Dlaczego w Polsce tak trudno zbudować dobrą drogę lokalną?

Prawie równo rok temu popełniłem wpis pod tytułem „Dlaczego drogi lokalne w Polsce tak szybko się niszczą?”. Dziś przyszła pora na coś w rodzaju prequela, do tego opowiedzianego z perspektywy byłego dyrektora firmy budowlanej z kilkudziesięcioletnim doświadczeniem w temacie, który w prostych słowach wyjaśni o co tak naprawdę chodzi z tymi drogami.

Wprowadzenie

Jak wyglądają polskie drogi po tegorocznej zimie, tego tłumaczyć nie muszę. Dramat – szczególnie na wsiach i pod miastem. Przemierzając niektóre odcinki przebijamy się wręcz przez tzw. asfaltowe kartofliska, gdzie stosunek dziur do płaskich nawierzchni wynosi mniej więcej 50/50. Drogi takie od lat są tylko naprawiane, czyli flekowane i czasem przez dekadę nie mogą doczekać się kompletnej wymiany nawierzchni. Wreszcie, gdy już wkurwi*nie mieszkańców przekracza wszelkie granice, pada decyzja: robimy! Wtedy rozpoczyna się istna szopka. Władze zwołują wiece, przecinają wstęgi, czasami odbiorowi drogi towarzyszą fety w miejscowej remizie. Co nie będzie zapewne zaskoczeniem, natężenie takich działań jest szczególnie zauważalne przed nadchodzącymi wyborami.
Do tego momentu nie ma jeszcze tragedii – wszak bawić się i świętować jest rzeczą ludzką, tak samo jak robić sobie dobry PR wyborczy. Gdyby taka wyczekiwana inwestycja była wykonana zgodnie ze sztuką, można by tu temat zakończyć. Niestety, problem leży w tym, że niektóre drogi sypią się już po pierwszej zimie. Inne z kolei wytrzymują pełen rok, ale już nagminnie „padają” po okresie gwarancji, by znowu czekać latami na nową inwestycję. No właśnie, tutaj dochodzimy do pytania: dlaczego tak trudno w polskich realiach zbudować drogę, która będzie trwała?

Problem leży u podstaw!

Zanim przysłowiowa pierwsza łopata zostanie wbita w ziemię, każdą inwestycję poprzedza projekt, który powstaje w oparciu o wytyczne. Już tutaj zaczynają się schody, ponieważ aby droga była trwała, trzeba przeprowadzić analizę i badania. Bardzo ogólnie trzeba więc wiedzieć, jakie będzie natężenie ruchu na danym odcinku, obciążenie, a także przeprowadzić badania geologiczne, aby poznać chociażby skład rodzimego gruntu czy starej podbudowy.
Solidne dane stworzone w oparciu o tego typu wytyczne pozwoliłyby projektantowi stworzyć solidny projekt. Niestety, w polskich realiach o takich badaniach można tylko pomarzyć. Dlaczego? Tu już nawet nie chodzi o sam koszt takiej usługi – częściej jest to obawa przed tym, że badania spowodują wzrost kosztów samej inwestycji. Mówiąc krótko po takich badaniach inwestycja musiałaby być wykonana zgodnie ze sztuką budowlaną = będzie drożej. A tymczasem władze są wybierane co kilka lat, a liczy się tzw. kiełbasa wyborcza i kilometry – „WINCYJ KILOMETRÓW za naszej kadencji” i tak dalej… Ma więc być dużo i tanio, a to w zasadzie wyklucza dobrze.
W konsekwencji badań właściwie nie ma albo są one bardzo powierzchowne. Projektant dostaje więc niepełny lub nawet mylny obraz miejsca realizacji projektu. Już samo to powoduje, że nawet uczciwy i rzetelny fachowiec nie jest w stanie stworzyć dobrego projektu pod konkretną inwestycję. Taki obraz mamy w zasadzie w całym kraju i stan ten trwa od dziesiątek lat, więc branża już się do niego przyzwyczaiła, podobnie jak zlecający prace urzędnicy. No a skoro tak, to projektant wybrany przez inwestora nie ma oporów przed zlecaniem takich projektów studentom, praktykantom lub po prostu skleja taki projekt ze swoich starych, podobnych prac. Jaki może być tego efekt, to zapewne się domyślacie.

Przetargi, przetargi…

No dobra, przebrnęliśmy przez przygotowanie i projekt. Czas więc wybrać wykonawcę! Zdawałoby się, że zleceniodawcy powinno zależeć na tym, aby wykonawcą drogi była rzetelna, sprawdzona firma. Nic z tych rzeczy! W zasadzie zawsze głównym kryterium rozstrzygnięcia przetargu jest cena. Prawo oczywiście dopuszcza inne przypadki, gdzie celem uniknięcia fuszerki można postawić na bardziej wyszukane wymogi, jak np. gwarancja, zasoby maszynowe, doświadczona kadra wykonawcza itp. Niestety, obawa przed kontrolą (domniemanie układów) oraz wcześniej wspomniane hasło WINCYJ KILOMETRÓW powodują, że inwestor chętnie typuje zwycięzcę najtańszego z tanich. I nie ma znaczenia, że cena podana przez taką firmę z góry wskazuje, że inwestycja będzie nawet poniżej ceny materiałów z projektu. Już w tym momencie wiadomo, że w czasie realizacji będzie trzeba iść na ustępstwa, ponieważ inaczej się nie da. Oczywiście jest też kwestia ustawiania przetargów, ale o tym opowiem innym razem.

Realizacja i prawdziwe schody

Na tym poziomie mamy zwykle najwięcej problemów. Zacznijmy od tego, że projekt nie brał pod uwagę wielu „kwiatków”, które rodzą się dopiero na etapie realizacji i wymagają dodatkowych prac. A przecież większość wycen już była zaniżona, aby w ogóle wygrać przetarg, a tu trzeba jeszcze zarobić… Nie ma więc absolutnie żadnego budżetu awaryjnego na nieprzewidziane zadania, a ewentualna dopłata do inwestycji to bardzo śliski temat. Ewidentnie mści się tutaj spaprany proces przygotowania dokumentacji. No dobra, ale przecież wykonawca podpisał umowę, zobowiązał się wykonać drogę zgodnie z projektem… Można by naiwnie pomyśleć, że inwestor teraz wyciśnie z niego realizację na możliwie najwyższym poziomie i pomimo wcześniejszych błędów jakoś da się uratować sytuację. Niestety, tutaj również muszę Was zmartwić, bo w zasadzie nigdy tak się nie dzieje.

Dlaczego?

Głównym powodem jest fakt pozornych oszczędności. Inwestorowi, np. gminie, zależy na tym, aby jak najmniej płacić za drogę w danym momencie. Z zaoszczędzonych środków wykona się gdzieś inną inwestycję, jak np. chodniki, ścieżki rowerowe lub po prostu więcej odcinków dróg. Wyborcy i tak są przyzwyczajeni, że lokalne drogi remontuje się cały rok, więc pojawiające się fleki na rocznej drodze nie spowodują, że mieszkańcy ruszą do urzędu gminy z widłami i pochodniami. Poza tym gdyby inwestor zbyt pilnował inwestycji realizowanej na granicy opłacalności, to żadnej firmie by się nie kalkulowało wygrywać przetargów takich cenach. Co za tym idzie, w kolejnych przetargach ceny zaczęłyby wzrastać i nasza złota zasada WINCYJ KILOMETRÓW byłaby zagrożona.

A co, jeśli jednak inwestycja z założenia ma być trochę lepiej nadzorowana?

Tak, zdarzają się i takie przypadki. Ale niestety, tutaj także mamy kilka przeszkód na drodze do prawidłowej realizacji.

Po pierwsze: rzetelność inspektora nadzoru

Znowu pomijamy tutaj sytuację, gdzie wpada on po „tantiemy” w postaci koperty. Zakładamy za to, że chłopina jest uczciwy i właśnie przyjechał na budowę, gdzie idzie nie ten materiał na podkład lub pomija się pewien etap prac przygotowawczych. Taki inspektor wie, że firma realizująca inwestycję musi na czymś przyciąć, aby skończyć budowę i zarobić na kawałek chleba. Zakłada więc, że trzeba będzie na pewne sprawy przymknąć oko.
Kolejnym powodem, dla którego inspektor niechętnie reaguje na niedociągnięcia, jest to, że inspektorami są bardzo często poprzedni kierownicy budów. W praktyce sprowadza się to do tego, że dziś inspektorem jest Marian, który odbiera drogę od Zdzicha, a za jakiś czas role mogą się odwrócić i to inspektor Zdzichu będzie odbierał drogę od Mariana. Potencjalnie wszyscy są od siebie zależni, więc nasz Marian nie chce załazić Zdzichowi za skórę, aby ten nie odpłacił mu w przyszłości pięknym za nadobne.
Jest jeszcze kwestia wynagrodzenia. Inspektor otrzymuje $$ po zakończeniu inwestycji, więc zależy mu na jej sprawnym przeprowadzeniu, aby mógł wziąć się za kolejną. W końcu każdy ma ograniczone moce przerobowe, a sporne inwestycje wymagają dużego nakładu czasu.

Po drugie: rozliczenie budżetu w roku kalendarzowym

Kolejnym istotnym czynnikiem, w którym już nie tylko inspektor przymyka oko na niedociągnięcia, ale nawet sam inwestor zaczyna sprawę popędzać idąc przy okazji na ustępstwa, jest kwestia wydatkowania pieniędzy publicznych. Myślę, że tu nie trzeba wiele tłumaczyć, bo chyba każdy wie, jak ten mechanizm działa. Krótko mówiąc: kasę z dofinansowania na dany rok trzeba wykorzystać w roku kalendarzowym, bo inaczej przepadnie. W praktyce efekt jest taki, że wszelkie inwestycje realizowane z udziałem finansowania zewnętrznego pod koniec roku mają ogromne szanse na medal Złotej Fuszerki. Wie to inspektor, wie to inwestor, wie to przede wszystkim wykonawca. Ten ostatni bardzo chętnie wykorzystuje zresztą istnienie widma utraty finansowania wiszącego nad inwestorem i potrafi przeciągać wszystkie etapy prac tak, aby odbiór inwestycji przypadał jak najpóźniej w roku kalendarzowym. Nietrudno wyobrazić sobie efekty takich układów:
– inwestor mający duży procent dofinansowania lżej wydaje kasę, która niejako nie jest jego i może zostać stracona,
– wykonawca wie, że inwestorowi zależy na kilometrach i zamknięciu inwestycji,
– inspektor dba głównie o to, co widać, aby mieć w miarę czystą sytuację w przypadku, gdy droga zacznie świecić dziurami w ciągu roku od budowy.
Tak na dobrą sprawę, nawet przy w miarę uczciwych inwestycjach ten element rozliczania się w danym roku kalendarzowym ma bardzo negatywny wpływ na jakość prac. Kiedy terminy gonią i w interesie wszystkich stron jest jak najszybsze ukończenie inwestycji, trafiają się sytuacje, gdzie masa kładziona jest w deszcz, przy ujemnych temperaturach lub ogólnie niezgodnie z technologią (np. z pominięciem sprysku międzywarstwowego, niedokładnego walcowania itp.). Jak by to powiedział kot ze znanego mema: Andrzej, to j…

Po trzecie: odbiór prac

Tutaj wrócimy na chwilę do osoby inspektora. W momencie zakończenia prac i odbioru dochodzi do takich kuriozalnych sytuacji, gdzie inspektor, który znajduje w inwestycji poważne uchybienia, pod jej koniec świadomie je ukrywa, ponieważ wtedy broni już własnej skóry. W końcu przecież jego główną rolą jest niedopuszczenie do sytuacji, gdzie jakiś etap prac jest pomijany lub znacząco odbiega od projektu. Tak więc gdy na koniec inwestycji okazuje się, że nie ma np. jakiejś warstwy podbudowy lub został położony zły materiał, to inspektor ma problem. Gdyby wskazał bowiem taki duży błąd przy finalnym odbiorze, to poniósłby odpowiedzialność za niedopilnowanie inwestycji. Inwestor mógłby wtedy zadać mu niemiłe pytanie: Gdzieś pan wtedy był? Biorąc pod uwagę powyższe, nie ma co liczyć na to, że ukryte w czasie prac niedociągnięcia ujrzą światło dzienne (o ile oczywiście nie będą stanowiły poważnego zagrożenia dla życia osób poruszających się po drodze). Jeżeli niedoróbki jedynie rzutują na trwałość drogi, to inspektor w większości przypadków podpisze odbiór i brew mu przy tym nawet nie drgnie.
Jeszcze sytuacja, do której dochodzi nagminnie: wobec konieczności zakończenia inwestycji w określonym terminie, jest ona odbierana pomimo tego, że część prac nie została zakończona. Niemożliwe? W Polsce wszystko jest możliwe! Oficjalnie mamy więc odebraną całość, a brakujące prace mają być wykonane po odbiorze i już po otrzymaniu wynagrodzenia. Jak nietrudno się domyślić, czasami prace te nie są nigdy wykonane lub są robione na przysłowiowy odpi*rdol, bo leżą niejako w gestii dobrej woli wykonawcy.

Reasumując

Budowa lokalnych dróg to trochę taka Polska w pigułce – bylejakość usankcjonowana systemowo. I, co ciekawe, wszystkie opcje polityczne są tutaj zgodne jak rzadko, bo niezależnie od aktualnie rządzącej partii wygląda to podobnie. Dziś przedstawiłem tylko te najbardziej oczywiste powody, dla których w naszym pięknym kraju większość odremontowanych lub nowo wybudowanych dróg lokalnych popada szybko w ruinę. To tylko wierzchołek góry lodowej – a ta cała patologia funkcjonuje przecież za nasze pieniądze.
Zdjęcie ilustrujące wpis jest poglądowe! Osoby, rzeczy lub sytuacje przedstawione na zdjęciu NIE mają bezpośredniego związku z treścią niniejszego wpisu!