Byłem słupem mafii paliwowej – wywiad

W latach 2008 – 2015 w Lublinie działała zorganizowana grupa przestępcza, która zajmowała się wyłudzeniami podatku VAT na paliwach oraz handlem pustymi fakturami. Ten wywiad jest zapisem rozmowy z osobą bezpośrednio zaangażowaną w ten proceder.

 

– Zacznę od najprostszego pytania: jak to się stało, że wszedł Pan w temat paliw?

– To był bez wątpienia bardzo ciekawy okres w moim życiu. Wszystko zaczęło się w 2008 roku – miałem wtedy jeszcze firmę na siebie, czyli jednoosobową działalność, no i byłem VAT-owcem. Szło mi chwilowo nie najlepiej, szukałem więc możliwości poprawy sytuacji, może nawet rozwoju. Wtedy właśnie mój kolega przyszedł do mnie i powiedział, że zna kogoś, kto mi pomoże. Zapytałem go, co konkretnie mam robić, a on odpowiedział mi, że na początek mam sobie poszerzyć PKD o handel paliwami. Zrobiłem to. Nieco później poznałem znajomych tego kolegi – prowadzili oni stacje paliw w K. i w S. Powiedzieli, że pomogą mi stanąć na nogi – miałem się zajmować hurtową sprzedażą oleju napędowego, oczywiście wszystko legalnie. Zgodziłem się.

 

– Jak wyglądała ta współpraca?

– Było to tak, że formalnie zacząłem prowadzić stację paliw w M. Przywożono mi tam paliwo cysternami – po prostu przyjeżdżała cysterna i ja to przyjmowałem na stan. W okresie, kiedy ja faktycznie byłem na tej stacji, to te paliwo rzeczywiście było sprzedawane, dostarczaliśmy je do różnych przedsiębiorców. Miałem wgląd w papiery, ale nie wiedziałem o wszystkim. Na moje nieszczęście, kolega, który mnie wciągnął w ten biznes, stał się moim cichym wspólnikiem. Nie było go nigdzie w dokumentach, ale w rzeczywistości działał razem ze mną. A działał tak, że drukował na konto mojej działalności puste faktury – począwszy od paliw, po renowacje okien systemy alarmowe, remonty, części do ciężarówek – wszystko, jak szło. Oczywiście oni, to znaczy organizatorzy, brali % z VAT-u.

 

– Czyli nie było tam żadnych karuzel czy zwrotów podatku?

– Tylko faktury kosztowe, żadnych zwrotów VAT-u nie było.

 

– Ile Pan na tym zarobił?

– Tak naprawdę? To nie zarobiłem nic. Te pieniądze, które zarabiałem w pierwszych latach, poszły na modernizację dystrybutorów, garaży, zaplecza, sprzętu. Potem dowiedziałem się, że z reszty pieniędzy, które przypadały na prowadzoną przez mnie stację, mój cichy wspólnik spłacał swoje długi.

 

– W takim razie, ile on mógł zarobić na tym procederze?

– Miesięcznie zarabiał pomiędzy 150 a 200 tysięcy złotych – to wyszło później, to znaczy przy kontroli pokazał mi to do wglądu inspektor UKS-u, to znaczy Urzędu Kontroli Skarbowej. Ja nie miałem wglądu do wszystkich faktur, więc nie wiedziałem, co za moimi plecami się dzieje.

 

– Na jakie kwoty były wystawiane te faktury?

– Z tych faktur, które były wystawiane na moją działalność, wynikało, że miesięcznie sprzedawałem od 40 do 60 cystern kolejowych paliwa. Dodam przy tym, że jedna taka cysterna ma pojemność około 80 tysięcy litrów.

 

– Oczywiście to były ilości nierealne w stosunku do faktycznych możliwości sprzedaży na tej stacji?

– Nie, w ogóle nierealne.

 

– Dobrze, a więc ile Pan tego paliwa w rzeczywistości sprzedawał na tej stacji?

– Realnie było to jedna – dwie cysterna typu naczepa o pojemności 28 tysięcy litrów.

 

– Czy to był obrót bezgotówkowy? Czy środki przechodziły przez Pana konto?

– Na początku tak, miałem kilka przelewów za paliwa, a potem już tylko gotówka. Te puste faktury to też była gotówka, one były oznaczone jako gotówkowe. Z tego, co się potem dowiedziało, organizatorzy po prostu się obawiali tego, że mógłbym sobie przywłaszczyć te pieniądze, więc nie puszczali mi przelewów.

 

– Jak to się stało, że Pan się nie zorientował w tym, co się dzieje? Czy księgowa nie informowała Pana o nieprawidłowościach?

– Nie. To był taki układ, że księgowa, która mnie obsługiwała od czasu przejęcia przeze mnie stacji paliw, obsługiwała też kiedyś firmę mojego cichego wspólnika – zresztą to właśnie on ją „wstawił” do mojej firmy. Ta księgowa oczywiście o wszystkim wiedziała, wszystko robiła świadomie. Zorientowałem się w tym w pełni po pierwszych kontrolach, gdy inspektor kontroli skarbowej mi opowiedział, jak to funkcjonowało. A było to tak, że mój cichy wspólnik wraz z księgową otwierali firmy – słup pod adresem stacji paliw, na której była zarejestrowana moja działalność. Te firmy potem wystawiały faktury kosztowe praktycznie na wszystko, na co było zapotrzebowanie. Tak w ogóle ciężko było nieraz dojść do tego, kto tak naprawdę stoi za daną działalnością. Przykładowo poznałem Panią Marię, od której rzekomo brałem paliwa. W toku śledztwa wyszło jednak, że tak naprawdę ta firma jest zarejestrowana na zupełnie inną Panią Marię, która mieszka w innym mieście i prowadzi drobną działalność. To było dość skomplikowane.

 

– Czy księgowa też usłyszała zarzuty?

– Tak, księgowa dostał zarzuty i wiem, że robiła to świadomie. Oprócz kombinacji z fakturami, fałszowała też dokumentację finansową spółek wykorzystywanych do handlu paliwami, w celu brania kredytów i leasingów. Ona przyznała się, że robiła to na zlecenie organizatorów.

 

– Czy wie Pan coś jeszcze na temat działalności księgowej?

– Tak, pamiętam, że ona wymyśliła taki ciekawy schemat. Mianowicie gdy organizatorzy otwierali spółkę – słup, to formalnie siedziba tej firmy była w Warszawie, a oddział np. gdzieś pod Koninem. Ci ludzie z tej grupy przestępczej w tej Warszawie wynajęli mieszkanie, aby tam rejestrować te firmy. Potem wyglądało to tak, że pierwsze wezwania, które szły z urzędów skarbowych, trafiały na ten warszawski adres. Tam ich nikt nie odbierał, więc szły do oddziału, w Koninie. Tam też ich nikt nie odbierał. Później zaczęły zwrotki iść na Warszawę do biura – i tak to sobie krążyło przez kilka miesięcy. No a po tych kilku miesiącach firmy już dawno nie było, a na jej miejsce wchodziła następna.

 

– Kiedy i jak to się „wysypało”?

– Jak wspominałem, ja zaczynałem w 2008 roku, natomiast w 2011 roku weszła do mnie kontrola z UKS-u z Poznania, pozabezpieczali mi komputery, sprzęty – wszystko. Ja potem byłem wzywany na takie kontrole krzyżowe, do skarbówki do Turku oraz do Konina. Gdy zaczęły się te kontrole, to wyszło na jaw, że nie mam koncesji na handel paliwami. Dokumenty, które ja widziałem, okazały się sfałszowane – podsunął mi je mój cichy wspólnik. Finał tej sprawy był taki, że miałem sprawę w sądzie, byłem oskarżony o sprzedaż paliwa bez koncesji. Za to dostałem grzywnę, ale od tego momentu zaczęły się poważniejsze problemy.

 

– Ma Pan na myśli problemy z wymiarem sprawiedliwości?

– To też, ale oprócz tego nie mogłem sobie z tym wszystkim poradzić psychicznie. No i wyszło tak, że człowiek młody, to jeszcze myślał o chwilowym zapomnieniu. Czyli napić się i zapomnieć. Jednak to niczego nie rozwiązywało, a wręcz przeciwnie, tylko pogłębiało problemy. Na szczęście moja rodzina spostrzegła, że coś się ze mną dzieje niedobrego – finał był taki, że udałem się do szpitala na leczenie. No i wtedy, gdy nie było mnie na stacji, to dopiero zaczęło się fakturowe szaleństwo, tak to można określić. W sumie to nawet dobrze się złożyło, że byłem wtedy na oddziale zamkniętym – później w toku śledztwa to sprawdzili, że nikt nie był upoważniony do wystawiania faktur. A fakturowałem wtedy wszystko – przykładowo w trakcie mojego pobytu w szpitalu moja firma miała rzekomo świadczyć usługi remontu węzła sanitarnego na lotnisku Ławica w Poznaniu. Oczywiście ja nigdy nie miałem z tym nic wspólnego, w ogóle nie działałem w budowlance. No i zaczęły się kontrole skarbowe, śledztwo. W końcu trafiłem do aresztu śledczego na 3 miesiące, ale wyszedłem nieco wcześniej.

 

– Dlaczego?

– Mówiąc krótko: poszedłem na współpracę. Prokurator stwierdził, że ze względu na to, że ja nie kryłem tego, jak to wszystko wyglądało, to mogę skorzystać z nadzwyczajnego złagodzenia kary. Tak więc dobrowolnie poddałem się karze i otrzymałem wyrok w zawieszeniu oraz grzywnę.

 

– W jakim wymiarze?

– Ja dostałem zarzuty, jak to się ładnie mówi, uszczuplenia dochodów Skarbu Państwa na kwotę 80 milionów złotych, a cała grupa łącznie na ponad 250 milionów złotych. W nagrodę za to, że współpracowałem, dostałem rok w zawieszeniu oraz grzywnę w wysokości około 80 tysięcy złotych.

 

– Jak wyglądała egzekucja tej grzywny w praktyce?

– Spłacam to cały czas. Oczywiście wszystko, co miałem, mi zabrali. Oni, to znaczy wymiar sprawiedliwości, wiedzieli, że ja nie miałem żadnych 80 milionów, to była fikcja. Zresztą nie żyłem ponad stan, nawet samochodów nie miałem na siebie.

 

– Dobrze… A jak wyglądało śledztwo?

– Ciekawie i nie zawsze profesjonalnie. Przykładowo pewnego dnia przyjechali do mnie na stację policjanci i pytali o jednego delikwenta – nazwijmy go Kowalski – że niby ma działalność zarejestrowaną pod adresem mojej stacji benzynowej. Ja się pytam tego policjanta:

– Ale kogo wy tu szukacie? Przecież ten facet zgodnie z moimi informacjami nie żyje już od jakichś 3 miesięcy, a wy mu wysyłacie wezwania?

– Jak nie żyje – mówi policjant – jak przecież deklaracje składa i się podpisuje na dokumentach?

– No ludzie… Jedźcie do niego do domu (tu podałem adres) i sami sprawdźcie!

Pojechali, żona tego Kowalskiego otworzyła i mówi:

– No ale mąż od 2 miesięcy nie żyje.

Takich wpadek policji było zresztą więcej: funkcjonariusze zamieniali litery w nazwiskach, jeździli nie do tej miejscowości, co trzeba… Ogólnie sporo błędów moim zdaniem.

 

– Czy, zgodnie z Pana wiedzą, oprócz policji jeszcze jakieś inne służby zajmowały się rozpracowywaniem tej konkretnej grupy?

– Nie mam na ten temat żadnych informacji.

 

– Czy postępowanie w Pana sprawie dalej się toczy?

– Niekiedy jestem jeszcze wzywany jako świadek, po całej Polsce. Postępowania toczą się w sprawie tych firm, które się nie przyznały do uczestnictwa w tym schemacie.

 

– Zgodnie z Pana wiedzą, ile tych firm mogło tam być?

– To były firmy z całej Polski. Widziałem to w dokumentach.

 

– Dobrze, a czy w ogóle miał Pan jakąś styczność z organizatorami schematu? Widział ich Pan kiedykolwiek?

– Struktura wyglądała tak, że osoby, które mnie w to wszystko wciągnęły, miały kontakt z organizatorem w Lublinie. Oni mieli swoich dystrybutorów, którzy mieli się zajmować kolportażem i sprzedażą tych faktur. Czyli Zieliński drukował faktury, dawał Kowalskiemu, Kowalski zawoził do Pani Magdy w Turku, a Pani Magda miała kilkanaście firm, do których rozprowadzała te faktury i zbierała należności.

 

–  Te pieniądze zapewne były zbierane w gotówce?

– Tak, w gotówce – żadnych przelewów, żeby nie było śladów. Z tego, co wiem, to na początku się z tym wszystkim kryli, byli ostrożni. No a potem to już była taka zachłanność. Jeśli chodzi o przykład, to Zieliński wystawiał te faktury w wynajętym mieszkaniu, zawoził je do księgowej, do biura. Najpierw podpisywał je różnymi długopisami – raz jedną ręką, raz drugą, żeby inaczej wyglądał podpis. No a potem wyglądało to tak, że Zieliński drukował różne faktury na różne dane i wszystkie podpisywał jednym długopisem, jednym charakterem pisma.

 

– Jak duże pieniądze zarobili na tym organizatorzy, według Pana?

– To były bardzo duże pieniądze. Było widać to bogactwo – jeden dom, drugi dom, samochody luksusowe, wycieczki zagraniczne z kochankami… Ogólnie życie na wysokim poziomie.

 

– Dobrze, a jak wyglądało to wszystko od strony stricte przestępczej? Czy były tam sceny rodem z filmów gangsterskich?  

– Takiej typowej gangsterki to tam nie było. Jednak muszę powiedzieć, że oszukiwali się wzajemnie na potęgę. Przykładowo wyglądało to tak, że przyjeżdża jeden facet z grupy, przywozi do mnie na stację 30 tys. litrów oleju i mówi:

– Masz 3 dni, żeby to sprzedać, dostajesz w dobrej cenie. Jak nie, to po 3 dniach przyjeżdżam
i ci zabieram.

Na drugi dzień przyjeżdża inny facet z tej samej grupy i mówi:

– Słuchaj, z tego paliwa, co je wczoraj dostałeś, ja biorę 25 tysięcy litrów.

Ja na to:

– No dobra, ale przecież będzie brakować…

– Nic się nie martw, uzupełnimy stan. Wszystko dogadane.

No i wypompował 25 tysięcy litrów, a potem w to miejsce nalał wody. Dwa dni później przyjeżdża ten pierwszy facet i pyta się mnie, ile paliwa sprzedałem. Ja na to, że 2 tysiące litrów. On, że w takim razie resztę zabiera. Zrobił pomiar – na listwie wyszło, że jest ok, bo ropa się unosi u góry. Zapłaciłem więc za te sprzedane 2 tysiące litrów. To, co zostało w zbiorniku, przepompował i zabrał do klienta. No i oczywiście potem wynikła awantura, bo ten klient szybko się zorientował, że dostał więcej wody niż paliwa.

 

– Czy ten pierwszy facet, który przywiózł na Pana stację paliwo, nie miał później pretensji?

– No miał. Ale ja mu na to, że to są sprawy pomiędzy nimi i myślałem, że to uzgodnione. Pokrzyczał, pokrzyczał i nic mi nie zrobił, ale zapowiedział, żebym na drugi raz mu mówił o takich rzeczach. Albo inna sytuacja: facet przywozi mi cysternę i jedziemy do klienta sprzedać paliwo. Bierzemy od niego pieniądze, a potem zjawiali się dostawcy z Łodzi i tę forsę zabierali. Kilka dni później znowu przywozimy cysternę, ale klienta tym razem nie ma. No to wzięliśmy te paliwo i zawieźliśmy do kogoś innego, skasowaliśmy pieniądze. Za kilka dni przyjeżdżają do mnie ludzie z Łodzi i pytają, co z tym facetem, który przywiózł mi cysternę, bo się z nimi nie rozliczył. Ja na to, że nie wiem.

 

– Szczerze mówiąc dość ryzykowne…

– Tak, ale to się działo już pod koniec działalności tej grupy, gdzie już każdy chciał ugrać jak najwięcej dla siebie. Wtedy też naciągali ludzi, którzy brali od nich lewe paliwo. Mówili na przykład: Znamy się tyle czasu, robimy biznes, ale się trochę pozmieniało, więc teraz musisz zapłacić za paliwo z góry, 40 koła. No i odbiorcy płacili, ale paliwa już nie dostawali. Były też kradzieże samochodów zostawionych pod zastaw przez ludzi, którzy potrzebowali pieniądze na paliwo. Wyglądało to tak, że delikwent zostawiał w zastaw auto, spisywali umowę pożyczki, na przykład na 3 tygodnie. Tyle, że ten samochód zaraz potem był sprzedawany – jak to się mówi, leciał do komisu, przychodził klient i kupował. Na umowie sprzedaży za właściciela podpisywał się jakiś Kowalski i tyle. Oczywiście tamten właściciel, co pożyczył pod zastaw, zjawia się po tych 3 tygodniach z pieniędzmi i chce odebrać samochód. No a ty zaskoczenie: auta już nie ma. Mówi więc:

– Panowie, co jest? Mam pieniądze, oddajcie auto!

Odpowiedź:

– Sprzedane. Miałeś czas do wczoraj.

– Ale no właśnie, chciałem oddać nawet wcześniej, ale nie odbieraliście telefonów, nie mogłem Was też nigdzie znaleźć!

– Życie. Twój czas antenowy minął, już po wieczorynce. Do widzenia i cześć.

Takie oszustwa były bardzo opłacalne, bo pod te auta były dawane pożyczki na 1/3 ich wartości, a sprzedawano je za normalne ceny, no może nieco taniej.

 

– Jak wobec tego to wszystko funkcjonowało, skoro ci ludzie oszukiwali się nawzajem?

– Takie oszustwa też działy się przy końcu, kiedy organizatorzy wiedzieli, że schemat się już niedługo wysypie. Zresztą, kiedy wszystko zaczęło się sypać i pojawiły się kontrole z UKS-ów, to były propozycje: dasz 20 koła, to da się załatwić. No i znowu ludzie dawali te pieniądze, bo się bali. Oczywiście nikt nic nie załatwiał ze skarbówką, to było zwykłe wyłudzenie.

 

– Skoro już jesteśmy przy temacie, to czy ludzie z tej grupy starali się jakoś utrudnić życie śledczym?

– O wszystkim nie wiem, ale na pewno były podpalenia związane z fakturami. Przykładowo jeden nabrał faktur kosztowych na kilkaset tysięcy, na części samochodowe do ciężarówek. No i teraz co zrobić, żeby nie dało się dojść do tego, czy te części rzeczywiście były zamontowane w pojazdach… Pomysł był prosty: podpalić. No paliło się 7 czy 8 ciężarówek, wszystkie ubezpieczone. W innym znów przypadku spaliła się cała stacja paliw w S., oczywiście razem z dokumentacją. Takie sytuacje się powtarzały.

 

– Co się stało z organizatorami, czy wykręcili się z tej sytuacji?

– Z tego, co wiem, siedzą w areszcie śledczym. Proces zapewne ruszy w przyszłym roku, pewności nie ma. Mogłoby się to w sumie skończyć, miałbym spokój z przesłuchaniami.

 

– Rozumiem. Czy chciałby Pan jeszcze coś dodać na sam koniec?

– Nie, chyba nie. Chociaż… Nie idźcie taką drogą, nie warto. Nie bądźcie czyimś słupem, bo majątku i tak się na tym „słupowaniu” nie dorobicie, a możecie tylko sobie problemów narobić. A jak już raz człowiek wdepnie w bagno, to bardzo ciężko mu z niego wyjść.

 

Kontakt w sprawach związanych z przestępczością VAT-owską

maciej@bialekolnierzyki.com

 

 

Belgijski inwestor

Zacznę od banalnie prostego pytania: po co szuka się inwestora? Odpowiedź: zwykle po to, aby uzyskać pieniądze potrzebne na rozwój projektu lub firmy. Tyle w teorii. W praktyce bywa bowiem i tak, że współpraca z inwestorem może nas już na starcie doprowadzić do poważnych strat finansowych. W jaki sposób? O tym właśnie jest dzisiejszy wpis.

 

Inwestor – pierwszy kontakt

Historia ma swój początek w czerwcu 2022 roku, kiedy to do firmy prowadzonej przez Andrzeja i Pawła (imiona zmienione) napisał Stephen. Mail był w języku angielskim i brzmiał następująco:

Hello Mr Andrzej

I’am private investor from Brussels 

I want to have more informations 

About your project 

Can you send me more details

Thank you.

Być może niektórym skojarzy się to z tzw. nigeryjskim spamem, ale tak się akurat złożyło, że Andrzej z Pawłem rzeczywiście poszukiwali inwestora, ogłaszali się też w sieci, że takowego poszukują, więc odpisali na tę wiadomość. Projektów biznesowych było kilka, więc padło pytanie, czego miałaby dotyczyć inwestycja. Odpowiedź była bardzo krótka: Hotel.

Stephen chciał zainwestować w budowę nowoczesnego hotelu na Mazurach, więc nie chodziło tutaj o drobne, lecz o kwotę około 35 milionów złotych (według przygotowanego biznesplanu). W kolejnych mailach Panowie Andrzej i Stephen umówili się na rozmowę telefoniczną – Stephen podał numer telefonu zarejestrowanego w Belgii.

Rozmowa przebiegła całkiem udanie, a jej pokłosiem była dalsza korespondencja mailowa. Stephen zadeklarował, że w grę wchodzą następujące modele inwestycji:

– Loan (pożyczka)

– Active partnership (aktywny partner współprowadzący biznes)

– Silent partnership (cichy wspólnik)

– Shares (przejęcie udziałów w spółce celowej utworzonej na potrzeby przeprowadzenia inwestycji).

 

Negocjacje

Stephen dał dość jasno do zrozumienia, że najbardziej interesowałaby go opcja cichego wspólnika – tzn. może nie tyle Stephena, co tajemniczego Kogoś, kto nie chciałby się ujawniać, ale wyłożyłby pieniądze na sfinansowanie budowy hotelu. Nie do końca było również wiadomo, skąd dokładnie miałyby pochodzić pieniądze, ponieważ Stephen nie był przedstawicielem oficjalnie działającego funduszu, lecz jedynie „grupy prywatnych inwestorów chcących zachować anonimowość”. Andrzej i Paweł nie pytali jednak o takie „detale”, jak pochodzenie pieniędzy – najważniejsze wszak, że jest inwestor, a reszta… Reszta się nie liczy. Jest to zresztą dość typowe podejście wielu osób, które inwestorów poszukują.

Poważne biznesy najlepiej omawia się osobiście, więc Panowie uznali, że trzeba się spotkać. Lokalizacja: Amsterdam, Ateny, Mediolan, Rzym – do wyboru. Andrzej i Paweł zdecydowali się na Amsterdam.

Początek lipca 2022, restauracja Ciel Bleu (2 gwiazdki Michelin, lunch w cenie ok. 200 Euro). Z jednej strony Stephen wraz z partnerem biznesowym, reprezentujący potencjalnego inwestora, a z drugiej polscy przedsiębiorcy. Stephen wraz z towarzyszem sprawiali doskonałe wrażenie – żadnego uciekania wzrokiem, żadnych momentów zawahania itp. Patrzyli prosto w oczy i z uśmiechem na ustach rozmawiali o inwestycjach i o tym, jak aktualnie wygląda rynek. Propozycje, które przygotowali Andrzej i Paweł, spotkały się z pozytywnym odbiorem. Nawiązanie współpracy było już o krok, a Stephen zaproponował, żeby na początek, tak w celach zapoznawczych, zacząć od zakupu gruntu pod budowę hotelu – odpowiednia działka była już oczywiście wytypowana. Cena: 6,5 miliona złotych.

Rozmowa dotarła wreszcie do punktu, w którym zaczęły się konkrety na temat transferu pieniędzy. Te zaś miały trafić do polskiej spółki celowej w formie kryptowaluty Ethereum, za pośrednictwem portfela Exodus, być może również za pośrednictwem jakiegoś konta w Dubaju. Stephen zapytał Andrzeja i Pawła, czy mają konto na Exodus – nie mieli. Stephen wziął więc komórkę jednego z polskich przedsiębiorców, zainstalował na niej konto Exodus, a następnie przelał ze swojego konta 50$ w Ethereum.

Ok, Panowie, to teraz robimy tak: na te konto Exodus, które dla Was utworzyłem, Wy przelewacie 20% pierwszej transzy na zakup gruntu. Potem pokazujecie nam na WhatsApp lub innym komunikatorze, że przelaliście środki. My widzimy, że środki faktycznie przyszły i przelewamy brakującą kwotę. Macie wtedy całość i możecie kupować grunt pod budowę hotelu.

 

Wątpliwości

Zarówno Andrzejowi, jak i Pawłowi, początkowo wydawało się racjonalnym, że inwestor chce wpłaty choć niewielkiej części kwoty inwestycji – w końcu byłoby to potwierdzenie, że są poważnymi partnerami biznesowymi, a nie fantastami bez grosza przy duszy. Jednak 20% od kwoty zakupu działki i tak było sporą kwotą dla polskich przedsiębiorców – zeszli więc do 10%, a Stephen na to przystał.

Wkrótce jednak Andrzeja zaczęły nachodzić pewne wątpliwości. Bądź co bądź przelanie równowartości kilkuset tysięcy złotych do portfela kryptowalutowego, do którego dostęp generował Stephen i który znał tym samym dane dostępowe, to jednak dość spore ryzyko, że przelana kasa „poleci” sobie gdzieś dalej bez żadnej kontroli. Andrzej napisał więc do Stephena, że mogą przelać pieniądze na konto założonej spółki celowej i pokazać wyciąg bankowy, alternatywnie założyć nowy portfel na Exodus i przelać na niego krypto. Stephen pozostał jednak nieugięty: środki mają pójść na portfel założony w Amsterdamie.

 

Finał

Na ten moment stanęło na tym, że Andrzej i Paweł nie przesłali środków na „amsterdamski” portfel – choć Paweł wciąż ma pewne wątpliwości, czy aby dobrze zrobił i czy nie stracił szansy wejścia na wyższy poziom biznesowy…

Dla mnie natomiast sprawa jest jasna: Andrzej i Paweł podjęli słuszną decyzję, że nie przelali środków na portfel założony w Amsterdamie, gdyż dziś prawdopodobnie byliby biedniejsi o kilkaset tysięcy złotych, a inwestora i tak by nie było. W każdym razie naszym bohaterom z wycieczki do stolicy Holandii zostały przynajmniej fajne wspomnienia związane ze zwiedzaniem miasta oraz skosztowaniem kuchni na najwyższym poziomie. No i nabyli trochę więcej doświadczenia życiowego.

Dzika reprywatyzacja – komentarz do wyroku NSA

Naczelny Sąd Administracyjny wydał wczoraj wyrok w sprawie tak zwanej dzikiej reprywatyzacji. Z wyroku tego wynika, że handlarze roszczeń nie byli umocowani prawnie do bycia stroną w postępowaniu, a w związku z tym wszystkie decyzje zwrotowe i odszkodowawcze wydane w postępowaniach ich dotyczących mogą się okazać nieważne. Taki stan rzeczy ma z kolei podobno otworzyć drogę do odebrania nieruchomości handlarzom roszczeń, jak również do zwrotu odszkodowań, jakie uzyskali oni od miast.

Media podchwyciły temat, a niektórzy już otworzyli szampana z radości, że oto tysiące reprywatyzowanych nieruchomości i setki milionów złotych wrócą z powrotem do majątku publicznego i ogólnie zapanuje wreszcie społeczna sprawiedliwość. Tyle tylko, że żyjemy w Polsce, a tu, niestety, mało co jest proste, a już na pewno nie sprawy z przestępczością gospodarczą w tle. Już wyjaśniam, jak to wszystko może wyglądać w praktyce, biorąc pod uwagę typowe schematy działania przestępców w białych kołnierzykach.

Ucieczka z majątkiem uzyskanym w toku reprywatyzacji

 

Tak więc po pierwsze należałoby sobie zadać pytanie, ile nieruchomości w ogóle przejęli osobnicy zwani potocznie handlarzami roszczeń. Jeśli spojrzeć w tzw. Białą Księgę, czyli spis reprywatyzacyjny nieruchomości warszawskich, to owi handlarze roszczeń stanowili zaledwie 16% osób dochodzących swoich praw. Dochodzących bezpośrednio, dodajmy. Tych konkretnych osobników można by ewentualnie „docisnąć” w oparciu o wyrok NSA, żądając od nich zwrotu nieruchomości lub wypłaconych odszkodowań, ale i tak nie oczekiwałbym tutaj spektakularnych rezultatów (o czym za moment).

Tymczasem jednak wiele z nieruchomości było przejmowanych pośrednio przez wyspecjalizowane firmy, które miały powiązania z handlarzami roszczeń. Schemat wyglądał wtedy tak, że jakaś osoba fizyczna (bądź osoby) w teorii będąca następcą prawnym byłych właścicieli, uzyskiwała pozytywną decyzję, przejmując na jej podstawie nieruchomość. Potem udziały w tej nieruchomości osoba taka sprzedawała wyspecjalizowanej spółce. Spółka ta z kolei „oczyszczała” nieruchomość dotychczasowych z lokatorów, a następnie remontowała ją, tworząc w niej np. luksusowe apartamenty, które następnie odsprzedawała z dużym zyskiem. Czy wspomniane osoby fizyczne, które formalnie składały wniosek o zwrot nieruchomości / odszkodowanie, mogły być w niektórych przypadkach słupami firm przejmujących nieruchomości i odsprzedających je dalej? No mogły. Czy w oparciu o wczorajszy wyrok NSA będzie można coś od takich osób odzyskać? Raczej nie, gdyż nie były one nabywcami roszczeń.

Idźmy dalej. Nawet jeśli dziś chcielibyśmy odebrać handlarzom roszczeń przejęte przez nich bezpośrednio nieruchomości, to najprawdopodobniej okazałoby się, że znaczna ich część (jeśli nie większość) została już sprzedana kolejnym nabywcom, których z kolei chroni rękojmia wiary publicznej ksiąg wieczystych. Ok, co prawda Komisja Weryfikacyjna działająca od 2017 roku dokonywała wpisów z ostrzeżeniami w księgach wieczystych spornych nieruchomości, co w praktyce blokowało ich sprzedaż, ale wcześniej, czyli przed 2017 rokiem, sprzedano takich reprywatyzowanych kamienic czy działek od groma. No a ich nabywcy są już prawnie chronieni, jeśli działali w dobrej wierze (a ewentualne działanie w złej wierze trzeba przecież udowodnić). O zwrocie pieniędzy uzyskanych w toku sprzedaży też bym raczej sugerował zapomnieć. Dlaczego?

Zabawa w odzyskiwanie roszczeń to była taka trochę gra w ruletkę – raz się udało, a raz nie. Do tego od 2017 roku pojawiła się Komisja Weryfikacyjna i realne niebezpieczeństwo utraty już zagarniętej przez handlarzy kasy. W takich warunkach i na tak wysokim poziomie finansowym (a przypominam, że chodziło niekiedy o dziesiątki milionów złotych), pieniądze musiały więc przejść odpowiednie ścieżki transferu, a nie leżeć sobie beztrosko na koncie, czekając na potencjalne zajęcie przez komornika. No, chyba, że ktoś był totalnym głąbem, o co akurat nie posądzam handlarzy roszczeniami i ich doradców.

Podobnie to wygląda w przypadku zwrotu przez handlarzy roszczeniami nienależnie wypłaconych im odszkodowań – tutaj również nie liczyłbym na fajerwerki. Nie wiadomo tu chociażby dokładnie, ile z tych odszkodowań przejęły zwykłe słupy, od których nic się dzisiaj nie odzyska. Wystarczy bowiem spojrzeć na struktury niektórych wehikułów zaangażowanych w tematy reprywatyzacyjne, gdzie występowało wiele różnych spółek, od których odzyskanie pieniędzy wydaje się bardzo mało prawdopodobne, gdyż albo już nie istnieją, albo nie mają majątku, z którego można by skutecznie prowadzić egzekucję.

Ostre cięcie

 

Wczorajszy wyrok NSA, choć oczywiście słuszny i godny pochwały, nie spowoduje więc raczej, że nieruchomości i pieniądze zagarnięte przez handlarzy roszczeniami zostaną realnie odzyskane na dużą skalę. No, jakby tak choć ze 20 – 30% udało się odzyskać, to już można by to uznać za prawdziwy sukces. A reszta? Reszta jest milczeniem…

Ten problem reprywatyzacyjny trzeba było bowiem rozwiązać 30 lat temu, bezpośrednio po upadku komuny, a nie produkować jakieś półstany prawne, pozwalające różnym cwaniakom latami zgarniać miliony. Tacy na przykład Niemcy mieli podobny problem reprywatyzacyjny, ale rozwiązali go w sposób zorganizowany i cywilizowany, tworząc w 1990 roku ustawę Gesetz zur Regelung offener Vermögensfragen. Ustawa ta jasno regulowała, kto ma prawo ubiegać się o odszkodowania lub zwrot budynków przejętych przez NRD w drodze wywłaszczenia pierwotnych właścicieli. Procedurę mógł wszcząć uprawniony, a miał na to czas do 31 grudnia 1992 roku w przypadku nieruchomości i do 30 czerwca 1993 roku w przypadku ruchomości. Po przekroczeniu tych terminów wniosków już nie przyjmowano. Takie „ostre cięcie” w postaci około 3-letnich terminów pozwoliło wyważyć interes prywatny i publiczny, rozwiązując problem w krótkim czasie. No a u nas, w Polsce, przez 30 lat trwał legislacyjny „rozpierdolnik”, a kolejne rządy podchodziły do tematu reprywatyzacji niczym pies do jeża. Powodów takiego stanu rzeczy możemy się oczywiście domyślać, a teorie są tu różne: od lenistwa i niekompetencji, po gruby lobbing. Ja osobiście myślę natomiast, że było tam wszystkiego po trochu.

 

Zdjęcie ilustrujące wpis jest poglądowe! Osoby, rzeczy lub sytuacje przedstawione na zdjęciu NIE mają bezpośredniego związku z treścią niniejszego wpisu!