwykle zapłacimy mu prędzej niż temu, kto miesiącami milczy. Monitoring należności to także wysyłanie wezwań do zapłaty z odpowiednio dopasowanymi sankcjami w przypadku braku wpłat. Tutaj mamy wiele elementów układanki: monit ponaglający, wezwanie do zapłaty, przedsądowe wezwanie do zapłaty, informacje o wpisaniu dłużnika do KRD, o naliczonych odsetkach, konsekwencjach ewentualnego postępowania egzekucyjnego, czy też wnioskowaniu o sądowe wyjawienie majątku. Oczywiście te elementy należy poukładać w odpowiedniej kolejności, w sposób spójny i logiczny – wtedy to będzie działać prawidłowo.

 

  1. Poszukiwanie majątku dłużnika

Po bezskutecznej windykacji polubownej, gdy telefony już milczą, a wysłane pisma odbijają się zwrotnie, kolejnym etapem powinno być złożenie dłużnikowi wizyty. Jedną z dostępnych opcji jest zatrudnienie profesjonalnego detektywa, ale ze względu na dość spore koszty wierzyciele decydują się na to głównie przy sprawach grubszego kalibru. Druga możliwość to wysłanie w teren doświadczonego windykatora – w większości przypadków bardzo zwiększa to szanse na to, aby wyciągnąć coś ze sprawy.

Dlaczego ustalenie majątku dłużnika jest naprawdę ważne?

Z doświadczenia mogę powiedzieć tak: większość wierzycieli idzie na tzw. łatwiznę i po prostu odpuszcza ten etap. Zwykle jest to błąd. Sprawdzenie miejsca działalności gospodarczej lub miejsca zamieszkania, rozmowa face to face, próba wyciągnięcia informacji od dłużnika o posiadanym majątku itp. mają bowiem istotne znaczenie do oceny sytuacji w kontekście ewentualnego pozwu lub skargi pauliańskiej. Także informacje o zalegających z płatnościami kontrahentach są szalenie ważne. Zgromadzone w ten sposób dane mogą być później przekazane na etapie egzekucji komornikowi, który szybko zajmie wskazany majątek lub wierzytelność z danego kontraktu.

 

  1. Weksel oraz inne formy zabezpieczenia wierzytelności

Dobry windykator niejednokrotnie przekona dłużnika do podpisania weksla – a jakich argumentów przy tym użyje, to już zależy od konkretnej sytuacji. Abstrahując już od psychologicznego oddziaływania takiego dokumentu i faktu, iż stanowi on całkiem niezłe zabezpieczenie roszczeń, to w przypadku zdecydowania się na pozew sądowy obniżamy dzięki niemu koszty postępowania sądowego. Opłata za pozew z weksla wynosi 25% opłaty stosunkowej. Pozwy skierowane w postępowaniu nakazowym są też o wiele tańsze, a do tego szybsze w rozstrzygnięciu. Przykład:

Strona wnosi o zasądzenie nakazu zapłaty opiewającego na 100 tys. PLN. Wysokość opłaty stosunkowej wynosi 5%, czyli 5000 PLN. W przypadku postępowania nakazowego wychodząc z pozwem z weksla opłata wyniesie czwartą część tej kwoty, tj. 1250 PLN. Jest różnica? Jest.

Jeśli chodzi o inne prawne formy zabezpieczenia należności, to można do nich zaliczyć: poręczenia cywilne, umowy przewłaszczenia ruchomości, zastawy rejestrowe, gwarancję bankową, hipotekę czy zgodę dłużnika na dobrowolne poddanie się egzekucji w formie aktu notarialnego. Form zabezpieczenia mamy oczywiście więcej, ale o tym akurat może kiedy indziej.

 

  1. Windykacja a dział handlowy w firmie

Wielu przedsiębiorców nie zdaje sobie sprawy z tego, że skutecznym rozwiązaniem wielu problemów z zaległymi płatnościami może być… właściwe przeszkolenie działu handlowego. Celem naszych handlowców jest oczywiście pozyskiwanie nowych klientów, jednak sprzedawanie każdemu na odroczony termin płatności bez odpowiedniej polityki kredytowej, procedur czy form zabezpieczenia to pierwszy gwóźdź do przysłowiowej trumny. Odpowiednie procedury w firmie, system motywowania bądź sankcji związanych z odpowiedzialnością za spływy gotówki, to elementarne zasady. Szczególny nacisk na ten model należałoby zwracać uwagę zwłaszcza w przypadku dużych podmiotów. Tymczasem w wielu firmach wygląda to tak:

Sprzedawca na siłę wpycha towar zadłużonemu klientowi, a jednocześnie walczy z działem windykacji o to, czy np. wstrzymać bądź wydać towar.

Zjawisko często występujące, a przecież w ramach jednej firmy powinno się grać do jednej bramki! W skali dużego przedsiębiorstwa podobne podejście może skutkować ciężkimi do odrobienia stratami – zwłaszcza w niskomarżowych branżach.

Oczywiście to też nie jest tak, że account / sales manager będzie w stanie zastąpić zawodowego windykatora. Weźmy taki oto przykład: czy wątpliwości odnośnie konsekwencji podpisania zastawu rejestrowego wyjaśni zdeterminowany handlowiec, który musiałby biegle znać ustawę o zastawie rejestrowym i rejestrze zastawów…? Raczej nie. Z doświadczenia wiem, że windykator z wiedzą z zakresu prawa i doświadczeniem w rozmowach z dłużnikami zdecydowanie lepiej sprawdzi się w takim przypadku. Tu jednak wychodzimy poza podstawowy zakres ściągania długów na zlecenie wchodząc w model bardziej kompleksowej obsługi od A do Z.

Na koniec tego punktu warto też dodać, że osobiste relacje na linii klient-handlowiec powinny być wykorzystanie w stopniu maksymalnym jako źródło informacji, czy też możliwość podpisania dokumentów zabezpieczających. Doświadczona firma windykacyjna (lub też dobry windykator zatrudniony na etacie) będzie nastawiona na kompleksową współpracę z działem handlowym jak i prawnym. Szybki przepływ informacji – celem maksymalizacji efektów, a niekoniecznie stawianiu na piedestale działań ze swojego podwórka. Niemniej wszystko to zależy od zakresu współpracy, na jaką decyduje się klient.

 

Źródło: badanie „Portfel należności polskich przedsiębiorstw” Konferencji Przedsiębiorstw Finansowych w Polsce oraz Krajowego Rejestru Długów 

 

Profesjonalna firma windykacyjna, czy od razu komornik?

Po pierwsze i najważniejsze: każde odzyskanie należności na drodze sądowej to koszty. Koszty zastępstwa w procesie, uzyskania prawomocnego tytułu, zastępstwa w egzekucji… Do tego dochodzi niejednokrotnie opłata abonamentowa, która firmy płacą kancelariom prawnym za sporządzenie wezwań do zapłaty (którymi mógłby spokojnie zająć się windykator).

Co dzieje się dalej? Na etapie egzekucji tanio też nie jest: zaliczki na wydatki komornika, zaliczka na zapytanie, korespondencję, poszukiwanie majątku, jednorazowo przeprowadzone czynności terenowe, opłata za nagrywanie czynności – a tu sprawa nadająca się do umorzenia… Wierzyciele powinni też wiedzieć, że w wielu kancelariach komorniczych tzw. czynności terenowe polegają na jednorazowej wizycie u dłużnika (a nie zawsze można go zastać). Nie powinno to zbytnio dziwić z uwagi na bardzo dużą liczbę spraw, jakie przypadają na jedną kancelarię – liczby rzędu kilku tysięcy nie będą tutaj niczym niezwykłym.

 

Realia pracy niektórych komorników

Ciekawym procederem funkcjonującym w wielu komorniczych kancelariach było (a myślę, że nadal jest) spisywanie protokołów z czynności terenowych „zza biurka”. Źródłami wiedzy „operacyjnej” były tutaj podwójne awizo oraz niezawodne Google Maps. Praktyki takie stosowane były względem dłużników z adresem zamieszkania odległym od kancelarii komornika (komu by się chciało tłuc przez pół Polski) lub z licznymi zbiegami na rachunkach bankowych. Oczywiście wierzyciel na ogół nie miał możliwości zweryfikowania, czy tak naprawę komornik poważnie zajął się jego sprawą i pojechał szukać majątku dłużnika, czy tylko „ściemniał” i wypisał fikcyjny protokół. Sprawa „załatwiona” w taki sposób była zwykle umarzana jako bezskuteczna. Co do przyczyn takich praktyk, to należy ich upatrywać w wielu różnych kwestiach i w zasadzie trzeba byłoby omówić to w oddzielnym wątku (może kiedy indziej). Po prostu przy nawale spraw nikt nie będzie się przesadnie rozczulał nad naszym dłużnikiem, wizytując go po kilkanaście razy. Taka jest prawda – brutalna, ale prawda.

 

Źródło: raport Krajowego Rejestru Długów, edycja III kwartał 2018

 

Czy warto od razu iść do prawnika z niezapłaconą fakturą?

Profesjonalna kancelaria obsługująca nasze przedsiębiorstwo to niewątpliwie duża zaleta i pomoc w załatwieniu często skomplikowanych spraw – co do tego nie ma raczej wątpliwości. Jeśli jednak chodzi o windykację należności, to powierzenie jej wyłącznie prawnikom może prowadzić do tego, że podążymy nie tą ścieżką, co trzeba. Dlaczego? Przede wszystkim dlatego, że większość prawników będzie mocno sugerować jak najszybsze składanie sprawy do sądu – mimo, że nie zawsze będzie to optymalne rozwiązanie! Wykorzystanie wielu narzędzi windykacyjnych może bowiem skutkować polubownym wyegzekwowaniem należności, co pozwoli uniknąć kosztów. Dla lepszego przedstawienia tematu „pobawiłem” się w krótkie porównanie (poniżej).

 

Windykator vs Prawnik

Zanim „padną strzały” w tym pojedynku, chciałbym mocno podkreślić jedną rzecz: nie twierdzę wcale, że prawnicy nie znają się na swojej robocie!  Chodzi jednak o to, aby w miarę możliwości jednak do sądu nie iść, lecz skutecznie odzyskać dług na etapie przedprocesowym. A tutaj już często doświadczony windykator wygra z prawnikiem, co zaraz przedstawię w oparciu o konkretne zagadnienia.

 

> Styl działania

Windykator zadzwoni, zneutralizuje standardowe wymówki dłużnika i przedstawi stosowne sankcje. Siły perswazji, doświadczenia i umiejętności nabytych latami nie da się porównać w żaden sposób do standardowego wysłania wezwania do zapłaty (choćby perfekcyjnie napisanego), co robi większość prawników – i na tym poprzestaje do momentu, w którym sprawa trafia do sądu.

 

> Monitoring należności

Ważna rzecz: o ile wzory pism przygotuje nam profesjonalna kancelaria prawna ponosząc za to odpowiedzialność, to jednak warto się zastanowić, czy kontakt z kilkudziesięcioma klientami będzie odbywał się przez naszego prawnika…? W większości przypadków odpowiedź brzmi nie – mecenas zwyczajnie nie będzie miał na to czasu, a często też i ochoty. Zresztą bez wypracowanego systemu ciężko jest skutecznie monitorować należności w szerszej skali – a to właśnie potrafią dobre firmy windykacyjne.

 

> Czynności terenowe

Sprawny terenowy lis śledczy (czyli windykator) odwiedzi feralnego dłużnika, przeprowadzi wywiad środowiskowy, a i niejednokrotnie wyciągnie niezwykle cenne informacje. Co zrobi nasz radca prawny w terenie? W większości przypadków niestety nic, gdyż po prostu tam nie pojedzie. Mecenas nie jest bowiem od tego, aby „bawić się w detektywa” i, zgodnie z moją wiedzą, rzadko któremu chce się to robić.

 

> Czas

W polskich realiach za organ zajmujący się ściąganiem długów uchodzi komornik sądowy. Jednak proces uzyskania tytułu wykonawczego i skierowania sprawy do egzekucji niekoniecznie jest szybki i prosty. Powiem więcej: w wielu przypadkach może trwać miesiącami, a w przypadku doświadczenia drugiej strony procesowej lub też skorzystania przez nią z usług kancelarii antywindykacyjnej nawet dłużej. Z usług windykacji możemy korzystać od razu, nie oglądając się na komornika.

 

> Doradztwo

Celem profesjonalnej firmy windykacyjnej kompleksowo zajmującej się ściąganiem należności, będzie efektywna współpraca zarówno z działem handlowym, jak i prawnym oraz z zarządem firmy. Połączenie narzędzi i instrumentów z zakresu prawa oraz informacji pochodzących od działu handlowego pozwoli doświadczonemu windykatorowi zmaksymalizować szanse na skuteczne wyegzekwowanie długu. Taki zamysł niekoniecznie będzie przyświecał naszemu pełnomocnikowi, żyjącemu przecież w dużej mierze z benefitów za kolejne pozwy sądowe.

 

> Szkolenia

Profesjonalne firmy windykacyjne oprócz ściągania należności często oferują także szkolenia z zakresu zabezpieczeń umów, minimalizowania ryzyka i podstaw windykacji należności w przedsiębiorstwie. Oczywiście nie każde z takich szkoleń jest warte uwagi, ale jeśli są one przeprowadzane przez doświadczonego windykatora – praktyka, który np. organizował działy windykacyjne w korporacjach, to naprawdę potrafią zrobić różnicę w późniejszym funkcjonowaniu firmy. Przeciętny prawnik prowadzący kancelarię nie będzie miał takiej wiedzy operacyjnej dotyczącej „poukładania” procesów związanych z należnościami w dużych przedsiębiorstwach – choć oczywiście mogą się tutaj zdarzyć wyjątki.

 

> Koszty

Wiele firm windykacyjnym za standardowe usługi pobiera jedynie prowizje od wyegzekwowanych roszczeń – najczęściej rozlicza się to % w momencie ściągnięcia długu. Klient nie musi więc ponosić kosztów obsługi prawnej, kosztów procesu, czy następnie kosztów egzekucyjnych (o długości ciągnących się w czasie postępowań nie wspominając). Wyjątkiem są oczywiście zlecenia niestandardowe (np. gdy w grę wchodzi popełnienie wyrafinowanego przestępstwa), w przypadku których windykatorzy pobierają część wynagrodzenia z góry.

 

> Nieszablonowe działanie

W przypadku świadomych dłużników i doświadczonych oszustów standardowa procedura polegająca na zaufania prawnikowi i złożenia pozwu do sądu nie wystarczy. Po prostu jeśli pójdziemy tak wydeptaną ścieżką, to szansa na odzyskanie straconych środków będzie znikoma. Niestety, ale w takich sytuacjach potrzebne są rozwiązania nieszablonowe, niekiedy na granicy prawa, od których wielu prawników raczej stroni z obawy o swoją reputację (bycie mecenasem bowiem zobowiązuje i wiąże się z pewnymi ograniczeniami). Windykatorzy, którzy przeżyli już swoje i z niejednego pieca chleb jedli (czyt. niejednego trudnego dłużnika odwiedzili), będą na ogół zdecydowanie ostrzejsi w działaniu.

 

Krótkie podsumowanie + coś ciekawego

Moim zdaniem dobry windykator w większości przypadków zwycięża z prawnikiem na etapie windykacji przedsądowej – zdaję sobie jednak sprawę z tego, że część Czytelników się ze mną nie zgodzi. Windykacja jest jednak branżą specyficzną, a już szczególnie wtedy, kiedy ma się do czynienia z tzw. trudnymi dłużnikami, którzy świadomie wykorzystują różne luki w prawie lub też zwyczajnie od samego początku są nastawieni na oszustwo. Aby „dopaść” takich gagatków nie wystarczy po prostu wytoczyć im proces – trzeba wykonać przed tym serię posunięć oraz zgromadzić odpowiednie dowody. I to jest właśnie zadanie dla dobrego windykatora. 

 

Windykacja w branży budowlanej

Budownictwo w Polsce jest w czołówce branż, w których występują problemy z płatnościami. Funkcjonuje w niej wielu nieuczciwych deweloperów oraz kancelarii prawnych, wyspecjalizowanych w tworzeniu umów i schematów mających na celu pozbawienie podwykonawców należnych im pieniędzy.

W czym możemy Ci pomóc

– skuteczna windykacja należności od dewelopera / generalnego wykonawcy

– ocena ryzyka współpracy z danym deweloperem / generalnym wykonawcą

– przeprowadzenie ustaleń majątkowych

– zgromadzenie materiału dowodowego

Kontakt:

E-mail: kontakt@bialekolnierzyki.com

Telefon: 513 755 005

 

Zapraszamy również do zakładki Oferta, w której znajdziesz więcej informacji na temat tego, czym się zajmujemy.

 

Darmowe materiały dla subskrybentów! 

Chcesz mieć dostęp do większej ilości przydatnej wiedzy? W takim razie zachęcam Ciebie do zapisywania się na nasz newsletter, w którym będziemy Tobie przesyłać ekskluzywne materiały dotyczące praktycznego zastosowania prawa w naszej rzeczywistości gospodarczej. Za darmo i bez zobowiązań! Link do zapisów: ➡️ kliknij

Afera nabojowa – kapiszon, czy jednak nie…?

Na portalu Wykop.pl wypłynęła wczoraj ciekawa sprawa: otóż użytkownik o nicku AloneShooter podlinkował do zapisu przebiegu posiedzenia sejmowego z grudnia 2017 roku, na którym to posłanka PiS Anna Maria Siarkowska informuje o kosztach zakupu i utylizacji starej amunicji wojskowej. Chodziło o naboje do karabinka AK-47, czyli popularnego „kałasza”, kaliber 7,62 mm. No i teraz, wedle słów tejże posłanki, w sklepie taki nabój „posłużbowy” kosztuje 1,10 PLN (stan na 2017 rok), a „koszt, który poniosło wojsko, to jest około 2,60 PLN”. W tym samym przemówieniu ta sama posłanka rzuciła informację, że koszt utylizacji jednej sztuki takiego naboju wynosi 5 PLN. No cóż, raczej dużo w porównaniu do ceny zakupu, a polska armia niby tyle właśnie płaci… Dodam jeszcze, że taką utylizację przeprowadza się w specjalnych piecach, po prostu wrzucając do nich naboje – w sumie niezbyt skomplikowany proces, który nie wymaga jakichś kosmicznie drogich technologii.

 

Screen z zapisu wspomnianego posiedzenia sejmowego. 

 

Pytanie więc, czy jest sens utylizować tę amunicję, czy może lepiej (i przede wszystkim taniej!) byłoby ją po prostu wystrzelać albo zorganizować przetarg i zwyczajnie sprzedać…?

Opcja pierwsza, czyli wystrzelanie np. w ramach ćwiczeń – możliwe, że z jakichś tam powodów masowo wystrzelać takiej amunicji się nie da, bo przykładowo byłoby to niebezpieczne. Przyjmijmy, że rzeczywiście tak jest i najprostsze wyjście nam odpada.

Opcja druga, czyli sprzedaż w drodze przetargu. Jeśli faktycznie nie miało to miejsca, to sytuacja jest dość dziwna. A wygląda na to, że takiego przetargu nie było, o czym pośrednio świadczą zarówno słowa posłanki, jak i posła .Nowoczesnej zapytanego o sprawę (o tym za moment). A warto tutaj wiedzieć, że AMW (Agencja Mienia Wojskowego) organizowała już przetargi np. na sprzedaż starych środków bojowych, jakimi były naboje przeciwpancerne kalibru 85 mm oraz amunicja czołgowa kalibru 100 mm. Po co ktoś w ogóle płacił za takie „wojskowe śmieci”, skoro nie ma na nie żadnego rynku zbytu w Polsce (w przeciwieństwie do amunicji kalibru 7,62 mm)? Możliwości są są dwie: dalsza odsprzedaż np. do krajów afrykańskich (co się dzieje) lub też odzyskiwanie metali kolorowych z pozostałych łusek. W każdym razie komuś się to kupić opłacało i wojsko nie musiało płacić milionów za utylizację, a wręcz odzyskało część środków wyasygnowanych na zakup. Dlaczego więc nie można by powtórzyć tego schematu w przypadku nabojów 7,62 mm…? 

 

Utylizacja zużytej amunicji – sprawa kluczowa dla bezpieczeństwa państwa…?

W każdym razie wspomniany użytkownik Wykopu nie odpuścił sprawy i wdał się w dyskusję na ten temat z posłem Witoldem Zembaczyńskim z .Nowoczesnej. Celem było potwierdzenie wspomnianej ceny utylizacji amunicji. Oto odpowiedź, jaką otrzymał od tego posła:

Po konsultacji wygląda tak: sprawy objęte są tajemnicą, a ich ujawnianie godzi w bezpieczeństwo państwa.

 

 

Powiem szczerze, zaskoczenie. Ja rozumiem utajnianie kosztów zakupu jakichś supernowoczesnych systemów obronnych itp. kosmicznych technologii, ale odmawiać podania kosztu utylizacji starej amunicji, do tego przeznaczonej do starych karabinów, wypieranych obecnie przez broń kalibru 5,56 mm…? Zresztą co to za informacja z gatunku Top Secret, jeśli można o tym przeczytać w ogólnodostępnym zapisie posiedzenia sejmowego…?! Ok, no chyba, że wspomniana posłanka tak po prostu chlapnęła tę supertajną informację z mównicy, a potem info to wisiało sobie jakieś 1,5 roku w sieci i każdy rosyjski, niemiecki, amerykański, czy [tu można wstawić dowolny kraj] agent mógł to sobie ot tak przeczytać. Nie bardzo więc wiadomo czy może śmiać się, czy jednak płakać. Ale na szczęście nie jesteśmy osamotnieni w podobnych „wpadkach” w publicznym ujawnianiu „supertajnych” informacji – tacy Amerykanie na przykład nie są wcale lepsi w tym temacie! 

 

Koszty utylizacji nabojów w USA vs koszty utylizacji nabojów w Polsce

Otóż wyobraźcie sobie, że ci lekkomyślni Jankesi, a konkretnie GAO – Government Accountability Office (instytucja kontrolna Kongresu USA) tak po prostu wrzucają sobie do sieci raporty Departamentu Obrony, w których podaje się co…? Koszt utylizacji starej amunicji! Jeśli ktoś nie dowierza w tę „lekkomyślność”, to proszę, oto link. No i teraz na oficjalnej stronie gao.gov możemy przeczytać, że w 2015 roku (a więc w okresie zbliżonym do tego, o którym mówiła wspomniana posłanka PiS) Departament Obrony USA przeznaczył około 10 milionów sztuk nabojów kaliber 5,56 mm do celów treningowych. Obok podano też kwotę, jaką dzięki temu posunięciu zaoszczędzono na utylizacji: było to około 968 000 USD, czyli +- 3,7 miliona PLN. Trzymając się zatem tej informacji oraz informacji podanej z mównicy sejmowej przez posłankę Siarkowską wychodzi tak:

???????? Polska: armia płaci 5 PLN za utylizację jednego naboju (podobno)
???????? USA: armia płaci 0,37 PLN za utylizację jednego naboju (w przeliczeniu z USD)

Skąd taki rozrzut cenowy…? Czy rzeczywiście polska armia płaciła / płaci aż tyle w porównaniu z innymi krajami…? Jeśli tak, to chyba faktycznie nie ma się czym chwalić, bo przepłaciliśmy okrutnie i nad sprawą zapadł zapewne tzw. parasol ochronny odcinający informacje. Pewnie nie dowiemy się więc już, jakaż to firma tę amunicję utylizuje i zarabia na niej przysłowiowe kokosy (o czym za moment). Trochę szkoda, ale cóż – tzw. „ciemny lud” nie może przecież wszystkiego wiedzieć… Oczywiście teoretycznie mogło być też tak, że posłowi Zembaczyńskiemu zwyczajnie nie chciało się dowiadywać, więc napisał coś na odczepnego, aby zakończyć konwersację – byłoby miło, gdyby się jakoś oficjalnie odniósł do tej sprawy. 

Screen ze wspomnianej strony gao.gov

 

Potencjał biznesu utylizacyjnego

Szacunki twierdzą, że nasze realne możliwości mobilizacyjne to 0,26% ogółu obywateli (nawiasem mówiąc jest to niski wynik). Daje to około 100 tys. żołnierzy – zakładając, że na wypadek mobilizacji mieliśmy rezerwy amunicji, z których każdy żołnierz dostałby średnio po 4 magazynki, wychodzi po 120 sztuk amunicji na głowę (służąc niegdyś w wojsku mogę powiedzieć, że 4 magazynki w realiach walki to i tak tyle, co nic). W sumie daje to więc 12 milionów nabojów x 5 PLN = mamy kwotę 60 milionów PLN – tyle potencjalnie mogłaby kosztować operacja zniszczenia zapasów starej amunicji. Warto się starać o takie zamówienie? Warto. Tym bardziej, że np. w takich USA za utylizację podobnej ilości nabojów można by skasować +- 1,2 miliona USD, czyli zaledwie jakieś 4,5 miliona PLN. Jakby nie liczyć to kilkanaście razy mniej, więc niech mi ktoś teraz powie, że Polska nie jest krajem ogromnych możliwości biznesowych… 

 

A na zakończenie… teorie spiskowe

Jak to zwykle bywa w takich przypadkach, pojawiają się różne teorie mające za zadanie jakoś wyjaśnić stan rzeczy, który w standardowy sposób wytłumaczyć jest ciężko. No więc tak:

a) Tak wysoka cena utylizacji amunicji jest ukrytą formą dofinansowania dla polskiego sektora zbrojeniowego, a konkretnie dla firm będących na państwowym garnuszku. Tylko jaki miałoby to sens, skoro pieniądze na tę operację tak czy inaczej poszłyby z budżetu państwa…?

b) Jakaś firma prywatna związana z wysoko postawionymi politykami zarabiała na tym dobre pieniądze i dzieliła się z kim trzeba. Ok, ten scenariusz teoretycznie miałby o wiele więcej sensu.

c) Posłanka Siarkowska podaje nieprawdziwe dane i w ten sposób lobbuje za tym, aby zapasy starej amunicji zostały przejęte za przysłowiową złotówkę przez stowarzyszenia lub firmy, które następnie sprzedadzą ją za dobre pieniądze na rynku cywilnym (czy to w Polsce, czy też np. w Afryce, która wchłania taką amunicję jak gąbka). Kto czerpałby z tego profity? Oczywiście ten, kto opłacałby lobbowanie w tym temacie.

Który z podanych powyżej scenariuszy jest prawdziwy? Szczerze mówiąc nie wiem. Sprawa w mojej opinii jest jednak warta wyjaśnienia, choć oczywiście w skali wydatków MON to są drobniaki. Obawiam się jednak, że temat nie zostanie dalej podchwycony. Powód? Handel bronią (a więc i amunicją) to nie jest biznes dla tzw. leszczy, lecz dla ludzi z konkretnymi układami – na przykład swego czasu było to W, potem S, a potem… samI wiecie co.

Zdjęcie ilustrujące wpis jest poglądowe! Osoby, rzeczy lub sytuacje przedstawione na tym zdjęciu NIE mają bezpośredniego związku z treścią niniejszego wpisu!

Polacy w UK a przestępczość (nie tylko gospodarcza)

Dziś będzie nieco luźniejszy wpis, a mianowicie opowiem historie dwóch różnych osób, jednak uprzedzając od razu, że są one tylko częściowo związane z tematem przestępczości gospodarczej (ale myślę, że małe odbiegnięcie od głównego tematu bloga od czasu do czasu nie zaszkodzi). Do tekstu postanowiłem dodać kilka zdjęć pochodzących z mojej prywatnej galerii – tak dla zbudowania lepszego klimatu. Obydwu bohaterów znałem osobiście, choć trudno o nich powiedzieć, że byli to moi kumple. No a działo się to wszystko przed rokiem 2010 w Wielkiej Brytanii, a więc w czasach wzmożonej fali emigracji naszych rodaków.

 

Historia 1: Bułgar (pseudonim zmieniony)

Bułgara poznałem jeszcze w Polsce – mniejsza o to, w jakich okolicznościach. Od początku lat 2000 szukał on swojego miejsca w życiu i jakoś nie bardzo mógł je znaleźć. Do uczciwej pracy iść mu się nie chciało, więc zajmował się drobnymi kradzieżami, potem przerzucił się na samochody, aż wreszcie trafił do grupy, która była podobno jedną z najlepszych w Polsce jeśli chodzi o kradzieże TIR-ów. Bułgar stopniowo „wsiąkał” w gangsterskie życie – przykładowo pewnego razu wniósł na dyskotekę granat, a gdy bramkarze chcieli wyrzucić go z imprezy za „zadymianie”, wyciągnął go z kieszeni i powiedział: „Jak wam się nudzi, to mogę grzechotnika odpalić. Wypi*rdalać!”. Innym znów razem uciekając przed grupą uderzeniową policji skrył się w szuwarach nad jeziorem, gdzie w wodzie przesiedział ładnych kilka godzin (a był to zdaje się listopad). Wiele by opowiadać, a nie wszystko nadaje się do publikacji. W każdym razie żywot „młodego wilka” nie potrwał zbyt długo – kariera Bułgara została bowiem brutalnie przerwana przez wymiar sprawiedliwości. Wyrok nie był przesadnie surowy, ale otrzeźwił naszego bohatera (co sam później potwierdzał). Spowodował też podjęcie przez niego życiowej decyzji: wyjeżdżam za granicę, do Wielkiej Brytanii! Pobyt w „sanatorium” oznaczał dużą ilość wolnego czasu, więc Bułgar zaczął uczyć się angielskiego, co miało zaprocentować w niedalekiej przyszłości. Po wyjściu na wolność wydobył „zaskórniaki” schowane na czarną godzinę, po czym kupił bilet do Londynu. O ile dobrze pamiętam, to miał tam zapewnioną chatę u jakiegoś znajomego, a do tego obiecaną robotę na budowie. Pewnego dnia wsiadł więc w autobus i pojechał…

 

Bułgar, jako fan luksusowych i szybkich samochodów, powtarzał często, że kupi sobie auto tzw. topowej marki – to było dla niego synonimem sukcesu. No i udało mu się, choć akurat nie był to Rolls Royce. 

 

Początki w Londynie nie były łatwe – Bułgar musiał ostro zapierdzielać na budowie za grosze, ale uczył się fachu, miejscowych realiów, szlifował język, no i łapał kontakty. Jego szef – Polak to był typowy „Janusz biznesu”, który orał swoich pracowników ile mógł, zatrudniając ich nielegalnie. Mimo tych przeciwności Bułgar zaoszczędził jednak trochę pieniędzy, aż wreszcie przyszedł czas, że z kumplem rzucili robotę u tego „Janusza” i poszli na swoje, podebrawszy przy tym niektórych klientów dotychczasowemu szefowi. Bułgar zaczął więc wreszcie pracować na własny rachunek i stopniowo zdobywał nowe kontrakty – głównie dzięki dumpingowym cenom, które mógł oferować z góry zakładając, że będzie kombinował z wypłatami swoich pracowników. Tak więc obcinał im stawki np. o połowę, tłumacząc ten fakt wyimaginowanym „spapraniem roboty” oraz tym, że inwestor mu nie chce płacić, a nie ma już czasu na poprawki itp. Nagminnie też nie płacił za nadgodziny stawiając ludzi pod ścianą na zasadzie: „Panowie, albo będziecie zapierdzielać w soboty, albo się nie wyrobimy, a jak tak, to inwestor mi nie zapłaci i ja Wam też nie zapłacę, bo nie będę miał z czego. No i o płatnych nadgodzinach zapomnijcie, bo ja i tak do tego biznesu dopłacam.”. Tak przynajmniej opowiadał. Ludzie się wkurzali, ale co mieli w sumie zrobić – w tamtych czasach do UK przyjeżdżało wielu rodaków bez znajomości języka, którzy byli szczęśliwi, że w ogóle mają jakąkolwiek robotę i dach nad głową – choćby to był malutki, zagrzybiony pokój, w którym śpi czterech chłopa.

 

 „Kebabownia” Portland Chippy – akurat kebaby mieli średnie jak na standardy UK, ale można było tam spotkać wielu Polaków – możliwe, że ze względu na częściowo polskojęzyczną obsługę. Bułgar, jak sam utrzymywał, przez początkowy okres pobytu w Londynie jadał w takich miejscach jedynie w weekendy, chcąc zaoszczędzić jak najwięcej (choć jedzenie było tam relatywnie tanie).

 

Bułgar zarabiał coraz więcej i coraz więcej inwestował w sprzęt – a to jakaś maszyna do posadzek, a to do tynkowania… Zaczął też zatrudniać część ludzi na normalne umowy – po prostu inaczej było już strach, gdyż służby brytyjskie dostawały coraz więcej sygnałów od miejscowych przedsiębiorców budowlanych, że Polacy psują interes zaniżając stawki, bo zatrudniają na czarno i nie wystawiają faktur przy mniejszych zleceniach. Biznes się kręcił, więc Bułgar zaczął kupować nieruchomości, remontować je, a potem wynajmować Polakom. Gdy widziałem go ostatni raz, a sporo czasu upłynęło od tamtego momentu, miał już kilka domów (być może w kredycie, ale jednak). Kupił też naprawdę drogie auta – jedno dla siebie, drugie dla żony (nie będę pisał jakiej marki, ponieważ jest ona dość niszowa i naprawdę niewielu Polaków w UK jeździ tymi samochodami). A firma Bułgara? W szczytowym okresie zatrudniała podobno ponad 50 osób, a ile teraz, tego nie wiem. Pamiętam, że spytałem go kiedyś o to, czy mu nie żal tych jego pracowników, na co odparł:

„Nie bardzo, bo oni startują z tego samego poziomu co ja kiedyś – mnie też oszukiwał ten ch*j były szef. A poza tym to niech się cieszą, że jednak im płacę te kilka stów i daję dach nad głową, bo u Cyganów by nawet tego nie mieli!”.

No i właśnie w tym momencie pora przejść do historii drugiego bohatera…

 

Ostatnie biuro firmy Bułgara, jakie widziałem, mieściło się w takim właśnie budynku z czerwonej cegły,
z charakterystycznymi schodami pożarowymi.

 

Historia 2: Łysy (pseudonim zmieniony)

Łysego poznałem w UK – jak wielu innych rodaków wyjechał do pracy po wejściu Polski do Unii Europejskiej. Pojechał w sumie w ciemno, czyli „z ogłoszenia”, w którym ktoś oferował robotę wraz z zakwaterowaniem gdzieś na obrzeżach Londynu. Na dworzec o umówionej godzinie podjechało po niego auto, a w środku dwóch Cyganów – takich miłych i rozgadanych, oczywiście doskonale mówiących po polsku. Zawieźli go do jakiegoś obskurnego domu na odludziu, gdzie już czekało kilku innych Polaków – tam niby mieli mieszkać. Po kilku godzinach przyszedł do nich jakiś inny Cygan i mówi, że on jest landlordem (właścicielem) i że mają dawać mu po 1000 funtów za miesiąc mieszkania z góry i kaucję (tak, jakby w tej norze było cokolwiek wartościowego do zniszczenia) oraz paszporty/dowody i prawa jazdy celem „załatwienia formalności”. Polacy spojrzeli jeden na drugiego i mówią, że przecież nie tak było w ogłoszeniu i telefonicznie inaczej ustalali, więc dziękują i wychodzą, a zresztą żaden z nich nie ma 1000 funtów przy sobie. Cygan nic. Schodzą na dół, a tu drzwi zamknięte. Mówią do Cygana, żeby otworzył, a ten na to, że muszą najpierw zapłacić. Polacy twardo żeby otwierał, bo w przeciwnym razie rozwalą drzwi. W tym momencie zgrzyt zamka, drzwi się otwierają i do domu wchodzi kilku cygańskich „karków”. No i co tu dużo mówić, Polacy dostali srogi oklep, a na koniec Cyganie zabrali im paszporty i wszystkie pieniądze, rzeczy też zamknęli na klucz w osobnym pokoju, zostawiając pobitym tylko to, co mieli na sobie – i tyle.

 

Z tego, co opowiadał mi Łysy, dom o którym mowa we wpisie, był położony na obrzeżach jednej z tzw. dzielnic przemysłowych – przykład takiego miejsca na zdjęciu. Takie dzielnice praktycznie pustoszeją po godzinie 16:00, gdy kończy się zmiana w większości zakładów.

 

Łysy z nowymi kompanami dostali jeden dzień „na wypoczynek”, a następnego ranka podjechał bus i zawiózł ich gdzieś na jakąś farmę, na której ciężko pracowali przez kilkanaście godzin. Po powrocie „na kwaterę” Cygan – landlord wypłacił im po jakieś śmieszne kilka funtów mówiąc, że reszta wypłaty poszła na „koszty zakwaterowania i transportu” i że im kupi jedzenie. No i faktycznie, wkrótce przywiózł jakieś żarcie i wódkę. Dom na noc zamknięty oczywiście – nie pamiętam już dokładnie, czy ktoś go pilnował, ale zapewne tak. I tak Polacy przepracowali w tym systemie przez tydzień – za każdym dniem było to samo. W końcu jeden z rodaków ostro się postawił, więc dostał wychowawczy „oklep” od Cyganów i do tego „naliczyli” mu kilkaset funtów do odpracowania, a na dokładkę zabrali obrączkę ślubną za karę. Zapytałem Łysego, czemu nie uciekli od razu, na co ten odpowiedział:

No wiesz, wszystkie pieniądze wzięli, dokumenty, telefony, ciuchy, a tu obcy kraj, ja po angielsku słabo, gdzie pójść, za co wrócić do Polski…

I tak jeszcze rodacy popracowali drugi tydzień, aż wreszcie zgadali się i pewnej nocy uciekli przez okno. Jeden z tych Polaków miał gdzieś zapisany numer do jakiegoś znajomego w Londynie, a że już przez te 2 tygodnie odłożyli po kilkadziesiąt funtów, to kupili kartę telefoniczną, bilety i pojechali. Zostawili wszystkie ciuchy, dokumenty itd. Tamten dobry chłopina z Londynu pomógł im załatwić jakieś noclegi, dał trochę jedzenia, udostępnił telefon, żeby do Polski zadzwonili… Ogólnie po tej akcji Łysy otrzymał od rodziny przekaz przez Western Union i jakoś wrócił do Polski. Do tej pory zapewne twierdzi, że nawet jakby mu Cygan 200 złotych na ulicy chciał dać, to by uciekał od niego jak najdalej (takie były jego słowa). Na zakończenie tej historii dodam jeszcze, że mimo przeżytej traumy Łysy wrócił do UK po jakimś czasie od opisywanych wydarzeń i tym razem udało mu się znaleźć normalną pracę – co się dziś z nim dzieje, tego nie wiem, gdyż kontakt urwał się ładnych parę lat temu.

 

Pub w Manchesterze – w jednym z takich miejsc miałem okazję porozmawiać z Łysym na temat jego przejść w UK. 

 

To były ciekawe lata…

Cóż, nie da się ukryć, że problem niewolniczej pracy (bo chyba można tak nazwać przypadek Łysego) był dość poważny w pierwszych latach masowej emigracji Polaków do Wielkiej Brytanii. Prawie że równolegle pojawiły się także wyłudzenia świadczeń socjalnych – i nie ma co uwijać w bawełnę: w procederze tym znów brało udział wielu polskich Cyganów (występowali tam często jako organizatorzy). Po jakimś czasie brytyjskie służby zorientowały się co jest grane i źródełko wyschło, ale niektórzy „benefit thieves” zdążyli w międzyczasie zarobić naprawdę dobre pieniądze.

 

Nocny widok na Rusholme – dzielnicę Manchesteru zamieszkaną przez dużą liczbę muzułmanów. To min. tutaj można było bez większego problemu dostać papierosy z przemytu. 

 

Wraz z napływem emigrantów zwiększył się także przemyt papierosów z Polski do UK, a nawet w dość krótkim czasie można było tam kupić polskie L&M-y czy Marlboro spod lady w sklepach. Co ciekawe tymi papierosami handlowało wielu sklepikarzy z muzułmańskich dzielnic, jak chociażby Rusholme w Manchesterze (BTW mają tam świetne kebaby, choć oczywiście nie w każdym lokalu). Pamiętam przykładowo, jak wszedłem do pewnego sklepu ze swoją ówczesną dziewczyną, a sklepikarz słysząc, że rozmawiamy po polsku, zapytał z uśmiechem na ustach: „Polska, papierosy…?”, po czym wyciągnął wagon Marlboro. Nie skorzystałem, ponieważ nie palę. Co jeszcze… Pojawiła się też amfetamina, którą było łatwiej rozprowadzać z uwagi na to, że coraz więcej naszych rodaków nawiązywało kontakty z miejscowymi – z tego, co kojarzę, to sporo tego towaru szło do czarnoskórych dealerów.

 

Wejście do jednego z licznych „salonów masażu” w Manchesterze – o ile mnie pamięć nie myli, to ten konkretny zlokalizowany był w pobliżu tzw. Chinatown, czyli chińskiej dzielnicy.

 

Na koniec pewne spostrzeżenie: z tego, co mi wiadomo, to naszym rodakom nie udało się na terenie Wielkiej Brytanii stworzyć poważnych grup przestępczych, porównywalnych siłą i stopniem zorganizowania do polskich odpowiedników.

Owszem, jakieś tam gangi były, ale można powiedzieć, że nie miały one startu chociażby do Pakistańczyków czy Jamajczyków. Przy okazji dodam, że wizyta w dzielnicy zamieszkanej przez tych ostatnich to było ciekawe doświadczenie – w witrynie praktycznie każdego sklepu wisiały policyjne ogłoszenia o zabitych i poszukiwanych… W każdym razie polscy przestępcy, którzy wyemigrowali do UK, nie bardzo mieli tam na czym zarabiać – Murzyni oraz Pakistańczycy kontrolowali większość handlu narkotykami, a z kolei agencje towarzyskie (zwane niekiedy dla niepoznaki „saunami” lub „salonami masażu”) były pod opieką tej drugiej nacji. Nasi rodacy na ogół woleli im się nie narażać, więc i nie robili im zbytniej konkurencji. O zarabianiu na VAT też raczej można było zapomnieć – brak know-how, brak kontaktów, wreszcie brak pieniędzy na rozruch… Nieliczni być może podejmowali jakieś udane próby, tego wykluczyć nie mogę, ale przeciętny polski „kark” nie miał podejścia do tego tematu. Oczywiście możliwym jest, że polska przestępczość zorganizowana na Wyspach rozwinęła się nieco w ciągu ostatnich 2 – 3 lat, jednakże ja nic o tym nie wiem. Co więc pozostało naszym „mafiozom”…? Przemyt oraz wykorzystywanie naszych rodaków + inne kombinacje (ostatnio np. organizowanie transportów odpadów z UK do Polski). Opcja przemytnicza w większej skali była już opanowana od dawna przez faktycznie mocne grupy, ale jeśli chodzi o dorabianie się na rodakach, to pozostało tutaj spore pole do popisu – przykładem tego są dwie opisane powyżej historie. Tak to właśnie wyglądało jeszcze jakieś 8 – 10 lat temu, a dziś sytuacja chyba nieco się „ucywilizowała” – w każdym razie rzadko już słychać w mediach o „obozach polskich niewolników”.

 

Zdjęcie ilustrujące wpis jest poglądowe! Osoby, rzeczy lub sytuacje przedstawione na tym zdjęciu NIE mają bezpośredniego związku z treścią niniejszego wpisu!