Dotacje, dotacje…

Znów wypływa temat dotacji – tym razem przy okazji działalności rodziny Szumowskich. I powiem to od razu: nie wiem, czy dotacje dla spółek związanych z bratem ministra zdrowia są w 100% czyste, czy nie są. Sam fakt, że ktoś otrzymał dotację, nie oznacza bowiem jeszcze, że miało to miejsce przy wykorzystaniu jakichś niecnych kombinacji – trzeba więc uważać z pochopnymi oskarżeniami. Jestem więc daleki od posądzeń.

Co wiem natomiast, to to, że różnego rodzaju biznesy związane z dofinansowaniami z UE / państwowymi od wielu lat budzą mocne kontrowersje, jak również były źródłem przeróżnych nieprawidłowości – i to chyba na każdym szczeblu. Pisałem o tym na blogu już ze 2 razy (albo nawet i 3, nie pamiętam). Jednak dziś, przy okazji szumu medialnego, chciałbym tylko przypomnieć kilka „patentów”, jakimi swego czasu ogrywało się dotacje z UE, w różnych zresztą programach. Niektórych z Was zapewne zdziwi, jakie to było proste, ale do rzeczy.

 

Opinia o innowacyjności

Jak sama nazwa wskazuje, opinia ta miała świadczyć o tym, że dany projekt jest na tyle innowacyjny, że warto pompować w niego publiczne pieniądze. Była potrzebna w różnych programach. Trudne do przejścia, wymagająca posiadania innowatorskiej koncepcji? Skądże znowu! W praktyce wystarczyło niekiedy zapłacić kilka – kilkanaście tys. PLN odpowiedniej instytucji certyfikującej i taka opinia została wystawiona (zwłaszcza, jeśli pracował tam ktoś znajomy).

Instytucje certyfikujące zwykle chętnie przyjmowały pieniądze wiedząc, że w gruncie rzeczy o tym, czy coś jest innowacyjne, czy też nie jest, niejednokrotnie decyduje odpowiedni opis i jakiś z pozoru drobny szczegół (albo kilka szczegółów) podniesiony do rangi super-hiper rozwiązania. W branży startupów nie powinno to dziwić, bo tutaj tak naprawdę mało kto wymyśla koło – wiele projektów to tak naprawdę nieco zmodyfikowane kopie już istniejących rozwiązań. Zresztą, kto miałby to weryfikować – może urzędnicy…? Nie zawsze mieli wystarczające kwalifikacje, delikatnie mówiąc.

 

Ekspertyza dotycząca oszacowania liczby roboczogodzin potrzebnych do realizacji projektu

Dokument ten był potrzebny do tego, aby mieć „podkładkę” dla urzędników tłumaczącą po części, dlaczego koszt danego projektu wynosi tyle a tyle (czyli czemu tak drogo). W takiej ekspertyzie zawarte były przyjęte ceny roboczogodzin (często zawyżone) oraz liczba tychże roboczogodzin potrzebnych do realizacji (również najczęściej mocno zawyżona). A jak można było dostać taką ekspertyzę? Na zasadach analogicznych do tych, co w przypadku opinii o innowacyjności, czyli nic specjalnie skomplikowanego. Generalnie proste w gruncie rzeczy funkcjonalności potrafiły tam kosztować krocie.

 

Wybór wykonawcy

Aby „ugrać” kasę na projekcie, trzeba było być dogadanym z wykonawcą, który potem zwrócił część wpłaconej mu kasy „pod stołem”. No, ale najpierw należało go wybrać – jednak tutaj należało przedstawić inne oferty, konkurencyjne, które okazywały się gorsze. No i ten etap najczęściej przebiegał w oparciu o 2 scenariusze:

  1. W wersji hardkorowej ktoś po prostu podrabiał ofertę jakiejś większej firmy licząc na to, że w razie ewentualnej kontroli z PARP taka duża firma, wystawiająca miesięcznie nawet kilkaset ofert, w ogóle się nie połapie, czy taką ofertę rzeczywiście wystawiała, czy też nie. Zresztą, jeśli miało się znajomego w PARP, to można się było zawczasu dowiedzieć, czy planowana jest jakaś kontrola, czy też nie (co niejednemu uratowało dupę, mówiąc kolokwialnie).
  2. W wersji mniej hardkorowej można było zaangażować 2 – 3 znajome firmy konkurencyjne, którym odpalało się parę PLN-ów za napisanie oferty w odpowiedniej wysokości. I już była podkładka, że wysłaliśmy oferty do różnych firm i wybraliśmy tę z najniższą wyceną (co się oczywiście liczyło, jak to w przypadku wszelkich zamówień za tzw. publiczne pieniądze).

W tym miejscu mała ciekawostka: proceder takiego zawyżania wycen był na tyle powszechny, że PARP wprowadził obowiązek publikowania zapytań ofertowych na dedykowanym portalu, gdzie każdy może wejść i złożyć swoją ofertę. W zamyśle miało to zablokować możliwość robienia podobnych wałków przy kolejnych dofinansowaniach, a w praktyce nadal można to obejść (zapewne kiedyś opiszę w jaki sposób).

 

Kooperatywa = maksymalizacja zysków

W niektórych przypadkach i przy niektórych projektach dało się zarobić jeszcze więcej, działając wspólnie i w porozumieniu. Wyglądało to chociażby tak:

  • Firma Marianex (pierwotny zamawiający) brała dofinansowanie na jakiś tam system, a firma Janusz-Soft (wykonawca) budowała go od podstaw.
  • Następnie do akcji wkraczała firma Mirex-Bis (drugi zamawiający) i pisała wniosek o dofinansowanie na prawie identyczny system, pozostając w niejawnym porozumieniu z firmą Marianex (zwykle szef firmy Mirex-Bis był kumplem szefa firmy Marianex).
  • Firma Janusz-Soft, również uczestnicząca w porozumieniu, brała więc system już zrobiony dla firmy Marianex i nieznacznie, czasem wręcz kosmetycznie, przerabiała na potrzeby dofinansowania dla firmy Mirex-Bis.

I tym sposobem mieliśmy 2 (a czasem i więcej) praktycznie identyczne systemy, a na każdy wzięte dofinansowanie po kilkaset tysięcy PLN. Co prawda do podziału zysków było w takim przypadku więcej osób, ale pamiętajmy o tym, że wykonawca, czyli firma Janusz-Soft, mogła już realnie skasować o wiele mniej za drobne przerobienie już istniejącego przecież systemu, a tym samym zwrócić więcej „pod stołem” firmie Mirex-Bis, która dzieliła się potem z firmą Marianex. Można? Można!

 

Kontrola

Oczywiście już po zrealizowaniu wniosków urzędnicy przysyłali kontrole mające sprawdzić, czy dany projekt faktycznie funkcjonuje – załóżmy, że przedmiotem dofinansowania był jakiś system. Jeśli taki system nie był totalnym fejkiem, a jego podstawowe funkcje dawały się uruchomić, to w zasadzie wystarczyło w nim spreparować odpowiednio ruch, tzn. stworzyć np. odpowiednią ilość kont „klientów” i x-przesłanych wiadomości (pamiętając przy tym, aby przyporządkować im odpowiednie daty, rzecz jasna wstecz), a kontroler już nie za bardzo miał się do czego przyczepić. Ok, gdyby tak gruntownie pogrzebał np. w kodzie, to być może zdołałby zdemaskować tę mistyfikację, ale komu by tam się chciało – kawka, ciasteczko, miła atmosfera i protokół odbioru podpisany…

 

Ile można było zarobić na lewo przy realizacji takiego projektu?

To już różnie, ale w sytuacjach, z którymi się zetknąłem, na ogół były to widełki w zakresie 15 – 25% ogólnej wartości projektu (przy czym niektórzy potrafili podobno wykręcać lepsze rezultaty). Czyli przy projekcie wartym ogółem 1 milion PLN, można było wyciągnąć na czysto 150 – 250 tys. PLN. Dużo – niedużo, kwestia oczekiwań. Pamiętajmy bowiem, że realizacja projektu wymagała wkładu własnego (niekiedy i 1/3), trzeba było zapłacić wykonawcy (który musiał odprowadzić dochodowy), koszty biura, sprzętów i tak dalej… Jednak wkładając powiedzmy +- 350 tys. PLN własnej kasy, wykręcenie na czysto 150 – 250 tys. PLN (lub więcej) w ciągu +- 1 roku nie brzmi już tak źle. A ryzyko niepowodzenia było relatywnie małe.

Generalnie jednak rzeczywista kwota wydana na realizację samego systemu lub aplikacji będącej przedmiotem dofinansowania, wynosiła gdzieś w granicach ¼ wartości projektu ogółem. Co z tego wychodziło…? Na ogół totalne badziewie, niezdolne do przeżycia w prawdziwie rynkowych warunkach. I to chyba była (jest?) największa tragedia wielu z dofinansowywanych projektów: masa kasy się zwyczajnie marnuje. Tak właśnie, bo aby „wyczarować” te 250 tys. PLN, trzeba przy okazji zmarnować 3 x tyle.

 

Jak to jest dzisiaj z tymi dotacjami…?

Cóż, pewne mechanizmy i schematy przetrwały próbę lat, inne zapewne nie. Jednak z informacji, jakie do mnie docierają, „dotacyjni” biznesmeni cały czas się mają nieźle – mimo, że 3-literowe służby coraz to dokonują jakichś aresztowań osób zamieszanych w różne niecne działania związane z dofinansowaniami. Pewnie zasłużyli, nie inaczej, ale dobrze jest sobie odpowiedzieć na pytanie: jak zachowałbym się ja, gdybym miał możliwość otrzymania x-milionów PLN, np. naginając lekko niektóre rzeczy w wynikach badań. Czy skorzystałbym, czy wolałbym pozostać krystalicznie uczciwy…? Ilu z nas wybrałoby ścieżkę czystości? No właśnie – pomyślcie o tym… ????‍

A, jeszcze tylko powiadomienie dla subskrybentów newslettera – wczoraj puściliśmy fajny materiał o sukcesji w przedsiębiorstwach, więc jeśli ktoś nie otworzył jeszcze maila, to tak tylko przypominam!

Zdjęcie ilustrujące wpis jest poglądowe! Osoby, rzeczy lub sytuacje przedstawione na zdjęciu NIE mają bezpośredniego związku z treścią niniejszego wpisu!